JOHN MADDOX ROBERTS
CONAN ZUCHWAŁY
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE BOLD
PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ
ROZDZIAŁ 1
Gospodarstwo znajdowało się na niewielkiej polanie, otoczonej niskimi wzgórzami pokrytymi gęstym lasem. Gospodarz, siwiejący mężczyzna o imieniu Halga, wsparty na włóczni przyglądał się, jak jego trzech synów wygania bydło na pastwisko. Był zadowolony, ponieważ zima okazała się łagodna, a stado znacznie się rozrosło. Po surowych zimowych miesiącach nastał czas obfitości. Drzewa pokryły się bujnym listowiem, a w strumieniach zaroiło się od ryb. Po chwili Halga odwrócił się i spojrzał na młodzieńca, który wyszedł właśnie z kamiennego domu.
Młody mężczyzna podszedł do Halgi wielkimi krokami. Nie widać było po nim, że kilka tygodni wcześniej przywlókł się tutaj poraniony z głębi Pustkowia Piktyjskiego. Wiele dni leżał nieprzytomny, otoczony opieką kobiet Halgi. Cymmeriańska sztuka pielęgniarska była prymitywna. Polegała głównie na utrzymywaniu ran w czystości i zszywaniu największych z nich włosiem z końskich ogonów. Mieszkańcy tej krainy wierzyli, że najlepiej jest pozwolić ciału leczyć się samemu. Ponieważ chłopak również należał do tego narodu, przeżył tę surową kurację. Kiedy ozdrowiał na tyle, że był w stanie mówić, powiedział iż nazywa się Conan i pochodzi z gór na północnym wschodzie. Był młodszy od synów Halgi, miał najwyżej siedemnaście lat, ale górował nad nimi wzrostem. Ze względu na ładną pogodę miał teraz na sobie jedynie sandały, przepaskę na biodra i pas z bronią. Na masywnym barku wsparł myśliwską włócznię.
— Rzeczywiście gotów jesteś spędzić dzień na polowaniu, Conanie? — spytał Halga.
— Już prawie zwariowałem od leżenia i poddawania się babskiej opiece — odpowiedział młodzieniec. — Dowiedziałem się od twoich synów, że na wzgórzach żyją jelenie i rude łanie, a na nizinnych bagnach dzikie byki.
— Trop tylko jelenie i łanie — doradził Halga. — Nie ma co samotnie porywać się na dzikiego byka, zwłaszcza gdy nie odzyskało się pełni sił. Niech ci się wiedzie na polowaniu. Dziczyzna byłaby miłą odmianą po wołowinie i baraninie.
Nie tracąc czasu na dalszą rozmowę, młodzieniec obrócił się na pięcie i skierował do bramy w palisadzie. Halga przyglądał się mu szacującym wzrokiem. Ku rozbawieniu rodziców i braci córka Halgi — Naefa przejęła na siebie większość pielęgniarskich obowiązków. Dziewczyna była w wieku odpowiednim do zamążpójścia, a Cymmerianinom nie wypadało poślubiać przedstawicielek własnego klanu.
Chłopak miał więc wszelkie widoki na zostanie zięciem Halgi. Mimo strasznych ran powracał do zdrowia w tempie zadkim nawet wśród Cymmerian, narodu, w którym nie było słabeuszy. Chociaż Conan nie odzyskał jeszcze pełni sił, już teraz pokonywał Halgę i jego synów w ćwiczebnych walkach na kije. Starszy mężczyzna jeszcze nigdy nie widział takiej szybkości w posługiwaniu się bronią. Co prawda młodzik wydawał się krnąbrny i skory do włóczęgi, lecz zapewne ustatkowałby się pod wpływem żony, a zdrowa żądza walki znalazłaby ujście w zbrojnych wyprawach przeciwko sąsiednim Piktom i Bossończykom. Halga i jego ziomkowie zamierzali wkrótce podjąć przygotowania do złupienia jednych bądź drugich, chyba że nieprzyjaciel uderzyłby pierwszy. Kolejność nie miała tu większego znaczenia. Walka stanowiła bowiem jedyną rozrywkę Cymmerianów, a honor był honorem bez względu na to czy się napadało, czy też odpierało napaść.
Osoba, na której skupiły się myśli Halgi, odczuwała zakłopotanie, wychodząc przez bramę w palisadzie. W górach nie korzystano z podobnych fortyfikacji. Mieszkający w pobliżu wrogich plemion Cymmerianie z południowego zachodu potrzebowali lepszej ochrony niż ich rodacy z północy, którzy mieli do czynienia z mniej licznym, lecz za to przyjaznym sąsiedztwem. Tutaj każde samotne gospodarstwo było otoczone drewnianą palisadą, a grupy po kilka rodzin wznosiły grody, w których kobiety, dzieci i bydło mogły chronić się na czas wojny.
Z włócznią na ramieniu Conan maszerował w stronę lasu. Czuł się w pełni zdrowy i chociaż wspominał często o opuszczeniu gościnnego gospodarstwa, nie czynił nic, by tę chwilę przyspieszyć.
Marzył o dalekich podróżach do nieznanych krain, o szukaniu szczęścia wśród obcych ludzi, o ujrzeniu cudów, których nie mógł się spodziewać wśród jałowych gór i lesistych dolin swoich rodzinnych stron. Mimo młodego wieku zdążył już przemierzyć większą połać świata niż jego cymmeriańscy rówieśnicy, a przeżyte przygody jedynie zaostrzyły apetyt na następne. Obecnie jednak w jego sercu zabrzmiał inny zew, który kazał mu zwątpić w sensowność wyboru wędrownego żywota. Stało się tak za sprawą Naefy, córki Halgi, która nie kryła, że chciałaby Conana za męża. Na jej korzyść przemawiała cała cymmeriańska tradycja. Mężczyzn z tego ludu zachęcano do wczesnego ożenku i płodzenia mnóstwa dzieci, bowiem życie w Cymmerii, najprymitywniejszej z hyboriańskich krain, było wyjątkowo surowe. Mnóstwo wojowników ginęło w nieustannych walkach. Kobiety i dzieci padały ofiarą wypraw łowców niewolników, aczkolwiek większość dorosłych kobiet wolała odebrać życie sobie i dzieciom, niż stać się brankami. Wszystkim groziła głodowa śmierć w czasie srogich zim. Tylko liczne potomstwo zapewniało przetrwanie.
Z drugiej strony surowe warunki życia przyniosły Cymmerianom istotne korzyści. Bezwzględna selekcja sprawiła, że stali się oni silniejsi i odporniejsi niż większość innych ludów. Choroby były u nich niemal nieznane, a ich zdolność odzyskiwania sił legendarna. Conan wyruszał teraz na polowanie, podczas gdy człowiek z każdej innej nacji odniósłszy takie same rany od kilku tygodni leżałby już w grobie. Siła i wytrzymałość Cymmerianów sprawiała, że ich dzieci były szczególnie łakomym łupem dla łowców niewolników, a to z kolei zmuszało ich ojców do dalszego doskonalenia wojowniczych umiejętności.
Nic podobnego jednak nie przychodziło do głowy wypatrującemu zwierzyny Conanowi. Myślał o Naefie i o tym, że mógłby się u nią ożenić i zamieszkać w tych stronach. Przyłączenie się wojownika do klanu żony nie było niczym nadzwyczajnym, zwłaszcza w sytuacji, gdy był skłócony ze swoim własnym. Od lat stosunki Conana ze starszyzną jego plemienia były bliskie przelewu krwi. Wyruszając na poszukiwanie przygód w szerokim świecie nie odczuwał więc żadnych wyrzutów sumienia. Jednak Halga i jego synowie odnosili się do niego jak ojciec i bracia, zaś Naefa…
Nim Conan zdążył cokolwiek postanowić, natrafił na trop jelenia. Przepełniony radością barbarzyńca rozpoczął pościg. Wielkość i głębokość śladów rozszczepionych kopyt powiedziały mu, że zwierzę jest sporych rozmiarów, a kępka włosia, która przyczepiła się do gałązki, że jeleń jest młody i zdrowy. Conan wyobraził sobie powrót do gospodarstwa Halgi z martwym zwierzęciem przerzuconym przez barki oraz pochwały, jakimi obsypią go Naefa i jej matka. Była to bardzo przyjemna myśl, o wiele za przyjemna jak na młodzieńca, który marzył o przemierzaniu całego świata i zdobyciu sławy, a może nawet potęgi.
Tropiącego jelenia Conana obserwowały czujne oczy. Krzepka lecz gibka postać podążała za nim nieustępliwie. Mężczyzna, który go śledził, był Piktem — przedstawicielem rasy tak starej, jak tutejsza puszcza. Niski, cichy jak cień, z piekielnym błyskiem w ciemnych oczach posuwał się trop w trop za wysokim, młodym Cymmerianinem. Młodzieniec nie zauważył, że jest obserwowany.
Tuż przed południem Conan wypatrzył jelenia. Wyborny tłusty okaz, nabierający ochoczo wagi po zimowym niedostatku, pasł się na niewielkiej polanie. Conan zaczął podchodzić go tak, jak nauczono go we wczesnym dzieciństwie: posuwał się kilka kroków, gdy zwierzę ze spuszczonym łbem skubało trawę, i zamierał jak posąg, gdy jeleń podnosił głowę, by rozejrzeć się wokół. Ślepia jelenia dostrzegały prawie wyłącznie ruch, dlatego też nieruchomy myśliwy mógł ujść jego uwagi, chociażby znajdował się w polu jego widzenia.
Podchodząc jelenia, Conan podziwiał jego lśniącą sierść, błyszczące oczy i piękne rogi. Cymmerianin zatrzymał się, gdy uznał, że znajduje się we właściwej odległości. Gdy tylko jeleń pochylił się po raz kolejny, odwiódł ramię i nie zginając go, szybkim jak myśl ruchem cisnął włócznię. W ostatniej chwili przed puszczeniem drzewca obrócił lekko nadgarstek, wprawiając je w ruch wirowy, co zapewniło pociskowi prosty lot. Miotanie włóczni stanowiło najtrudniejszą z bojowych umiejętności, lecz Conan niejednokrotnie dowiódł, że opanował ją do mistrzostwa.
Większość ludzi celowałaby za łopatkę jelenia — w serce. Wówczas, nawet gdyby nie trafili w nie, rana i tak byłaby śmiertelna, chociaż zwierzę musiałoby się nacierpieć przed śmiercią. Conan postąpił inaczej. Wolał zabić od razu bądź nie trafić w ogóle. Wybrał miejsce tuż za uchem jelenia, cel trudny nawet dla doświadczonych bossońskich łuczników. Mało kto poważyłby się na próbę trafienia weń włócznią.
Włócznia jednak uderzyła dokładnie tam, gdzie celował Conan. Przeszła między kręgami i zwierzę padło jak rażone piorunem. Conan wyszarpnął nóż, podbiegł i poderżnął jeleniowi gardło, lecz ten gest miłosierdzia nie był już potrzebny. Potem zawiesił martwe zwierzę na drzewie i zaczął je oprawiać. Stwierdził, że broń mu przeszkadza, więc zdjął pas i powiesił go na gałęzi koło siebie. Zdarł do połowy skórę z jelenia, gdy szelest za plecami sprawił, że obrócił się z nożem w dłoni.
Wsparty o pień mężczyzna był o stopę niższy od Conana, lecz równie szeroki w barach i piersi. Miał tak samo czarne włosy, lecz różniły go ciemnobrązowe oczy i śniada cera. Conan przeklął swoją głupotę, gdy zauważył, że mężczyzna trzyma w ręce jego miecz, a włócznia znajduje się przy pniu za plecami tamtego. Miał do czynienia z Piktem — odwiecznym wrogiem Cymmerianów.
— Ceną beztroski jest śmierć, Cymmerianinie — powiedział Pikt.
Conan poczuł, że z upokorzenia płoną mu uszy.
— Nie tak łatwo mnie zabić, Pikcie, chociaż masz miecz, a ja tylko nóż.
Uśmiech na twarzy Pikta zdeformował jego wojenny malunek.
— Mówisz śmiało, ale wiesz, że gdybym chciał cię zabić, byłoby już po tobie. Tak szybko zapomniałeś moich lekcji?
Conan wrócił do oprawiania jelenia.
— Nie zapomniałem. Pierwsza lekcja, którą mi dałeś, to nigdy nie zostawiać broni poza zasięgiem ramienia.
— Na pewno dumałeś o jakiejś kobiecie, ale to żadna wymówka. Kobietom nic po trupach. Każdy inny Pikt zarżnąłby cię natychmiast.
Conan odpowiedział ponurym pomrukiem. Kilka miesięcy wcześniej uciekał przez wzgórza Pustkowia Piktyjskiego przed następującą mu na pięty hordą Piktów z klanu Czarnej Góry. Schronił się przed nimi w jaskini, która, jak się okazało, była już zajęta przez niejakiego Tahatcha, Pikta z Szarej Doliny. Tahatch skrył się w tej jaskini noc wcześniej, ścigany przez inną hordę z tego samego klanu. Zmuszeni wbrew woli do dzielenia schronienia, Conan i Tahatch spędzili w jaskini trzy dni i noce.
Kiedy w końcu opuścili kryjówkę, przez kilka tygodni krążyli po okolicznych wzgórzach, polując i od czasu do czasu urządzając nocne napaści na wioski klanu Czarnej Góry. Tahatch szukał przygód i zwycięstw, by dostąpić zaszczytu przyjęcia do bractwa Szarego Wilka, najszacowniejszego z wojennych bractw Piktów. Conan dowiódł, że wybornie potrafi radzić sobie w dziczy, jednak okazało się, że jego umiejętności są żałośnie skromne w porównaniu z Piktem, od którego wiele się nauczył.
Kilka tygodni wcześniej ścigani przez hordę, która ruszyła na polowanie na dwóch nocnych napastników, musieli się rozdzielić. Conan ledwie uszedł z życiem i sądził, że Tahatch nie żyje. Miał go jednak przed sobą, żywego i natartego lśniącą warstwą niedźwiedziego sadła.
— Piękna sztuka — skomentował Tahatch rezultat polowania. Zrozumiawszy aluzję, Conan włożył rękę w trzewia jelenia.
— Bierz. Nie dam rady udźwignąć wszystkiego.
Pikt przykucnął, uniósł oburącz wątrobę zwierzęcia i zaczął ją jeść na surowo. Conan odwrócił wzrok. Gorliwie uczył się piktyjskiej sztuki wojennej i myśliwskiej, ale nie uznawał ich kulinarnych nawyków.
— Jak udało ci się uciec? — zapytał Conan, ćwiartując upolowane zwierzę.
— Cały dzień kryłem się w bagnie, oddychając przez słomkę. To stara sztuczka z dolin, ale klany ze wzgórz chyba o niej nie słyszały.
Pikt odgryzł kolejny kęs wątroby. Krew pociekła po wiszącym na jego piersi naszyjniku z niedźwiedzich pazurów. Bransolety z kłów niedźwiedzia obejmowały jego ramiona na bicepsach. Miał na sobie pyszną wilczą skórę, z łbem szczerzącym kły na szczycie głowy. Tahatch był doskonałym myśliwym, a piktyjskim zwyczajem było nie pozostawiać nikomu co do tego żadnych wątpliwości.
Kiedy Conan skończył ćwiartować jelenia, wrzucił tyle mięsa, ile mógł, w skórę i dźwignął ją na barki. Stwierdził, że brzemię jest nieporęczne dla człowieka dźwigającego już pas z bronią i włócznię.
Pikt wstał i beknął z zadowoleniem.
— Pomogę ci nieść — powiedział, po czym dodał: — Jeśli to nie za daleko. — Bez widocznego wysiłku zarzucił na ramię ogromny połeć dziczyzny i nie zwracając uwagi na krew ściekającą mu po skórze szerokimi pasmami zapytał: — Gdzie mieszkasz?
— W cymmeriańskim domostwie niedaleko stąd. Będziemy na miejscu przed zachodem słońca.
— Może ty — burknął Pikt — ale nie ja. Twoi ziomkowie zabiliby mnie, a mój własny lud nigdy by nie zrozumiał, jak mogłem zaprzyjaźnić się z Cymmerianinem. Nie, gdy tylko dotrzemy w pobliże twojego gospodarstwa, będziemy musieli się rozstać.
Halga zorientował się, że coś jest nie w porządku, gdy tylko ujrzał synów biegnących w stronę obejścia. Nigdzie nie było widać bydła, a jedynie wielkie niebezpieczeństwo mogło zmusić chłopców do porzucenia dobytku. Halga dołączył do synów przy bramie. Ostatni z nich zamknął ją spiesznie za sobą i zaparł wierzeje belką.
— Bandyci — powiedział najstarszy syn urywanym głosem. — Chyba ze trzydziestu.
— Piktowie? — spytał Halga.
— Nie — odparł młodzieniec, któremu było na imię Dermat. — Jakaś mieszana wataha. Widziałem dwóch czy trzech Bossończyków, kilku Gunderlandczyków, ale nie mam pojęcia, skąd pochodzi reszta.
— Łowcy niewolników — stwierdził Halga żałując, że nie ma z nimi Conana. W tej chwili przydałby się im jeszcze jeden miecz. Czterech przeciwko trzydziestu stanowiło marną proporcję, chociażby tą czwórką byli Cymmerianie. Szkoda było jednak czasu na bezcelowe rozmyślania.
— Łowcy niewolników nie będą mieli ochoty na walkę do ostatniej kropli krwi — powiedział najmłodszy z synów Halgi. — Zobaczycie, kiedy wyrżniemy paru z nich, reszta ucieknie.
— Możliwe — stwierdził Halga. — Zawsze możemy mieć nadzieję, musimy być jednak przygotowani na najgorsze. Gdyby do tego doszło… — powiódł surowym wzrokiem po dwóch starszych synach — musicie być gotowi zająć się waszymi kobietami. Ja zatroszczę się o waszą matkę i siostrę. — Był zadowolony, że młodszymi dziećmi opiekowała się tego roku inna rodzina.
— Dobrze — odrzekł Dermat, powiódłszy palcem po ostrym jak brzytwa mieczu. — Niech nie liczą na uciechy z moją kobietą.
Cymmerianie byli gwałtownym i dumnym ludem. Gardzili śmiercią, lecz przerażała ich perspektywa niewolnictwa.
Podczas gdy najmłodszy syn poszedł po oszczepy, Halga i dwaj starsi synowie powiadomili kobiety. Przyjęły wiadomość ze spokojem właściwym rasie, dla której śmierć była czymś codziennym. Jedynie z hańbą nie można było się pogodzić.
— Jeśli mamy umrzeć, Conan nas pomści — stwierdziła ciemnooka Naefa.
— Tak — Halga pokiwał głową. — Nie chciałbym być łowcą niewolników, który wejdzie w drogę temu młodemu człowiekowi.
Powiedział tak, by ją pocieszyć. Wiedział, że Conan skrzyknie grupę ziomków do pościgu za łowcami niewolników, lecz ci ostatni zapewne szybko przekroczą najbliższą granicę, zaś Cymmerianie niechętnie opuszczali swoją krainę.
Kiedy wrócił na dziedziniec, widać już było napastników. Naliczył trzydziestu, tak jak powiedział mu syn. Popołudniowe słońce błyszczało na hełmach i brzeszczotach włóczni. Wszedłszy na pomost przy palisadzie ujrzał, że herszt łowców niewolników wysunął się do przodu. Był to wysoki mężczyzna w złoconej zbroi o najciemniejszej karnacji, jaką dane było widzieć Haldze. Po jego bokach jechało dwóch stalowookich Gunderlandczyków.
— Witaj, Cymmerianinie! — zawołał wódz. Zęby zabłysły na tle jego mahoniowego oblicza. — Jestem Taharka, do niedawna oficer armii Keshanu. Wyprawiłem się z towarzyszami na łowy. Szukamy dwunogiej zwierzyny.
— Wiem, czego szukasz, przybyszu — odkrzyknął Halga. — Znajdziecie tu tylko śmierć i staniecie się pokarmem dla wilków. W naszym kraju nie grzebiemy łowców niewolników.
— Dobrze by było, gdybyś się jednak zastanowił. Życie niewolnika to mimo wszystko życie — odpowiedział śniady mężczyzna uśmiechając się wymuszenie.
Halga splunął.
— Są rzeczy ważniejsze niż życie.
— Niektórzy moi ludzie ostrzegali mnie, że wy, Cymmerianie, jesteście upartym i nierozsądnym narodem — uśmiech zniknął z jego twarzy. Zastąpił go gniewny grymas.
— Widocznie mało ci było tych ostrzeżeń — odrzekł Halga. — Inaczej ominąłbyś to miejsce.
Jeden z Gunderlandczyków pochylił się w stronę Taharki i powiedział ściszonym głosem:
— Nie ma co spierać się z tym dzikusem, wodzu. Wyrżniemy wszystkich wojowników i kobiety, a na szczeniakach dobrze zarobimy. Musimy się jednak pospieszyć, bo Cymmerianie prędzej wymordują swoje własne rodziny, niż dopuszczą, by wpadły w niewolę.
— Dzikusy — zgodził się pogardliwie Taharka. — Nie mają pojęcia o cywilizacji. To chyba oczywiste, że w zorganizowanym społeczeństwie muszą być niewolnicy. Niektórzy nimi się rodzą, niektórzy stają się nimi w wyniku wojen, a jeszcze innych sprzedają w niewolę głodujący rodzice. Wielu osiąga wysokie urzędy i zaszczyty. Niewolnik by wznieść się nad innych ma jedynie większą drogę do pokonania.
— Jako rzeczesz, panie — przytaknął Gunderlandczyk. — Na nic się jednak nie zda mędrkowanie w obecności tych niepokornych barbarzyńców. Pozwól nam ich wybić.
— Bardzo dobrze — rzekł Taharka. — Wyślij naszych obwiesiów, niech policzą się z dorosłymi wojownikami. Sami nie walczcie, o ile nie okaże się to konieczne. Zajmujemy się przecież interesami i żaden poeta nie będzie opiewał naszych czynów.
Dwóch płowowłosych podwładnych odjechało, by spełnić jego polecenie. Taharka uśmiechnął się do swoich myśli. Trafił do nędznej krainy ubogich gospodarstw i wychudzonego bydła, jednak nawet w niej można było dostrzec handlowe możliwości. Doprowadziła go tu kręta droga, na której wielokrotnie wymykał się z lochów i spod stryczków. Po ucieczce przed turańską sprawiedliwością znalazł się w bandyckiej melinie na wzgórzach w pobliżu Tanasulu. Tam zebrał bandę rozbójników wymuszając na nich posłuch dzięki swej sile, twardości charakteru i wykształceniu. Pierwsza wyprawa po niewolników do północnozachodniej Nemedii dała im duży zysk. Taharka zdecydował, że z kolejną ruszy na południowozachodnie rubieże Cymmerii, ponieważ dowiedział się, że niewiarygodnie wytrwałe i wytrzymałe dzieci tego narodu uzyskują na targach niewolników najwyższe ceny. Głód, choroby czy przepracowanie nie były w stanie ich zabić.
Wysoki Taharka był uderzająco przystojny, o czym dobrze wiedział. Nie był tak ciemnoskóry jak Kushyci, a wysoki, garbaty nos i orle rysy twarzy świadczyły o dużej domieszce stygijskiej krwi. Lubił pozować na arystokratę, chociaż w jego żyłach nie płynęła szlachetna krew. Jego ojciec, potulny sklepikarz, ciułał każdy grosz, by zapewnić synowi najlepsze wykształcenie. Edukaqa i wybitne talenty sprawiły, że Taharka bez trudu został oficerem jazdy.
Na nieszczęście ani wykształcenie, ani talent nie były w stanie ukryć faktu, że Taharka był całkowicie pozbawiony uczciwości, honoru i jakichkolwiek tego rodzaju cech. Wyjątkowo bezczelna zdrada sprawiła, że musiał salwować się ucieczką, by ocalić życie, ścigany przez byłych towarzyszy broni. Gdy tylko opuścił granice rodzinnego kraju, odkrył swoje prawdziwe powołanie. Stał się ściganym w wielu królestwach przestępcą.
Dla Halgi był jedynie jeszcze jednym zagranicznym bandytą, aczkolwiek o niepospolicie ciemnej skórze. Kiedy ujrzał, że dwóch Gunderlandczyków odjeżdża od swojego herszta, uświadomił sobie, że lada chwila zacznie się atak. Nie żywił wielkich złudzeń co do wyniku walki, zamierzał jednak drogo sprzedać swoje życie. On i jego synowie wydaliby się postronnemu obserwatorowi, nie znającemu Cymmerianów, niemalże znudzeni. To spokojne zachowanie nie dawało jednak pojęcia o nieludzkiej gwałtowności, jaka ogarniała ich z chwilą rozpoczęcia walki.
Napastnicy nawet nie starali się okrążyć palisady, z czego Halga był w gruncie rzeczy zadowolony. Czterech wojowników — to było za mało, by bronić tak niewielkiego fortu. Przemknęło mu przez głowę, że powinien był zbudować solidną ziemiankę z rodzaju tych, w których żyli Gunderlandczycy i Bossończycy. Jednakże mieszkanie pod ziemią, chociaż zapewniało dobrą ochronę, było zupełnie obce cymmeriańskim obyczajom.
Pierwsi rozbójnicy, którzy dotarli pod palisadę, przykucnęli, następni zaś zaczęli się wspinać po ich plecach. I wtedy czterech Cymmerianów wpadło w bitewny szał. Pierwsza głowa, która wychynęła nad szczyt palisady, należała do pirata Zingarańczyka. W jednej chwili przepołowił ją miecz Halgi.
Obok trzymającego w obu rękach włócznie najmłodszego syna Halgi pojawił się Nemediańczyk z szerokim, zakrzywionym mieczem. W chwili gdy Nemediańczyk zamachnął się, chłopiec wbił trzymaną w lewej dłoni włócznię w jego gardło tuż pod rzemieniami hełmu. Przebijając język oraz podniebienie, ostrze utkwiło głęboko w mózgu. Nim napastnik zdążył spaść, jego zabójca wychylił się przez skraj palisady i cisnął włócznię z prawej ręki. Przebiła ona tarczę i przyszpiliła ją do pleców mężczyzny, po których wspinał się Nemediańczyk. Okazało się to błędem, ponieważ nim syn Halgi zdążył się cofnąć, stojący niżej Bossończyk zdołał rozciąć jego prawe ramię zakrzywionym nożem. Młodzieniec zniósł to w milczeniu i wydobył miecz.
Miecz Halgi spadał w dół, doskonale zgrany z ciosami jego starszych synów. Wyglądało to tak, jakby wykonywali wielokrotnie ćwiczony taniec. Trzech napastników padło na ziemię. Każdemu z nich brakowało ręki.
— Łucznicy! — wykrzyknął jeden z Gunderlandczyków, krzywiąc się pod czarnym hełmem. — Strzelajcie do nich!
Halga już wcześniej dostrzegł, że napastnicy mieli łuki. Chociaż przed strzałą dość łatwo jest się uchylić, widok ten zaniepokoił go, bowiem człowiek zajęty walką na miecze nie ma czasu rozglądać się na wszystkie strony. W chwilę później długie bossońskie strzały zaczęły przecinać powietrze z sykiem przypominającym głodne węże.
Haldze udało się zabić jeszcze dwóch napastników, nim pierwsza strzała utkwiła w jego boku. Chwyciwszy oburącz jej drzewce, ułamał ją tuż przy ciele. Był w stanie jeszcze walczyć, wiedział jednak, że niebawem nastąpi koniec. Odwrócił się do najmłodszego z synów.
— Mój synu — powiedział spokojnym głosem, jak gdyby rozmawiali o gospodarskich sprawach. — Mam z twoimi braćmi obowiązek do wypełnienia. Musisz wytrzymać tu jeszcze chwilę i zatrzymać ich.
— Idź, ojcze — odpowiedział młodzieniec, obcinając dłoń aquilońskiemu bandycie. — Nawet jednoręki Cymmerianin może powstrzymać ten motłoch.
Halga zeskoczył na ziemię, przytrzymując dłonią tkwiący w boku kawałek strzały. Nie uczynił tego ze względu na ból, bo ból był niczym, lecz nie chciał dopuścić, by wbijająca się głębiej strzała wywołała obfitsze krwawienie i uniemożliwiła mu wykonanie ostatniego zadania. Schował miecz do pochwy i chwycił włócznię o szerokim ostrzu. Nie chciał użyć miecza zbroczonego krwią łowców niewolników. Po raz ostatni wszedł do swojego domu, zaś jego synowie weszli do swoich.
Gdy Halga wyłonił się powrotem, ostrze jego włóczni ociekało krwią. Wbił je starannie w nadproże swojego domostwa. Uczynił to na znak, że honor jego oraz jego rodu, klanu, plemienia i ludu pozostał nie splamiony. Ze spokojnym sercem po raz ostatni dobył podarowany mu przez ojca miecz. Nim dotarł do palisady, napastnicy wdarli się do środka. Część bandytów zajadle dźgała włóczniami leżącą na ziemi postać. Z okrzykiem, w którym pobrzmiewała niemalże radość, Halga rzucił się między nieprzyjaciół. Jego dwóch synów podążyło za nim. Nim zginęli, zdołali zabić wielu wyjących z przerażenia napastników. Jakiś czas później Taharka przyglądał się rezultatom walki, stojąc na środku podwórza.
— I to wszystko jest dziełem czterech ludzi? Siwobrodego starca, młodzika i dwóch wojowników w kwiecie wieku? Ilu ludzi straciliśmy?
— Dwudziestu dwóch, wodzu — powiedział jeden z Gunderlandczyków.
— A ilu niewolników zdobyliśmy? — zapytał martwym głosem Taharka.
— Ani jednego! — wykrzyknął Argosańczyk, na którego twarzy widniało piętno katowskiego żelaza. — Nie było tu nawet żadnych dzieci! Tylko cztery kobiety. Ich mężczyźni zabili je, nim zdołaliśmy wedrzeć się do środka!
— Istotnie wygląda na to, że nie jest to dobre terytorium łowieckie — powiedział Taharka.
— Kto nas zaciągnął na tę wyprawę?! — wykrzyknął rozgoryczony Argosańczyk. — Ty, Taharko! Ty, swoimi bajeczkami o łatwym łupie i szybkim bogactwie!
— Z pierwszej wyprawy, którą obmyśliłem, byliście zadowoleni — powiedział niebezpiecznie spokojnym głosem Taharka. Argosańczyk był jednak zbyt rozwścieczony, by zwrócić uwagę na jego ton.
— Jedna udana wyprawa nie usprawiedliwia tej katastrofy! — mężczyzna podszedł do Taharki, stając z nim niemalże pierś w pierś. — Wątpię, byś nadawał się na przywódcę. Myślę, że…
W tym momencie Taharka błyskawicznie wyciągnął wielką, brązową dłoń i pełną garścią chwycił kędzierzawe włosy Argosańczyka. Obróciwszy mocarny nadgarstek, wykręcił głowę mężczyzny ku pozostałym, równocześnie dobywając zakrzywiony sztylet. Wbił jego koniec pod szczękę Argosańczyka, aż skrwawione ostrze wyłoniło się po drugiej stronie szyi. Szarpnąwszy do przodu, rozpłatał całe gardło tak, że głowa trzymała się ciała jedynie na kręgosłupie. Z przeciętej szyi trysnęła krew i treść żołądkowa, zamieniona w koszmarną pianę ostatnim tchnieniem, dobywającym się z płuc umierającego mężczyzny.
— Tak — powiedział Taharka, odrzucając od siebie podrygujące jeszcze ciało. — Zostało nas siedmiu. Wystarczy na początek nowej kompanii. Właściwie pozbyliśmy się wszystkich słabeuszy. — Powiódł wzrokiem po pozostałych przy życiu bandytach z taką miną, jakby byli jego braćmi. — Bardzo dobrze, że się ich pozbyliśmy. Prawdziwi mężczyźni nie powinni zadawać się z takimi śmieciami. Spotkał ich zasłużony los.
Zobaczył, że z twarzy ocalałych kamratów znika wyraz przygnębienia, zastąpiony bardziej optymistycznymi spojrzeniami. Przydało mu się doświadczenie, którego nabył za czasów służby wojskowej: ludzie zniosą prawie wszystko, jeśli tylko wmówi się im, że dzięki temu stają się lepsi od innych. Na bogów Styksu, pomyślał, nigdy dotąd nie miałem do czynienia z tak głupimi barbarzyńcami.
— Zabierzmy stąd co się da i znikajmy — zakończył. — Tym razem popełniliśmy błąd, ale pozostało jeszcze mnóstwo bogatych sadyb do złupienia. Jesteśmy niedaleko od aquilońskiej granicy. Tam się właśnie udamy i zobaczymy, co uda się uszczknąć po drodze!
Słońce prawie już zaszło, gdy Conan ujrzał dym. Przez chwilę sądził, że to ogień rozpalony do przyrządzenia wieczerzy, jednak po chwili odrzucił tę myśl. Dym był zbyt gęsty i czarny. Oznaczał kłopoty. Pikt dźwigający połeć dziczyzny dostrzegł dym równocześnie z Cymmerianinem, lecz czułe powonienie sprawiło, że o wiele trafniej ocenił sytuację.
— Czuję paloną strzechę i wełnę. Czyjś dom się pali, przyjacielu.
Conan rzucił mięso i pobiegł. Pikt podążył za nim, ale spokojnie. Nie zamierzał na złamanie karku pędzić tam, gdzie groziło nieznane niebezpieczeństwo. Obydwaj dotarli do stóp wzgórza, za którym leżała sadyba Halgi. Conan wypadł z krzewów i znieruchomiał. Oczy rozszerzyły mu się ze zgrozy. Powoli podszedł do dymiących ruin domostwa. Wiedział już, że nikt z mieszkańców nie ocalał.
Po chwili natrafił na zwalone na stertę ciała domowników. Wszystkie były szkaradnie okaleczone. Dopiero po dłuższych oględzinach odgadł, które z nich należało do Naefy. Tahatch dołączył do niego w chwili, gdy okrywał zwłoki tlącymi się kocami, które wyniósł z jednej ze spalonych chat.
— Nie oddali życia darmo — powiedział Pikt, przyglądając się zaścielającym ziemię trupom napastników. — Nieźle się spisali, jak na czterech mężczyzn. Niewielu wojowników bractwa Szarego Wilka sprawiłoby się lepiej.
— Muszę ich pochować i usypać kurhany — rzekł Conan. Wtem zobaczył wystającą z nadproża włócznię. Ponuro zapatrzył się na poczerniałą od ognia, zakrzepłą na niej krew.
— Co znaczy ta włócznia? — zapytał Tahatch.
— Przypomina mi o pradawnym zwyczaju mojego ludu. Oznacza „pomścij nas”. Właśnie nią Halga zabił swoje kobiety.
— Pomścisz ich? — zagadnął Pikt.
— Choćby miało mi to zająć resztę życia — przysiągł Conan. — Klnę się na Croma.
Pikt jeszcze nigdy w życiu nie widział tak posępnego, zaciętego wyrazu twarzy swego przyjaciela.
— W takim razie ruszaj natychmiast za napastnikami. Dym na pewno widać na mile wokół. Wkrótce krewniacy i sąsiedzi przybędą, by ich pogrzebać.
— Masz rację. Przyłączysz się do mnie?
Tahatch potrząsnął przecząco głową.
— Zabici Cymmerianie to nie moja sprawa. Już i tak od dawna nie widziałem mojego klanu.
— W takim razie pomóż mi przynajmniej odczytać ślady — nalegał Conan. — Każda wiedza, którą zyskam o tych łajdakach, pomoże mi wytropić ich i zabić.
— Z chęcią — odrzekł Pikt,
Ruszył ze schyloną głową dookoła podwórza. Kucając co parę kroków przyglądał się śladom stóp, połamanej broni, plamom krwi i rzeczom, których nie były w stanie wypatrzyć nawet bystre oczy Conana. Zakończywszy badanie podwórza, Pikt przystąpił do obchodu palisady.
— Tedy odjechali — powiedział, wskazując na południe.
— Założę się, że właśnie tam pozostawili konie — rzekł Conan. — Chodź, zobaczymy, może czegoś się dowiemy.
Obydwaj szybkim truchtem podążyli śladem napastników. Plamy krwi, które znajdowali co chwila na drodze, powiedziały im, że nie wszyscy, którzy przeżyli, wyszli z walki bez szwanku. Niebawem dotarli do wydeptanego placu, zarzuconego świeżym końskim łajnem. Napastnicy wybrali miejsce postoju blisko sadyby, lecz poza zasięgiem wzroku.
Pikt znów przystąpił do badania śladów, po czym wyprostował się i powiedział:
— Przeżyło siedmiu, ale jeden z nich jest ranny. Wśród łowców niewolników było dwóch Bossończyków, ale żaden z nich nie zginął.
— Skąd wiesz, że było ich dwóch? — zapytał Conan.
— Na polanie widziałem strzały z wcięciem, z rogu oraz z kości. Jeden łucznik nie korzystałby z obydwu rodzajów.
Conan wiedział, że to prawda. Bossończycy byli wyjątkowo wybredni w doborze swego łuczniczego rynsztunku.
— Część koni jest okuta na sposób gunderlandzki — ciągnął Tahatch. — Wśród zabitych nie było również Gunderlandczykow. Może to kradzione konie, ale obydwa odjechały z jeźdźcami na grzbiecie.
— Nawet mając wiele wolnych wierzchowców jeźdźcy dosiedliby tych, na których mieli swoje siodła — powiedział w zamyśleniu Conan. — Rzeczywiście, wśród pozostałych przy życiu jest pewnie dwóch Gunderlandczykow. Możesz wyczytać coś jeszcze?
Tahatch pokręcił głową.
— Byli tu krótko i nie zostawili wiele po sobie. Niektórzy pochodzą z nie znanych mi narodów — podniósł kilka włókien barwionej na czerwono tkaniny. — Nigdy nie widziałem takiego materiału, nie znam też tego barwnika. Gdybym to wiedział, moglibyśmy się domyślić narodowości właściciela tego stroju. Popatrz jeszcze na to — wyciągnął przed siebie dłoń, na której leżał pojedynczy włos. — To włos z ludzkiej brody, czarnej i bardzo kędzierzawej. Nie wiem, gdzie się takie widuje.
— Wystarczy — powiedział Conan. — Muszę już ruszać. Byłoby mi łatwiej, gdybym dopadł ich, nim się rozdzielą i każdy podąży w swoją stronę.
— Na mnie też już czas — odrzekł Tahatch. — Byłoby głupotą z mojej strony czekać, aż Cymmerianie przybędą sprawdzić, co się pali. Może powinieneś z nimi porozmawiać. Straciłbyś wprawdzie trochę czasu, ale nie będąc samotnym miałbyś większe szansę.
Conan potrząsnął przecząco głową.
— Nie, jesteśmy za blisko granicy. Moi rodacy są nieustraszeni kiedy szukają zemsty, ale nie lubią walczyć na nie swojej ziemi. Muszę jechać sam. Bywaj, przyjacielu. Jestem twoim dłużnikiem. Ty i ludzie z twego klanu możecie mnie prosić o cokolwiek, kiedy wrócę.
— Bywaj i ty. Życzę ci pomyślnych łowów, Conanie.
Tahatch przyglądał się, jak Conan znika w oddali. Nie spodziewał się ujrzeć jeszcze Cymmerianina żywego. Po chwili ruszył, okrążając szerokim łukiem pogorzelisko. Kierowany właściwą swej rasie niechęcią do marnotrawstwa ruszył do miejsca, gdzie porzucili dziczyznę.
ROZDZIAŁ 2
Conan biegł całą noc i połowę następnego dnia. Krok niezmordowanego Cymmerianina pożerał mile sprawiając, że opuścił wzgórza i dotarł do pofalowanej krainy graniczącej z Bagnami Bossońskimi. Nawet w świetle księżyca nie miał trudności z wypatrywaniem tropu. Duża liczba koni pozostawiała wystarczająco wyraźne ślady.
Miał nadzieję, że bandyci zatrzymają się na nocny postój, okazało się jednak, że tego nie zrobili. Najwidoczniej obawiali się pościgu. Conan był pewny, że zwolnią, gdy tylko przekroczą granicę. Zamierzał wykorzystać ich nadmierną pewność siebie.
Gdy słońce zaczęło palić zza skąpych obłoków, Conan pożałował, że przed wyruszeniem w pościg nie wziął trochę jedzenia i bukłaka z winem. Jego siła i wytrzymałość była znacznie większa niż zwykłych śmiertelników, był jednak tylko człowiekiem. Wiedział, że wkrótce zacznie opadać z sił. Siedmiu zahartowanych bandytów okazałoby się trudnymi przeciwnikami, gdyby napotkał ich osłabiony.
Ogarnięty tego rodzaju myślami, dostrzegł leżącego samotnie mężczyznę. Zbliżywszy się do nieruchomej postaci Conan dostrzegł, że człowiek ten ma na sobie wystrzępiony nemediański strój i że jeszcze oddycha. Cymmerianin podszedł i przykucnął obok. Beznamiętnie przyjrzał się umierającemu bandycie.
W boku mężczyzny widniała głęboka, rozjątrzona rana od miecza, zwiastująca rychłą śmierć. Rozerwane płatki uszu oraz pierścienie bladej skóry na palcach i nadgarstkach świadczyły, że ci, którzy go porzucili, pamiętali o wszystkich jego doczesnych dobrach. Wiedziony szczątkami sumienia jeden z byłych kompanów zostawił konającemu bukłak z wodą i zawiniątko z suszonym mięsem. Conan zaczerpnął głęboki haust wody, a następnie ochlapał nią twarz mężczyzny.
Bandyta zamrugał kilkakrotnie, po czym skupił wzrok na Conanie. Cymmerianin zauważył, że jego broda, choć czarna, była prosta. Zatem nie jego włos znalazł Tahatch.
— Cymmerianin — westchnął chrapliwie bandyta. — Już po mnie.
— Już od jakiegoś czasu jest po tobie — powiedział Conan, wskazując ranę ziejącą w boku mężczyzny. — Niezły cios. Założę się, że to dzieło Murchy, drugiego syna Halgi. To jego ulubione cięcie.
Bandyta przeklinał przez chwilę.
...
kubolina12310