Francis Clifford
Trzecia strona medalu
Tom
Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Nagrań i Wydawnictw
Warszawa 1994
Przełożyła
Krystyna Jurasz_Dąmbska
Tłoczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul, Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1
Przedruk z wydawnictwa
"PAX", Warszawa, 1977
Pisał R. Sitarczuk
Korekty dokonały:
K. Kopińska
i K. Kruk
Rozdział pierwszy
Parę minut po trzeciej w
sobotnie popołudnie - które
zdaniem Anthony.ego Pascoe.a
miało być jeszcze jednym typowym
sobotnim popołudniem - jakiś
człowiek, przecisnąwszy się
przez ciżbę ludzką w górnej hali
budynku pasażerskiego nr 1 na
lotnisku londyńskim, podszedł do
stoiska całego ze szkła i
tekowego drzewa, gdzie mieściła
się filia Banku
Zachodnio_Centralnego. Oznajmił,
że właśnie przyleciał z Zurychu
i bardzo się śpieszy. ("Urodziny
mego najmłodszego. Będę się miał
z pyszna, jeżeli nie zdążę na
tort ze świeczkami - wie pan,
jak to jest.") Chodziło mu o
głupstwo: we czwartek leci znowu
do Genewy i chciałby podjąć
równowartość stu funtów we
frankach szwajcarskich. Czy
mogliby mu to przygotować? Żeby
już czekały?
- Oczywiście - odparł Pascoe
odruchowo. Urzędnicy banku
pracowali kolejno na lotnisku -
innych banków także - i nie
przypominał sobie, żeby
załatwiał kiedykolwiek tego
właśnie klienta. Tutaj rzadko
miało się stałych klientów. -
Czy mogę prosić o nazwisko?
- Bartholomew. E. D.
Bartholomew. - A potem, kiedy
Pascoe skinąwszy głową już
odwracał się, dodał: - Może panu
to ułatwi mój paszport. Niech
pan sprawdzi, ja dość często
załatwiam takie sprawy tutaj.
Pascoe otworzył paszport na
ostatniej stronie. Wystarczyło
mu jedno spojrzenie, żeby się
zorientować, że w ciągu
ostatnich czterech miesięcy ten
gość podjął osiemset funtów -
trzysta we frankach
szwajcarskich w styczniu,
łącznie trzysta w lirach przez
luty i marzec i jeszcze dwieście
we frankach szwajcarskich w
kwietniu. Koło każdej pozycji
widniała owalna pieczątka Banku
Zachodnio_Centralnego
podsygnowana przez kasjera.
- Zasadniczo konto mam w
Hounslow - mówił Bartholomew
wsparty niecierpliwie łokciami
na kontuarze - ale umówiłem się,
że będę załatwiać to zawsze tu,
u was. Tak jest o wiele
wygodniej dla mnie, bo stale
jeżdżę tam i z powrotem.
- Będzie pan łaskaw podpisać
formularz T.
- Zawsze coś podpisuję,
chociaż nie mam zielonego
pojęcia, jak się to nazywa. Pan
chyba od niedawna tutaj na
lotnisku, prawda?
- Jestem tu od marca.
- Nie widziałem pana dotąd.
Widocznie mijaliśmy się.
Pascoe uśmiechnął się
uprzejmie. Wyjął formularz T
spod przenośnej kasy.
- Sto funtów pan powiedział?
We frankach szwajcarskich?
- Na dwunastą w czwartek. -
NIecierpliwe bębnienie palcami
po kontuarze. - NIech pan tego
teraz nie wypełnia. POdpiszę in
blanco. ZOstawię panu paszport,
żeby pan mógł i tam wpisać, co
trzeba. Szczerze mówiąc, bardzo
chętnie parę dni odpocznę od
jego widoku, odbiorę go sobie
razem z frankami.
- Proszę bardzo.
Przy drugim końcu kontuaru
George Lamb, drugi dyżurny
kasjer, zajęty był segregowaniem
bilonu. Pascoe przekręcił
formularz T frontem do klienta i
podał mu swoje pióro. POdczas
gdy Bartholomew ujął je i
zabierał się do podpisywania,
Pascoe odruchowo przewracał
strony paszportu. Cały
kalejdoskop stempli wizowych aż
do samego początku. Edward
Douglas Bartholomew, dyrektor
spółki, urodzony w Bristolu w
roku 1926, zamieszkały w
Anglii... wciąż jeszcze nic nie
zwiastowało tego, co miało
nastąpić.
- Okropność, co?
Pascoe nie zrozumiał.
- To zdjęcie. - Bartholomew
nawet nie podniósł głowy. -
Mógłby być każdy. Choćby pan. A
jednak wystarcza, jakoś
wyjeżdżam z nim i wracam. -
Roześmiał się. - Ale po dwóch
latach tego dobrego lepiej by
mnie można rozpoznać po stanie
mojej wątroby.
Tymczasem jakby jakiś
opóźniony wstrząs elektryczny
zdawał się przeszywać Pascoe.a
na wskroś, z głębi, z
niewiadomego, nieodgadnionego
źródła. Zalał go potop myśli o
wiele szybszych niż mowa, a
równocześnie poczuł
przyśpieszone bicie serca, w
dołku coś jakby ssący ból. I
jakieś niezwykłe, niezupełnie
jeszcze zrozumiałe uczucie, że
trzeba się spieszyć.
- Dziękuję panu - usłyszał
własny głos, kiedy Bartholomew
zwrócił mu pióro.
- A więc czwartek, dwunasta w
południe.
- Zaraz się tym zajmę.
Patrzył, jak Bartholomew
podnosi walizkę i oddala się,
usiłując małym palcem oczyścić
ucho zatkane z powodu zmiany
ciśnienia. Potem spojrzał na
zdjęcie. Znowu ta przemożna
pokusa, spotęgowana
wspomnieniem poniesionej klęski.
Vicky odeszła od niego na
początku tego roku, rzuciła go
dla Franka Hedgesa. I chociaż
otępiałe zdumienie pierwszych
dni już minęło i ustąpiło
miejsca zapiekłej goryczy, nie
zdawał sobie jednak sprawy, że
niepostrzeżenie zdołało widać
osłabić jego wolę. Minutę prawie
nie mógł poruszyć się z miejsca.
Niedowierzanie, drżenie, przez
moment mdłości nawet - czuł je
kolejno, ale wszystko to nie
uwolniło go od tej przemożnej
pokusy wyzwolenia. Chociaż było
za wcześnie, żeby nabrać
przebiegłości, przecież
instynktownie zerknął w bok na
George'a Lamba i przekonał się,
że wciąż jeszcze zajęty jest
leżącym przed nim srebrem. Potem
popatrzył w dół na zegar nad
halą dla pasażerów
przyjeżdżających, jakby przez
stwierdzenie, która godzina,
mógł odzyskać kontakt ze zdrowym
rozsądkiem. Prawie dziesięć po
trzeciej... Zdawało mu się, że
myśli rozbiegają się naraz we
wszystkich kierunkach, w
popłochu, który sam spowodował,
że krzyczą jakieś przestrogi. Za
wewnętrzną przegrodą z mrożonego
szkła panna Soames pochylała
głowę nad maszyną do liczenia:
rzucił na nią szybko okiem,
jakby go przyłapała na gorącym
uczynku. POczuł nagły zawrót
głowy, zdawało mu się, że spada.
Półodwrócony plecami do Lamba
złożył formularz T i wetknął do
paszportu, potem paszport wsunął
do wewnętrznej kieszeni
marynarki - ruchy dosyć
zwyczajne, zamiary zdradzało
tylko drżenie rąk.
Codzienność wkroczyła w
postaci jakiejś kobiety
proszącej o zmianę na drobne do
telefonu. Pascoe załatwił ją z
twarzą bez wyrazu. POtem przez
chwilę wszystko zdawało się
zabarwione na różowawoszaro, a
metaliczną zapowiedź następnego
lotu do Amsterdamu ledwo
usłyszał poprzez głośne
pulsowanie krwi. Wreszcie
rozjaśniło mu się w oczach,
zaczął zbierać myśli. MIał mniej
więcej dwie godziny na ułożenie
jakiegoś planu. Autentyczny
Bartholomew z krwi i kości nie
był do niego tak bardzo
podobny. Przede wszystkim był
wyższy i zdecydowanie chudszy. A
także starszy o siedem lat.
Fotografia była jednak
dostatecznie stara, żeby
zmniejszyć różnicę wieku, i
podobieństwo, mimo że nie aż tak
wybitne, było jednak
wystarczające, by przeważyć
szalę.
Wahanie mogło go było ocalić
przed nim samym, ale ta część
jego osobowości, która się już
zdecydowała, zmusiła go do
działania. Zanim zasunął
szufladę ze swoją kasą i
przekręcił kluczyk, wziął z niej
dwadzieścia funtów.
Najspokojniej, jak umiał,
powiedział do Lamba:
- Za chwileczkę wrócę,
George.
- Dobra.
Lamb powiedział to pobrzękując
bilonem. Pascoe przeszedł za
wewnętrzną przegrodę, minął
pannę Soames i pchnął drzwiczki
wyjściowe. Hala była
zatłoczona. Poszedł w kierunku,
którego Lamb mógł się
spodziewać, potem skręcił w lewo
koło stoiska z książkami i
przeszedł obok baru szybkiej
obsługi Forte.a. Zdumiewało go,
że tak od razu wie, jaki
powinien być pierwszy krok. W
jednym ze sklepów przytykających
do schodów restauracji wybrał
największą, jaką mieli, torbę
podróżną z zamkiem
błyskawicznym, zamykanym na
kluczyk.
- Jedzie pan na urlop?
To było nie do uniknięcia, po
...
kubolina12310