Clifford Francis - Nagi posłaniec.rtf

(538 KB) Pobierz

Francis Clifford

 

 

 

Nagi posłaniec

 

The Naked Runner

Przełożył z angielskiego Jacek Makojnik


Johnowi Attenborough

i Robinowi Dennistonowi

Rozdział pierwszy

 

Sam Laker patrzył, jak jego syn nakłada sobie drugą ogromną miskę płatków, po czym zasypuje je cukrem i zalewa śmietaną. „Boże — pomyślał z podziwem — ileż człowiek potrafi w siebie wpakować, kiedy ma czternaście lat.” A przecież dobrze wiedział, że to dopiero początek. Później przyjdzie kolej na jajka na bekonie, jakieś pół tuzina grubo posmarowanych masłem grzanek i wreszcie, na zakończenie, pewnie jeszcze jabłko. A i tak głód powróci na długo przed lunchem. Raptem tydzień wcześniej pani Ruddick oznajmiła, że kiedy Patrick przyjeżdża z Greynham do domu, trzeba robić zakupy jak dla całej dodatkowej rodziny. „Najważniejsze — pomyślał Laker — że mu to nie szkodzi. Jest krzepki i jak na swój wiek wyrośnięty. Helen byłaby zadowolona. No, może nie z fryzury.”

Złożył „Telegraph”, dopił kawę i uśmiechnął się.

— Jakie masz na dzisiaj plany?

— Planetarium.

— Aha, faktycznie, przecież mówiłeś. Z Timem Maxwellem?

— No.

— A potem?

— Chyba skoczymy nad rzekę. To znaczy, jeżeli pogoda się utrzyma. Bo jeżeli nie, to pewnie wpadniemy do niego posłuchać płyt.

— Znowu? Przecież słuchaliście wczoraj?

— Chcieliśmy słuchać, ale Timowi nawalił adapter. Mają mu go zrobić na popołudnie.

— Aha. — Laker zawahał się. — Czyli dzień masz mniej więcej rozplanowany?

— Mniej więcej. Wstał, odsuwając krzesło.

— W planetarium powinno ci się podobać.

— Chyba tak.

— No to baw się dobrze.

— Dzięki.

— I nie przesadzaj z popisami, jeśli pójdziecie nad tę rzekę.

— Dobra. To na razie.

Rano prawie wcale ze sobą nie rozmawiali. Patrick nigdy nie schodził na dół o czasie, a Laker miał zwyczaj zjawiać się w Gale & Watts punktualnie o dziewiątej trzydzieści. Poza tym poranek, nawet weekendowy, nie jest najlepszą porą na rozmowy; chociaż z drugiej strony Laker często miał wyrzuty sumienia, że zostawiając dzieciaka samego sobie pięć dni w tygodniu, i to praktycznie przez całe wakacje, dopuszcza się aktu notorycznej dezercji. Byłoby całkiem inaczej, gdyby chłopak nie był jedynakiem albo gdyby Helen żyła… Ale rozpamiętywanie tego nie miało żadnego sensu. Na szczęście Patrick był wyjątkowo samodzielny, a zaplanowana na następny tydzień wycieczka do Lipska i Niemiec Zachodnich miała mu umożliwić odrobienie przynajmniej części zaległości.

Przyszła poczta. Rachunek za telefon, widokówka do pani Ruddick i wysłany z Paryża list do Patricka. Patrie Laker, Esquire*[1]. Laker wszedł do pokoju i rzucił kopertę na stół.

— Właśnie przynieśli. Od kogo to?

— Od Gilles’a — odrzekł Patrick. — Gilles Leroux.

— Bufon, nie sądzisz?

— Czemu?

— To esquire na kopercie.

Patrick otworzył szerzej oczy.

— O Boże.

— A tak przy okazji…

— No?

— Odwiedź fryzjera, dobrze?

Patrick uśmiechnął się drwiąco i Laker zamknął drzwi. Mniej więcej minutę później zajrzał do kuchni.

— Będę jak zwykle, pani Ruddick. Koło wpół do siódmej.

— Dobrze, proszę pana.

— Patricka zdaje się też nie będzie przez cały dzień. Na razie jest zajęty pochłanianiem.

— Rzeczywiście, trudno to inaczej nazwać. Gdzie on to wszystko mieści? Ale w tym wieku wszyscy są tacy sami. — Oto cała pani Ruddick: uśmiechnięta, niezawodna, godna zaufania. — Żeby pan widział mojego siostrzeńca…

— A, właśnie, jest do pani kartka. Zostawiłem w korytarzu.

Z wyjątkiem paru puszystych obłoków niebo było całkiem czyste. „Mogłoby trochę popadać” — pomyślał, idąc do garażu i spoglądając kątem oka na klomby róż. Nie miał najmniejszej ochoty na podlewanie, ale wyglądało na to, że raczej go ta wątpliwa przyjemność nie ominie. Wyprowadził humbera, zamknął bramę garażu i ruszył zadrzewioną aleją.

Do Gale’a & Wattsa miał około pięciu mil i dobre dwadzieścia minut czasu. Zwolnił przed skrzyżowaniem, przepuścił sznur samochodów, po czym wjechał na główną drogę, prowadzącą przez Oatlands, a później koło stacji benzynowej i dalej aż do Weybridge. Drzewa i żywopłoty rosnące wzdłuż autostrady pokrywały przekwitające kwiaty. Opuścił szybę pozwalając, by świeże powietrze wdarło się do auta. W Oatlands zjechał na lewy pas, zatrzymał się, wysiadł i przeszedł na drugą stronę do kiosku z papierosami.

— Dobry panu. — Kioskarz sięgnął rutynowo do odpowiedniego kartonu i położył na ladzie paczkę tych samych co zwykle papierosów. — Ładny mamy dzisiaj poranek, prawda?

— Ano ładny.

— Należy nam się.

Laker odebrał resztę, podziękował skinieniem głowy i wyszedł. Później wielokrotnie śledził w myślach cały ten koszmar, chwila po chwili, aż do tego właśnie momentu i zastanawiał się, czy Slattery rzeczywiście by się z nim skontaktował, gdyby nie tych kilka sekund. Ale tam i wtedy był świadomy jedynie kobiety z wózkiem, która znalazła się na kierunku jazdy zbliżającej się ciężarówki. Nienormalnie ostro widział przerażoną twarz kierowcy w wysokiej kabinie, a spostrzegłszy, jak kobieta zadrżała w pół kroku, zdał sobie sprawę z nieuchronności katastrofy.

Dalej kierował nim tylko instynkt. Rzucił się do przodu, pochylił i celując w talię kobiety natarł na nią w stylu wytrawnego rugbisty. Właśnie zaczęła krzyczeć, kiedy wbił się w nią prawym barkiem. Jęknęła i wyrzuciła ręce do góry. W przebłysku świadomości poczuł, że ciągnie ją za sobą. Niczym w zwolnionym tempie dojrzał wózek zjeżdżający ciężarówce z drogi i jej potężną maskę, zbliżającą się z piskiem zablokowanych hamulców zmieszanym z dobiegającym z oddali ochrypłym ludzkim głosem. Później upadli na ziemię — on na górze, a kobieta pod nim — i potoczyli się jeszcze kawałek. Kątem oka dostrzegł, jak na tle nieba zamajaczyła czerwona burta pojazdu, poczuł, jak błotnik otarł mu się o ubranie, i dopiero wtedy uwierzył, że są bezpieczni. Samochód stanął, tuż nad głową Lakera otworzyły się drzwi kabiny, a następną rzeczą, którą zapamiętał, była stężała w przerażeniu twarz kierowcy, przyglądającego mu się przez tumany kurzu.

— Nic panu nie jest?

Laker poruszył się i poczuł, że lewą łydką dotyka koła ciężarówki. Próbował powiedzieć: „Chyba nie”, lecz jakiś chwilowy brak połączenia pomiędzy mózgiem a językiem sprawił, że tylko zakaszlał.

— Jezu!

Kierowca zeskoczył na ziemię, a Laker powoli podniósł się na kolana. Kobieta też się poruszyła, powtarzając nieprzytomnie: „Michael…? Michael…?” Pomiędzy ciężarówką a chodnikiem stały już ze trzy osoby, podnosząc wózek, który przewrócił się na bok.

— Jezu — powtórzył kierowca. — Gdyby nie pan, byłoby już po nich. Nic się panu nie stało? — Twarz miał trupio bladą.

— Nic.

Laker wstał i pomógł kobiecie się pozbierać. Miała otarte czoło i wodząc oszalałym wzrokiem wciąż powtarzała: — Michael! Michael!

Wózek stał już na czterech kołach, a leżące w nim kędzierzawe dziecko darło się wprawdzie wniebogłosy, ale wyglądało na nietknięte. Kobieta pobiegła w jego stronę. Rozpłakała się. Głosy dookoła brzmiały teraz dziwnie głośno, trochę nienaturalnie.

— Tylko się uderzył — odezwał się ktoś. — Kiedy wózek wjechał na krawężnik i się przewrócił. Nic mu nie jest.

— Byłoby po nich — uparcie powtarzał kierowca. — Wyszła prosto zza zaparkowanej furgonetki. Nie miałem żadnej szansy, żeby ich ominąć.

Laker podszedł do wózka. Kobieta rozpięła małemu szelki, wyjęła go i mocno przytuliła, głośno przy tym szlochając. Laker zwrócił uwagę, że jest bardzo młoda. Żółtą sukienkę miała brudną od asfaltu, a człowiek, który podniósł jej buty z jezdni, właśnie je wręczał.

— Zawieźć panią do domu? — spytał Laker.

Zdał sobie sprawę, że nie bardzo to do niej dotarło. Był jednym pośród wielu, częścią tłumu. Ktoś z pobliskiego sklepu wystawił krzesło.

— Może do lekarza? Mam tu samochód.

Potrząsnęła głową. Tymczasem dookoła zebrał się spory tłum. Laker popatrzył na kobietę i doszedł do wniosku, że nic jej nie będzie. Nie miał na co czekać. Odwrócił się i ruszył w kierunku swojego humbera, nie zwracając uwagi na kierowcę ciężarówki, który pytał:

— Gdzie jest ten facet? Gdyby nie on, byłoby już po nich.

Wsiadł do auta i odjechał. Coś mu chrzęściło w lewym kolanie i miał lekkie zawroty głowy, ale dopiero kiedy dojechał do Weybridge, w pełni do niego dotarło, co się właściwie stało. Zjechał na lewy pas i zatrzymał się, czując uderzenia zimna i gorąca na przemian. Na kilka chwil zrobiło mu się różowo–zielono przed oczyma, oparł więc czoło o kierownicę i zamknął oczy, pozwalając, by krew i natłok myśli uderzały mu do głowy. Po minucie albo dwóch zawroty zaczęły powoli przechodzić, w końcu zerwał banderolę ze zgniecionej paczki papierosów, wyjął jednego i drżącą ręką zapalił.

Zauważył, że starł sobie skórę z knykci. Dmuchnął dymem na przednią szybę i wziął głęboki oddech. Prawie wpół do dziesiątej. No, przynajmniej raz uda mu się spóźnić. Otarł zimny pot z twarzy, przez chwilę ssał krew z palców, po czym zaczął się szykować do dalszej drogi, czując, jak ogarnia go niedowierzanie, kiedy — chcąc nie chcąc — po raz kolejny odtwarzał w myślach tę scenę. To było tak niedawno, stanowczo zbyt niedawno, żeby jego nerwy mogły sobie ze wszystkim poradzić.

Firma Gale & Watts zajmowała się projektowaniem oraz produkcją wyposażenia biur. Charles Gale, jeden z wujów Lakera, zatrudnił go w firmie niedługo po wojnie. Przez pierwsze pięć lat był kimś w rodzaju czeladnika — „na dotarciu”, jak mawiał Charles — najpierw w fabryce, a później w biurze, zaliczając regularnie jeden dział po drugim. Rachunkowość, Analiza kosztów, Reklama i Promocja, Kadry — Laker posłusznie przechodził przez cały ten młyn. Na swoje trzydzieste urodziny, dwa lata po ślubie z Helen, awansował na stanowisko osobistego sekretarza Franka Wattsa, a kiedy pod koniec lat pięćdziesiątych Charles za namową lekarza przeszedł na emeryturę, Laker zajął wolne miejsce w Zarządzie.

Była to niewielka firma, niecałe osiemset osób, a jej eleganckie biurowce z cegły i kamienia, zasłaniające od strony ulicy część fabryczną, stały w pewnej odległości od bram wjazdowych pośród krzewów i otoczonych kwiatami trawników. Laker postawił humbera na wolnym miejscu na głównym parkingu, po czym wysiadł, wyjął neseser i zatrzasnął drzwi. Sprawiał wrażenie wyższego, niż był naprawdę. W rzeczywistości miał pięć stóp, dziesięć i pół cala, ważył zaś około stu dziewięćdziesięciu funtów. Podobnie jak Patrick był potężnej budowy, miał ciemne, pofalowane włosy, a kiedy się uśmiechał, był to uśmiech szczery i wielkoduszny, który wywoływał zabawne zmarszczki, rozchodzące się od zewnętrznych kącików oczu; miał też równe, białe, a do tego własne zęby. Starając się odgadnąć, ile sobie liczy lat, obcy na ogół dawali mu mniej, niż miał w rzeczywistości. A miał czterdzieści trzy.

— Jak ty to robisz, Sam? — spytał go ostatnio, przed zaledwie paroma tygodniami, Baxendale, szef sprzedaży.

— W czym sekret? Mnie tu krzyż pęka w maszynie do wiosłowania, w każdą sobotę i niedzielę zaliczam trzydzieści sześć dołków i sam zobacz, co z tego mam? Wielki bebech i podwójny podbródek.

Laker przeszedł na skos przez plac, kulejąc niemal niezauważalnie. Portier MacDonald powitał go krótkim „Dzień dobry, panie Laker” i otworzył drzwi. MacDonald tak naprawdę był wciąż na placu musztry: nie chodził, lecz maszerował, a jego lewa ręka prawie się nie poruszała, tak jakby przez cały czas trzymał w niej karabin.

— Dzień dobry, John.

Wszedł do przyjemnego holu z sześcioma akwarelami rozwieszonymi na pastelowych ścianach. „Nie ma powodu — zwykł mawiać Charles Gale — żeby biurowiec wyglądał jak więzienie.” Laker skinął głową w stronę recepcjonistki i ruszył po schodach, nieświadomy, że ta śledzi go wzrokiem pełnym zainteresowania. Za dziesięć dziesiąta. Kiedy wszedł do biura na drugim piętrze, Carol Nolan, jego sekretarka, pisała coś na maszynie.

— Dzień dobry — powiedział. — Spisałaś mnie już na straty?

— Zaczynałam rozważać taką ewentualność.

— Mam nadzieję, że Gale & Watts nie stracił przez ten czas płynności finansowej? — Kiedy siadł na krześle obrotowym, uśmiech na jego twarzy zmienił się w bolesny grymas. — Były jakieś telefony?

— Nie — odparła. — ‘ Za to jest trochę poczty, a poza tym masz spotkanie z panem Thorntonem z International.

Laker skinął głową, spoglądając na starannie ułożoną pocztę i dokumenty z pozaznaczanymi najważniejszymi fragmentami. Carol była najlepsza ze wszystkich jego dotychczasowych sekretarek, a na dodatek najatrakcyjniejsza: kruczoczarne włosy, żywe brązowe oczy i długie, smukłe nogi. Baxendale bez przerwy sugerował, że kiedy jego panna Grigg przejdzie na emeryturę — a może nawet wcześniej — Carol powinna zająć jej miejsce.

— Wierz mi, właśnie kogoś takiego potrzeba na tym froncie — mówił, po czym powtarzał ten sam stary żart:

— Moim zdaniem Planowanie nie potrafi już nic więcej jej zaoferować.

— Co zrobiłeś z marynarką? — spytała Carol.

— Gdzie?

— Na ramieniu. Nie, na drugim. Z tyłu. — Obeszła biurko. — Rozdarta.

Laker wykręcił szyję. Spod rozprutego szwu wyglądało białe podszycie.

— A ręka? Jak…?

— O ręce wiem. — Ponownie przyssał się do obtartych knykci. — Skombinuj jakiś plaster, dobrze?

— Przewróciłeś się czy co?

— Coś w tym rodzaju.

Przyjrzała się mu niepewnie.

— To wszystko, czego się na ten temat dowiem?

— Powiedzmy, że miałem małe starcie z ciężarówką.

— Gdzie?

— Niedaleko domu.

— A samochód?

— Nie byłem w samochodzie. — Poruszył się. — Posłuchaj, bądź dobrą dziewczynką i załatw ten plaster…

Znała go dość dobrze i wiedziała, że nie należy naciskać.

— Dasz mi marynarkę? — zapytała wróciwszy z opatrunkiem. — Nie możesz się spotkać z Thorntonem w takim stanie.

Wzięła marynarkę do prowizorycznej naprawy. Zamszowe buty miał na czubkach brudne od asfaltu, ale ostatecznie mogły się nadać. Do jego życia powracała rutyna. Zabrał się za korespondencję, trzeba było jednak sporej chwili, żeby dzień przybrał kształt taki, jak wszystkie inne, żeby powróciła zwykła kolej rzeczy oraz codzienne problemy. Jego myśli wciąż powracały do kobiety w żółtej sukience. Dawno już nie znajdował się o włos od niebezpieczeństwa, a jego nerwów nie drażniło nic poważniejszego niż tylko chwilowy strach. Teraz, w retrospekcji, cały ten wypadek zdawał się mieć w sobie coś dziwnie statycznego, aczkolwiek raz Laker wzdrygnął się, kiedy pamięć i wyobraźnia przesuwały mu przed oczyma żywy obraz każdego ułamka sekundy.

Carol wróciła z marynarką na dziesięć minut przed telefonem z recepcji anonsującym Thorntona. Był to częsty gość, Laker nie musiał więc przepraszać go za jakość kawy

— To pomysł Patricka. Od paru miesięcy dom jest zawalony mapami i folderami.

— No cóż. Zazdroszczę ci. Z Margaret nie uda mi się chyba nigdy pojechać nigdzie indziej niż na cholerne Costa del Sol. Ładnie tam, ale piekielnie gorąco. Za gorąco na golfa. Chyba że zacznie się przed śniadaniem. Poza tym jedzenie jest raczej kiepskie. Ta ohydna paella wygląda, jakby ją ktoś zwymiotował. Słuchaj no, co sobie zrobiłeś w rękę?

Musiał odebrać rozmowę międzymiastową, nie doczekał się więc odpowiedzi, a chwilę później Laker wyszedł i udał się do swego biura. Carol wprawdzie nie było, za to do bibularza przypięła pinezką wiadomość: „13.10 — dzwonili z policji z wiadomością, że odnalazł się portfel z krokodylej skóry. Zawartość: 13 funtów 10 pensów, legitymacja SA, prawo jazdy, list z Lipska i dwa zdjęcia. C.N.”

Zadowolony z tej wiadomości, Laker zdołał wreszcie skupić się nad protokołem ostatniego posiedzenia Komisji do spraw promocji i reklamy; o trzeciej miał cokwartalne zebranie. Gdyby nie ból obtartej ręki i stłuczonego kolana, zupełnie by zapomniał o porannych przeżyciach. Wstrząs minął i jeżeli jego myśli zbaczały z kursu zwykłych obowiązków, to głównie wtedy, gdy się zastanawiał, czy Patrick i Tim Maxwell są jeszcze w Londynie, czy też w drodze powrotnej. Ponieważ pogoda się nie popsuła, najprawdopodobniej zdecydowali się pójść nad rzekę. Dziwne, jak się człowiek martwi — Laker przypuszczał, że to głównie z powodu wyrzutów sumienia, że nie jest takim ojcem, jakim być powinien. Choć z drugiej strony Patrick miał tendencje do niepotrzebnej brawury i ktoś podatny na wypadki bardziej niż on z pewnością zdążyłby już dostać ostrą lekcję.

— Co powiedziałaś policji? — spytał Carol, kiedy wróciła z lunchu.

— Że wstąpisz do nich w drodze do domu.

— Świetnie.

Przez następne trzy kwadranse dyktował jej listy. Uwagi Baxendale’a odbijały się echem w jego głowie i w pewnym momencie złapał się na tym, że patrzy na Carol, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Łączyły ich wzajemny szacunek, zaufanie, lojalność. Czasami odwoził ją do domu do Woking. Raz czy dwa zjedli razem kolację i zawsze pamiętał o jej urodzinach. Ale to wszystko.

Wychodząc na posiedzenie, zatrzymał się nagle w drzwiach i spytał:

— Ile masz lat, Carol?

— Lat?

— Właśnie.

— Dwadzieścia trzy — odparła, odrobinę się rumieniąc. — A dlaczego?

— Po prostu się zastanawiałem.

Jakby nie wiedział. A Patrick miał prawie piętnaście. Ale tak już jest: pomyśl o czymś nieprawdopodobnym, a otrzymasz bardzo niepraktyczną odpowiedź.

 

* * *

 

Sierżant dyżurny spytał, czy Laker ma przy sobie jakikolwiek dowód tożsamości, a następnie wręczył mu portfel i poprosił o pokwitowanie odbioru.

— Dokonał pan wielkiej rzeczy, sir — odezwał się policjant, kiedy Laker sprawdzał zawartość. — To się nazywa refleks.

Laker liczył w skrytości ducha, że nie zostanie skojarzony z porannym wydarzeniem, ale przecież nic wielkiego się nie stało. Wzruszył ramionami i spytał:

— Kto go oddał?

— Goniec od Horne’a. — Sierżant sprawdził w księdze. — Powiedział, że znalazł go na ulicy.

— Zna go pan?

— Z widzenia.

Laker wyjął funta i położył go na biurku.

— Czy zechciałby mu pan to przekazać?

— Oczywiście, sir. Tak, to, co pan zrobił, jest naprawdę niezwykłe.

— Jak się czuje ta dziewczyna?

— Zdrowa jak ryba, o ile się orientuję.

Laker skierował się do wyjścia, jednakże ciekawość zwyciężyła.

— Kto właściwie panu powiedział, że to byłem ja?

— Chyba sprzedawca z kiosku z papierosami, sir. To on pana rozpoznał. Nie podał pan imienia ani nic, a zanim na miejscu zjawił się nasz człowiek, całą robotę zrobił już za niego facet z lokalnej gazety. Portfel był tylko potwierdzeniem.

„Powinienem się był domyślić, że prasa będzie węszyć” — pomyślał Laker, lecz jedyne co mógł zrobić, to mieć nadzieję, że sprawa nie trafiła w ręce nadgorliwego nowicjusza, gotowego ubarwić każdy drobiazg, byleby tylko zwrócić na siebie uwagę naczelnego.

Po drodze zastanawiał się, czy nie wstąpić gdzieś na drinka, w końcu jednak postanowił dać sobie spokój. Dwadzieścia po szóstej wprowadził samochód do garażu i wszedł do domu.

— Patrick już wrócił?

— Pobił pana najwyżej o pięć minut. — Pani Ruddick przyjrzała mu się uważniej niż zazwyczaj. — Nic się panu nie stało?

Sądził, że się nie dowie, a przynajmniej nie tak szybko.

— Dzwonił reporter. Niejaki pan Case.

— Aha. — To wszystko wyjaśniało.

— Rano. — Pochodziła z Gloucestershire i mówiła z tamtejszym akcentem, dodającym jej głosowi ciepła.

— Koniecznie chciał się z panem skontaktować, ale pomyślałam, że nie będzie pan zadowolony, jeżeli zacznie panu zawracać głowę w pracy, więc nakłamałam, że przez cały dzień będzie pan poza biurem.

— Dziękuję. Bardzo dobrze pani zrobiła.

— Oczywiście opowiedział mi, co się stało.

Lakera trochę speszyło jej pełne podziwu, zaciekawione spojrzenie. — Co jeszcze mu pani powiedziała?

— Nic. O nie, panie Laker, jak tylko się dowiedziałam, że nic panu nie jest, postanowiłam zostawić tę sprawę na pańskich barkach.

— Dziękuję, pani Ruddick.

Skinął głową i poszedł do garderoby. To był leniwy dzień, na tyle leniwy, że mógł wywoływać wyrzuty sumienia, ale na szczęście szybki prysznic dodał mu animuszu. Gdy w końcu wszedł do salonu, Patrick już tam był.

— Cześć — powiedział Laker. — Co tam w planetarium?

— Świetnie.

— Warto, żebym tam kiedyś poszedł?

— Moim zdaniem tak. — Z miną kuglarza, wydobywającego z kapelusza kolejnego królika, Patrick wyciągnął zza pleców „Evening Standard”. — Coś mi się wydaje, że ty też oglądałeś dzisiaj gwiazdy.

— To znaczy?

— Zobacz. — To powiedziawszy, Patrick wręczył mu gazetę, wskazując na artykuł na dole pierwszej strony.

 

BOHATER WOJENNY RATUJE

MATKĘ I DZIECKO

OD PEWNEJ ŚMIERCI POD KOŁAMI CIĘŻARÓWKI

 

Outlands koło Weybridge było dziś o 9.15 sceną niezwykłego dramatu, kiedy przechodzień, Samuel Laker, rzucił się niemal pod koła pędzącej, załadowanej ciężarówki, żeby wyrwać młodą kobietę i jej dziecko z ramion śmierci.

Edna Browning weszła na jezdnię z wózkiem, w którym znajdował się jej osiemnastomiesięczny syn Michael, prosto pod kola nadjeżdżającej ciężarówki. „Nie dała mi żadnej szansy — powiedział kierowca, Jim Smailes. — Byłoby już po niej i po dziecku, gdyby ich nie zepchnął z ulicy. Z kimś tak odważnym nie spotkałem się jeszcze w ciągu piętnastu lat pracy kierowcy.”

Pani Browning doznała tylko powierzchownych obrażeń i wstrząsu, natomiast dziecko wyszło z wypadku bez szwanku. Pan Laker, lat 43, zamieszkały w Roundwood przy Mili Avenue, oddalił się z miejsca wypadku i nie udało się nam z nim skontaktować. Podczas wojny został odznaczony orderem DSO oraz Krzyżem Wojennym. Wdowiec, wychowujący syna, jest dyrektorem w firmie Gale & Watts, produkującej wyposażenie biur.

 

— O cholera — zaklął cicho Laker.

— Tim Maxwell to przyuważył. Tak mu zaimponowałeś, że postawił mi bilet z Londynu.

— Dobrze wiesz, że robią z igły widły. — Laker jeszcze raz zerknął na artykuł. Specjalny korespondent. To był z pewnością ten Case, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Ktokolwiek to zresztą był, na pewno gotów był szpiclować.

— No już, tato — powiedział Patrick, dziko się uśmiechając. — Głowa do góry. W końcu nie napisali o tobie niczego złego. Chyba z milion ludzi to przeczyta. Nie sądzisz, że mam prawo poznać całą tę historię?

Laker wzruszył ramionami.

— Tutaj masz całą historię. I to ze sporą domieszką wazeliny. — Rzucił gazetę na krzesło i nalał sobie whisky. — To się po prostu stało. Tak jak wiele innych rzeczy.

Milion ludzi. Nawet mu nie przyszło do głowy, że jednym z nich może być Martin Slattery.


Rozdział drugi

 

Case już się nie odezwał, ale i tak przez cały wieczór telefon ani na chwilę nie przestawał dzwonić.

Jako pierwszy dopadł go Baxendale („Ładnie to tak kryć się ze swoją wielkością?”), następny był Cranston z przeciwka, później Mary Armitage — inna sąsiadka — a zaraz po niej kuzynka z Hampstead. W rezultacie Laker nie dokończył podlewania ani nie znalazł dla Patricka tyle czasu, ile sobie zaplanował, a jemu obiecał.

Rano wahał się, czy nie ominąć swojego kiosku i nie kupić papierosów gdzie indziej, doszedł jednak do wniosku, że w ten sposób najwyżej odsunie to, co i tak wydawało się nieuniknione. Dzielnie zniósł gratulacje i uścisnął dłoń wyciągniętą zza lady, po to tylko by po przyjeździe do firmy przekonać się, że tego dnia nawet tam nie ma dla niego ucieczki. MacDonald wyprężył się przed nim, jakby zaciągnął wartę honorową i czekał na przegląd, a po drodze do biura zebrał więcej skinień głową i powitań niż zwykle przez cały tydzień. Carol Nolan z kolei ograniczyła się do paru zaledwie słów:

— Chyba zdajesz sobie sprawę, że w ciągu jednego dnia zniszczyłeś mój wizerunek, jaki przez lata tworzyłam poza firmą? Kiedy wczoraj wróciłam do domu, byłam jedyną osobą, która o niczym nie miała pojęcia. Jedyną, rozumiesz? — Wracając za biurko, pogroziła mu pięścią. Potem telefon znowu się rozdzwonił i Laker zmuszony był wymyślić odpowiednią formułkę, żeby jakoś sobie poradzić z wyrazami uznania.

Slattery odezwał się nazajutrz, we środę, kiedy już się wydawało, że telefony z gratulacjami wreszcie się skończyły i że pora się zabrać za leżącą na biurku sporą stertę papierów do przestudiowania, co wyglądało na zasłużoną karę za to, że przez poprzednie dni tak łatwo dał się odciągnąć od pracy. Był właśnie w trakcie pośpiesznie umówionego spotkania z Wilsonem i Farrowem z Działu Projektów, na którym starali się rozwikłać jakiś okropnie zagmatwany problem, kiedy rozległ się brzęczyk Carol.

— Tak? — spytał szorstko.

— Niejaki pan Slattery koniecznie chce z tobą rozmawiać. Wiem, że zabroniłeś sobie przerywać, ale on się upiera, że to bardzo pilne.

— Mówiłaś, że jak się nazywa?

— Slattery. Martin Slattery.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin