Roberts Nora - Irlandzka trylogia 01 - Klejnoty słońca.pdf

(853 KB) Pobierz
Jewels of the Sun
NORA ROBERTS
KLEJNOTY SŁOŃCA
Tytuł oryginału JEWELS OF THE SUN
Idźże, idź! O, ludzkie dziecię!
W dzikiej kniei niechaj cię wiedzie
Dobrej wróżki ręka pewna,
Byś bezmiaru łez i smutku świata tego
Nigdy nie znało.
W. B. YEATES
1
To oczywiste, że postradała zmysły.
Była psychologiem i nie mogła o tym nie wiedzieć.
Wskazywały na to wszystkie objawy, które od miesięcy dawały się jej we znaki.
Rozdrażnienie, wybuchy złości, sny na jawie, kłopoty z pamięcią. A także brak motywacji i
energii.
Rodzice skwitowali to na swój sposób - „postaraj się, Jude”. Koledzy zaczęli zerkać
na nią ukradkiem - jedni z wyrozumiałym ubolewaniem, inni z wyraźnym niesmakiem.
Doszło do tego, iż znienawidziła swoją pracę, zniechęciła się do studentów, wynajdywała
najdrobniejsze wady u przyjaciół i u krewnych, u współpracowników i przełożonych.
Najzwyklejsze poranne czynności - wstanie z łóżka i ubranie się - przerastały jej
możliwości, były jak wdrapywanie się na wysoką górę. Gorzej, nawet z daleka nie miała
ochoty oglądać tej góry, a co dopiero wspinać się na nią.
A potem ta nagła, irracjonalna decyzja. To było ostatnie ostrzeżenie. Zrównoważona
dotąd Jude Frances Murray, wrażliwa i oddana córka swoich rodziców, rzuciła pracę.
Nie wystąpiła o urlop naukowy, nie poprosiła o kilkutygodniowe zwolnienie, tylko w
środku semestru opuściła uczelnię.
Dlaczego? Nie miała najmniejszego pojęcia.
Dla niej był to taki sam szok, jak dla dziekana, współpracowników i rodziców.
Czy zachowała się podobnie dwa lata temu, kiedy rozpadło się jej małżeństwo? Nic z
tych rzeczy! Kontynuowała swoje codzienne zajęcia - seminaria, wykłady, ważne spotkania -
płynnie i bez zgrzytów, pomimo męczących wizyt u adwokatów i wypełniania papierków,
oznaczających kres związku.
Niewiele zresztą po nim zostało i adwokaci szybko się uporali z rozwodem. W
małżeństwie, które trwa zaledwie osiem miesięcy, niewiele jest zawiłych, brudnych,
kłopotliwych spraw. Nie targają nim większe namiętności.
Właściwie w ogóle zabrakło w nim namiętności. Inaczej William nie zostawiłby jej
dla innej kobiety, zanim jeszcze zdążyły się zasuszyć kwiaty z jej ślubnego bukietu.
Ale nie ma powodu, żeby to wałkować po czasie i robić sobie wyrzuty. Jest, jaka jest.
Albo raczej, jaka była. Bóg jeden wie, jaka jest teraz.
Zawisła nad przepaścią, zajrzała w głąb bezkresnego, posępnego morza monotonii i
nudy. Zakręciło jej się w głowie, cofnęła się, wygramoliła znad tej przepaści. I uciekła,
krzycząc.
To do niej takie niepodobne.
Już sama myśl o tym przyprawiła ją o palpitacje. Może atak serca byłby najlepszym
rozwiązaniem?
„Wykładowczyni amerykańskiego college'u znaleziona martwa w wynajętym volvo”.
Taka pośmiertna notatka mogłaby się ukazać na łamach ,Jrish Times'a”, który lubiła
czytać jej babcia. Rodzice byliby oczywiście zaszokowani. Taki nieelegancki, kłopotliwy
rodzaj śmierci. Zupełnie niestosowny.
Byliby też oczywiście załamani, ale przede wszystkim - zaskoczeni. Co też, na miły
Bóg, strzeliło tej dziewczynie do głowy, żeby jechać do Irlandii, porzucić tak świetnie
zapowiadającą się karierę naukową i śliczny apartament w luksusowym osiedlu nad brzegiem
jeziora?
Dopatrywaliby się winy w zgubnym wpływie babci.
I oczywiście mieliby rację, jak zawsze, odkąd, zgodnie z planem, rok po ślubie,
podczas bardzo wytwornego stosunku płciowego, poczęli Jude.
Jude nie wątpiła, że życie erotyczne jej rodziców było zawsze bardzo wytworne i
wyrafinowane. Przypominało zapewne klasyczne balety, które oboje tak lubili.
Co ona robi? Siedzi w wynajętym volvo z idiotyczną kierownicą po idiotycznej, złej
strome samochodu i zastanawia się nad seksem rodziców?
Nie pozostało jej nic innego, jak zacisnąć palcami oczy i przeczekać aż obraz zniknie.
Tak to bywa, gdy człowiek wariuje.
Odetchnęła głęboko raz i drugi. Większy dopływ tlenu oczyszcza i uspokaja mózg.
Patrząc na to już nieco trzeźwią, doszła do wniosku, że ma dwa wyjścia. Może wyciągnąć
walizki z samochodu, wejść do budynku dublińskiego dworca lotniczego, zwrócić kluczyki
ajentowi o włosach czerwonych jak marchewka i szerokim na kilometr uśmiechu, a potem
zarezerwować bilet powrotny.
Oczywiście, gdyby wróciła, nie miałaby pracy. Na szczęście przez jakiś czas mogłaby
zupełnie nieźle żyć z oszczędności. Nie miałaby także swojego apartamentu, który wynajęła
pewnej sympatycznej parze na pół roku, ale na ten czas zamieszkałaby razem z babcią.
Babcia spojrzałaby na nią swoimi pięknymi, wyblakłymi niebieskimi oczami i, nie
kryjąc rozczarowania, powiedziałaby: „Jude, kochanie, zawsze dochodzisz do krawędzi tego,
co ci dyktuje serce. Dlaczego jednak nigdy nie możesz się zdobyć na ten ostatni krok?”
- Nie wiem. Nie wiem. - Zdruzgotana Jude zakryła twarz rękami, zakołysała się
bezradnie jak dziecko. - To był twój pomysł, żeby tutaj przyjechać, nie mój. Co ja będę robiła
przez najbliższe sześć miesięcy w Faerie Hill Cottage? Nawet nie umiem prowadzić tego
cholernego samochodu.
Czuła, jak szloch podchodzi jej do gardła. Odchyliła do tyła głowę, zacisnęła z całej
siły powieki i przywołała się do porządku jednym dosadnym słowem. Ataki płaczu, napady
złości, sarkazm to tylko różne sposoby odreagowania. Otrzymała odpowiednie wykształcenie,
żeby to rozumieć, miała wystarczająco dużo doświadczenia, żeby to rozpoznać. I nie
zamierzała się temu poddać.
- Kolejne stadium, Jude, ty żałosna idiotko. Mówisz do siebie, płaczesz, jesteś
niezdecydowana i tak cholernie sparaliżowana, że nie możesz uruchomić silnika i ruszyć
przed siebie.
Prychnęła gniewnie, wyprostowała ramiona.
- Drugie wyjście - mruknęła. - Dokończ to, co zaczęłaś. Przekręciła kluczyk i, modląc
się w duchu, by kogoś nie przejechać, opuściła parking.
Zaczęła śpiewać, żeby nie krzyczeć z przerażenia, ilekroć dojeżdżała do skrzyżowania
dróg, które Irlandczycy beztrosko nazywali rondami. Miała mętlik w głowie, nie mogła
odróżnić prawej strony od lewej, oczyma duszy widziała już pół tuzina niewinnych pieszych
staranowanych przez jej volvo, podchwytywała każdą przychodzącą jej do głowy melodię i
ryczała ją na całe gardło.
W drodze na południe z Dublina do hrabstwa Waterford wyśpiewywała melodie z
musicali, irlandzkie songi zasłyszane w pubach, a na zwężonym wyjeździe z Carlów
odtworzyła piskliwym głosem partię chóru z Brown Sugar tak głośno, że zaskoczyłaby nawet
samego Micka Jaggera.
Trochę się uspokoiła. Niewykluczone, iż przerażone krzykiem celtyckie bóstwa
przestały rzucać jej kłody pod nogi. A może działo się tak za sprawą wszechobecnych
kapliczek ze Świętą Dziewicą, których pełno było wzdłuż drogi? W każdym razie jazda stała
się bardziej płynna i niemal przyjemna.
Zielone wzgórza lśniły w promieniach słońca i pobłyskiwały jak wnętrze muszli,
ciągnąc się aż po spowite w półmroku masywy gór. Ich przysadziste bryły sięgały perłowych
chmur nierealnych jak na obrazie.
Piękne widoki: wpatrując się w nie, człowiek wtapiał się w kolory, w kształty, w
scenerię, którą stworzył geniusz.
Wystarczyło tylko zdobyć się na odwagę i oderwać wzrok od szosy, żeby dostrzec
zachwycające, przyprawiające o zawrót głowy piękno, które rozdzierało serce, przynosząc
jednocześnie ukojenie.
Niewiarygodnie zielone pola poprzecinane były nieregularną siecią kamiennych
ogrodzeń, żywopłotów, szpalerami karłowatych drzew. Na łąkach leniwie pasły się łaciate
krowy i wełniste owce, a nad nimi górowały poruszające się na traktorach sylwetki ludzi. Tu i
ówdzie przycupnęły białe domki, obok których trzepotała na sznurach bielizna, a na
dziedzińcach roiło się od różnokolorowych kwiatów.
Nieoczekiwanie, jak za dotknięciem różdżki, pojawiły się wiekowe mury
zrujnowanego opactwa, rzucające wyzwanie polom i niebu, jakby w oczekiwaniu na powrót
dawnej świetności.
Czy, wspinając się po jego gładkich i śliskich stopniach, poczułaby przemijanie czasu?
Czy usłyszałaby echo stóp, które wydeptywały niegdyś te schody? Czy, zgodnie z tym, co
mówiła babcia, usłyszałaby muzykę, i głosy, wrzawę bitew, płacz kobiet, śmiech dzieci, które
dawno temu umarły?
Nie wierzyła w takie rzeczy. Ale tutaj, przy tym świetle, w takiej atmosferze,
wszystko wydawało się możliwe.
Ta kraina ofiarowywała całe swoje bogactwo. Kryte strzechą dachy, kamienne krzyże,
zamki, a zaraz obok wioski i miasteczka o wąskich uliczkach i szyldach z gaelickimi
napisami.
Raz nawet zobaczyła starego człowieka idącego z psem skrajem drogi, gdzie rosła
wysoka trawa, a nieduży znak ostrzegał przed wiewiórkami. Zarówno człowiek, jak i jego
pies mieli na głowach brązowe kapelusiki, które uznała za absolutnie urocze. Długo jeszcze
wspominała ten obrazek, zazdroszcząc im takiej prostoty życia.
Pewnie wędrują tak codziennie, w słońce i w deszcz, po czym wracają do domu na
herbatę do jednej z tych ślicznych chat z krytym strzechą dachem i ładnie utrzymanym
ogrodem. Pies ma własna budę, ale woli leżeć przy kominku u nóg swojego pana.
Ona też chciała wędrować po polach z wiernym psem. A potem usiąść i siedzieć, jak
długo będzie miała ochotę.
Jakże obca była jej ta prosta, codzienna wolność. I jakże się bała, że wreszcie ją
znajdzie, namaca jej srebrzysty brzeg koniuszkami palców, a potem wszystko popsuje.
Droga pięła się i wiła wstęgą wzdłuż wybrzeża Waterford. Jude mogła dostrzec
skrawki i większe fragmenty morza - jedwabistego błękitu, sięgającego po horyzont,
niespokojnej zieleni i szarości, rozbryzgującej się w zakolu rozległej piaszczystej plaży.
Napięcie ramion zaczęło ustępować. Powoli rozluźniły się zaciśnięte na kierownicy
palce. To była Irlandia, o której opowiadała jej babcia, to był ten koloryt, ta sceneria, ten
spokój.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin