Benedict Clare - Wróć do tego lata.pdf

(1056 KB) Pobierz
291049954 UNPDF
Ilekroć widzę refleksy kolorowych światel na mokrym chodniku, przyp0m.inam sobie pierwszy raz, gdy
go zobaczyłam. Ludzie panicznie uciekali z promenady, spłoszeni nagłą ulewą; on jeden stał, wpatrzony
w witrynę.
Był bardzo wysoki, ręce trzymał w kieszeniach, a szerokie ramiona nieco stulił, żeby deszcz nie
przeszkadzał mu studiować czegoś za szybą. Miał dżinsy i elegancki kremowy sweter. Gdy podeszłam
bliżej, spostrzegłam, jak mienią się krople, które osiadły na wełnie i na jego włosach.
Obok mnie przemknęła grupka młodzieży i ze śmiechem skryła się pod rozświetlonymi arkadami.
Mocniej zacisnęłam dłonie na walizce i torbie podróżnej; też zaczęło mi się śpieszyć. Na rogu ulicy
dojrzałam podświetlony znak postoju taksówek, po drodze musiałam jednak minąć tego mężczyznę.
Nie mogłam się oprzeć pokusie, by przechodząc obok, nie odwrócić głowy. Mam metr siedemdziesiąt
dwa wzrostu, musiał więc mieć sporo ponad metr osiemdziesiąt. Właściwie jednak nie zainteresował
mnie wyglądem, bardziej chciałam sprawdzić, co przykuło jego uwagę. Okazało się, że wielka mapa tej
części wybrzeża Northumbrii w witrynie należącej do punktu informacji turystycznej.
W chwili gdy znalazłam się za jego plecami, mężczyzna niespodziewanie cofnął się o krok. Wpadliśmy
na siebie. Na szczęście miał szybki refleks i zdążył mnie złapać, zanim upadłam. Ja również
instynktownie go objęłam. Naturalnie puściłam przez to bagaż i walizka wylądowała mu na stopie.
Syknął, zaskoczony.
Krzyknęłam do wtóru, choć nie dlatego, że mu współczułam, lecz dlatego że moja torba podróżna
wylądowała w kałuży, a książki i papiery wysypały się z niej na mokry chodnik.
- I co pan zrobił najlepszego? Niech pan spojrzy!
Przez chwilę nie reagował.
- Oto jakie podziękowanie mnie ,.spotyka - powiedział w końcu. Przykucnął, żeby pomóc mi w zbieraniu
rzeczy. - Gdybym pani nie złapał, siedziałaby pani w tej samej kałuży, w której teraz leżą rysunki.
Podniosłam głowę i bardzo się zmieszałam; jego twarz była stanowczo za blisko. Wpatrywał się we mnie
z rozbawieniem piwnymi oczami. Byłam pewna, że na wargach igra mu uśmieszek. Patrząc na mnie,
otwierał oczy coraz szerzej; zmarszczył czoło.
Natychmiast wyobraziłam sobie, jaki widok muszę przedstawiać. Garsonkę i niebieską lnianą sukienkę
miaiam ochlapane błotem, a mokre kosmyki długich, jasnych włosów kleiły mi się do twarzy.
Odgarnęłam włosy, żeby nie zasłaniały oczu, i z zakłopotania wyrwałam mu z ręki ostatnią mokrą kartkę
z rysunkiem. Wkładając ją do torby, mruknęłam gniewnie:
_ Oczekuje pan wdzięczności, ale trzeba było spojrzeć za siebie, to nic by się nie stało!
Nie odpowiedział. Skubał zamek błyskawiczny mojej torby.
_ Obawiam się, że zapięcie nie wytrzymało tej katastrofy - rzekł w końcu.
_ Nie, było zepsute już wcześniej. - Za to nie mogłam go winić. Wzięłam od niego torbę·
Oboje wstaliśmy. Poczułam w kostce znajomy ból, widocznie źle stąpnęłam, chcąc jak najszybciej
odsunąć się od mężczyzny. Teraz musiałam uważać, żeby idąc nie utykać. Zdarza mi się to niekiedy, gdy
jestem zmęczona.
Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, chwycił za walizkę· Chciałam mu ją odebrać, ale zrobił unik, drugą
reką ujął mnie pod łokieć i lekko popchnął ku najbliższej kafejce. W odpowiedzi na mój sprzeciw
rozbrajająco się uśmiechnął.
_ Moglibyśmy się czegoś napić. Powiedzmy, że to się pani ode mnie należy.
Naturalnie miał na myśli herbatę, kawę albo jakiś napój z bąbelkami, byliśmy bowiem w Seatoncliffe,
małej miejscowości wypoczynkowej na północno-wschodnim wybrzeżu, i kawiarenki przy promenadzie
nie miały koncesji na sprzedaż alkoholu.
Otworzył drzwi. Zatrzymaliśmy się na progu, chłonąc kawiarnianą atmosferę. Zmoczeni wczasowicze
tłoczyli się wokół stolików i wzdłuż kontuaru, na którym syczał ekspres do kawy.
Gdy zrobiliśmy krok do środka, pod stopami zatrzeszczał nam piasek. Mężczyzna zaprowadził mnie do
stolika przy oknie, po czym stanął w kolejce.
Kafejka było bardzo przytulna. Laminowane stoliki zdobiła wesoła, biało-czerwona kratka. Pośrodku
każdego z nich stała wysoka staroświecka patera z zielonkawego prążkowanego szkła, a na niej leżały
wydłużone trójkąty papierowych serwetek. Wzięłam dwie serwetki i osuszyłam sobie twarz.
Potem, odwróciwszy się do okna, kilkoma ruchami ręki poprawiłam fryzurę. Na dworze zrobiło się
ciemno, więc w tym zaimprowizowanym lustrze zobaczyłam całe wnętrze kafejki. Mężczyzna wracał do
stolika z tacą w ręku.
Nie patrzył na mnie, więc pierwszy raz mogłam mu się dokładnie przyjrzeć. Przez chwilę jego twarz
wydawała mi się znajoma, ale skąd mogłabym go znać? Przecież nie z Londynu, bo bym go nie
zapomniała, a z Seatoncliffe też nie, bo gdy ostatni raz tu byłam, bez wątpienia wyglądał inaczej niż
teraz.
Kiedy podszedł do stolika, odwróciłam wzrok.
- Kawa z pianką! - Przysunął do mnie filiżankę ze złotym brzeżkiem. Wśród piany w kolorze
cynamonowym unosiły się czekoladowe wiórki. Odebrało mi głos. - Oj, pani nie lubi capuccino!
Powinienem był spytać, ale zauroczył mnie ten staromodny ekspres do kawy. Nie mogłem oprzeć się
pokusie.
Wydał mi się bardzo zawiedziony.
- Nie, nie ... uwielbiam capuccino, tylko że ...
- Że co? - Sprawiał wrażenie zdezorientowanego.
Spojrzałam w jego piwne oczy, ale nie mogłam mu odpowiedzieć. Nie potrafiłabym sensownie tego
wyjaśnić.
Jak miałam mu wytłumaczyć, że w chwili gdy powiedział "Kawa z pianką!", usłyszałam te same słowa
wymówione zupełnie innym głosem, też męskim i niskim. Było to jak echo dawnych, szczęśliwszych
czasów, o których już zapomniałam.
Wbiłam wzrok w filiżankę i tylko siłą woli powstrzymałam się, by nie wziąć łyżeczki i nie powybierać z
kawy czekoladowych wiórków, jak zrobiłoby dziecko.
Wciąż patrzył na mnie zaintrygowany, więc przestałam myśleć o kłopotliwych sprawach i wróciłam do
rzeczywistości. - Chyba jeszcze nie otrząsnęłam się po tym wypadku. Sięgnęłam po torebeczkę z cukrem
i skupiłam uwagę na brązowych kryształkach, sypiących się do filiżanki. Z ulgą przekonałam się, że
mężczyzna poszedł za moim przykładem.
Przez chwilę piliśmy kawę w milczeniu i zdaje się, że obojgu było nam z tym dobrze. Po chwili
mężczyzna odwrócił się do okna, z którego rozpościerał się widok na morze.
Miał wyrazisty, regularny profil. Kusiło mnie, żeby sięgnąć do torby po ołówek i szkicownik, które
zawsze mam pod ręką. Ale w rysunku ołówkiem nijak nie oddałabym gładkości i oliwkowej karnacji
jego skóry. Był bardzo przystojny.
Po chwili znowu spojrzał na mnie, uśmiechnął się.
Nie przesadziłabym wiele, gdybym powiedziała, że serce mi zamarło. Takie wrażenie wywarł na mnie
ten leniwy uśmieszek.
_ Pani jest stąd czy przyjechała pani na wakacje? - spytał.
Uniosłam brwi.
_ Wie pan, niezupełnie ... to znaczy ... no, przyjechałam w odwiedziny ... Tak bym to nazwała.
Wahałam się, sama bowiem nie wiedziałam, co wyniknie z tego przyjazdu, a epizod nad zgoła niewinną
filiżanką kawy bardzo mnie zmieszał. Ale nie zamierzałam się z tego tłumaczyć nieznajomemu.
Prawdopodobnie moje zachowanie wydało mu się nieuprzejme, może nawet wrogie.
- Nie chciałem być wścibski.
Zaczerwieniłam się. Uśmiech mu zgasł; odniosłam wrażenie, że go uraziłam.
_ Nic się nie stało - odparłam uspokajająco. - A pan? Spędza tu pan wakacje?
- Nie.
Wcale nie miał większej ochoty mówić o sobie niż ja, potraktowałam więc jego odpowiedź jak stanowczą
odprawę. Pewnie uznał, że jestem wyniosła i nie warto się silić na nawiązanie rozmowy.
Znów zapadło milczenie.
Zastanawiałam się, co nieznajomy tu robi. Skoro nie przyjechał na wakacje, to dlaczego gapił się na mapę
w witrynie jak turysta?
Czarne chmury odpłynęły dalej i na dworze trochę się przejaśniło, a deszcz zelżał. Kawiarenka zaczęła
pustoszeć. Część gości wybiegła w pośpiechu, gdy na przystanek na nabrzeżu, gdżie niedawno
wysiadłam, zajechał autobus.
Wkrótce autobus ruszył w powrotną drogę do Newcastle, chlapiąc na bezludne chodniki fontannami
deszczówki. Właściciele sklepików i kawiarenek zaczęli jeden za drugim spuszczać żaluzje. Było już po
piątej, więc nie opłacało się dalej czekać na klientów, skoro większość jednodniowych wycieczkowiczów
odjechała.
Dziewczyna w kraciastym biało-czerwonym fartuszku zaczęła sprzątać i wycierać stoliki. Rozejrzawszy
się, stwierdziłam, że zostaliśmy w kafejce sami.
- Powinniśmy już iść - odezwałam się. - Pani Bertorelli na pewno chce zamknąć.
- Pani BeItorelli? - zdziwił się.
Uśmiechnęłam się i wskazałam kartę, opartą o paterę z serwetkami.
- Tak, proszę: Lodziarnia Bertorellich.
Wziął menu do ręki i przez chwilę uwazme mu się przyglądał. Potem obrócił je kartą tytułową w moją
stronę, żebym również widziała litery, i przeczytał:
- Gondola. Skąd pani przyszła do głowy ta lodziarnia? Spojrzałam na niego bezradnie.
- Nie wiem ...
Rzeczywiście nie wiedziałam. W każdym razie nie byłam pewna. Istniały dwa możliwe wytłumaczenia.
Albo ta kawiarenka należała do pani Bertorelli, gdy byłam dzieckiem, a potem zmieniła właściciela,
albo tamta, do której chodziłam z ojcem, była bardzo podobna. Skąd jednak miałatn wiedzieć, które z
tych przypuszczeń jest słuszne, skoro z pierwszych siedmiu lat życia nie pamiętałam dosłownie nic?
- Przestało padać - zauważył. - Śmiało możemy wyjść na dwór. - Popatrzył w niebo, które tymczasem
zrobiło się prawie błękitne. Musiało mu ulżyć, że ma pretekst do skończenia tej kulawej rozmowy,
przerywanej długimi okresami młlczenia.
Wstając, zawadził o walizkę; wcześniej wsunęliśmy ją pod stolik. Przechyliła się na bok, zdążył ją
jednak złapać, zanim upadła. I nagle stężał. Nie, nie przywidziało mi się. Pochyliłam się, żeby
sprawdzić, w czym rzecz.
Trzymał przywieszkę z nazwiskiem. Był to zwykły reklamowy bibelot ze skaju, dodawany w sklepach do
towaru jako pamiątka. Josie dała mi ją w prezencie po powrocie z Teneryfy. Ale mężczyzny nie
interesował dowcipny znak firmowy; patrzył na litery.
Josie nie pozwoliła mi tam wpisać adresu, miała bowiem swoją teorię na temat złodziei: w pociągach
dalekobieżnych dokładnie oglądają przywieszki do bagaży, a potem okradają domy właścicieli,
korzystają~ z ich nieobecności. Ponieważ moja współlokatorka spędza mnóstwo czasu w pracy, powie-
działa mi jasno, że nie życzy sobie zastać okradzionego mieszkania po powrocie do domu. Na
przywieszce były więc tylko moje imię i nazwisko: Bethany Lyall. I to właśnie one przyciągnęły uwagę
mężczyzny.
Wyprostował się i przeszył' mnie wzrokiem. Otworzył szerzej oczy i wtedy przypomniało mi się
spojrzenie, jakim obdarzył mnie na promenadzie.
- No, tak ... - Westchnął ..
Czyżby tylko mi się zdawało, że nagle zapanował między nami chłód? Sekundę później jego twarz nie
wyrażała już jednak nic.
- Wobec tego do widzenia ... Bethany?
Zawiesił głos tak, jakby chciał, żebym odparła: "Bethany Lyall to nie ja. Pożyczyłam tę walizkę od
przyjaciółki". Naturalnie, nie powiedziałam tego. Wybąkałam jedynie:
- Do widzenia.
Gdy się odwrócił; omal za nim nie zawołałam. Przez moment zwlekał z odejściem, może chciał, żebym
go zapytała o imię? Nie, gdyby chciał, mógł przedstawić się wcześniej ...
Zamknąwszy za sobą drzwi, mężczyzna oddalił się opustoszałą promenadą. Bolała mnie głowa, więc
oparłam czoło o zimną szybę. Widziałam, jak kieruje się na południe, ku miejscu, gdzie zatoka naj głębiej
wrzyna się w ląd. Tam mieści się większość hoteli i pensjonatów.
Mimo to wydawało mi się, że jest miejscowy. Bo jeśli nie, to dlaczego tak zareagował na moje nazwisko?
Wiedziałam przecież, że o moim ojcu, Davidzie Lyallu, wciąż myślano tutaj z niechęcią.
- Hej, hej, to ode mnie! - Dziewczyna, która sprzątała stoliki, przyniosła mi świeżą filiżankę kawy.
Wyglądała na siedemnaście, osiemnaście lat i była zdecy~ dowanie ładna. Miała zdrową cerę,
zielononiebieskie oczy i ciemne włQsy. Jak wskazywała plakietka przypięta do fartuszka, nazywała się
Mandy. Uśmiechnęła się do mnie współczująco.
- Dziękuję, ale dlaczego ... ?
Nie odpowiedziała wprost, tylko poklepała mnie po ,ramieniu.
- Usiądź i wypij. I pod żadnym pozorem nie goń za nim! - przestrzegła mnie.
- Nie gonić?
- Pewnie, że nie. Jak się posprzeczaliście, to trudno. Nie mówię, oczywiście, że facet nie jest wart
zachodu, ale pobiec za nim to najgorsze, co mogłabyś zrobić. Wierz mi.
- Jak to?
Przerzuciła sobie koński ogon przez. ramię i uśmiechnęła się jak doświadczona kobieta.
- Sporo się w tej pracy naoglądałam i swoje wiem. Za nic nie wolno dawać do zrozumienia, że mają nas
na własność!
Wróciła do swoich zajęć za kontuarem,.a ja usiłowałam się oswoić z zaskakującym stwierdzeniem, że
kelnerce wydaliśmy się dobrymi znajomymi, może nawet kochankami. Uhm, kochankami ... nawet nie
wiedziałam, jak ten., człowiek ma na imię.
Drzwi się otworzyły i do kafejki wtargnęła grupka młodych ludzi, których przedtem widziałam pod
al'kadami, gdy chowali się przed deszczem. Wnieśli ze sobą zapach mokrego asfaltu, wysychającego w
słońcu, które znowu wyszło zza chmur, ostrą woń smażalni ryb i barków z hamburgerami, a przede
wszystkim - słony zapach morza.
Spojrzałam na mapę, którą dostałam od pana Simpsona. Dune House stał na przylądku, wcinającym się w
morze kilka kilometrów na północ od Seatoncliffe. Był czas na następny etap podróży, którą rozpoczęłam
rano w Londynie. Może zresztą ten czas nadszedł już kilka tygodni wcześniej, gdy dostałam list od
adwokatów mojej babki?
- Odziedziczyłaś dom? Nie do wiary! - Josie była niesamowicie podekscytowana. - Tylko pomyśl... tyle
czasu mieszkam w jednym mieszkaniu z dziedziczką fortuny ... Mogłaś mnie uprzedzić! - Odstawiła
kubek z kawą, położyła obie dIonie na stole i pochyliła się ku mnie w oskarżycielskim geście, aczkolwiek
szeroko się uśmiechała.
- Przecież sama nie wiedziałam. Słowo ci daję ... - Wpatrywałam się w gruby kredowy papier firmowy
kancelarii Tompkins, Simpson, Brown & Hathaway, znajdującej się na Dean Street w Newcastle. -
Notariusze życzą sobie, żebym złożyła im wizytę ...
- Jechać z tobą? - Zerwała się z miejsca, jakbym lada chwila miała wyruszyć w podróż.
- Nie! - Zabrzmiało to zbyt stanowczo i chyba uraziło Josie. - Ale nie chodzi mi o to, że nie życzę sobie
twojego towarzystwa, tylko o to, że jeszcze sama nie wiem, czy tam pojadę.
- Musisz, Beth! Przecież babka zostawiła ci w spadku rodzinną posiadłość. Nie chcesz chyba, żeby
przeszła w cudze ręce?
Wcześniej przy naszym kuchennym stoliku przeczytałam jej list od notariuszy. Sedno sprawy leżało w
tym, że aby dom stał się moją własnością, musiałam jasno wyrazić chęć jego przejęcia. W innym
wypadku mieli go dostać następni w kolejności spadkobiercy; tak samo byłoby, gdybym umarła bez-
dzietnie jako kobieta niezamężna.
- Może po prostu go sprzedam ...
- Nie ... daj popatrzeć. - Josie stanęła za mną i zerknęła mi przez ramię. Nie taiłam przed nią treści listu,
więc nie było to z jej strony wścibstwo. - Moim zdaniem, nie możesz tego zrobić. - Wskazała jeden z
paragrafów. - To chyba oznacza, że masz tam mieszkać, a przynajmniej aż do śmierci zarządzać tym
domem. Poza tym, wprawdzie w liście tego wyraźnie nie napisano, ale wygląda na to, że nie będzie ci
tam na niczym zbywało! .
Spojrzałam na nią niezdecydowanie, a Josie uścisnęła mi ramię.
- Może jednak skorzystasz z zaproszenia i pojedziesz do Newcastle porozmawiać z panem Simpsonem? -
nalegała. - Przy okazji będziesz mogła obejrzeć dom. To na pewno ułatwi ci podjęcie decyzji.
Zaczęła wkładać płaszcz, żeby wyjść do szpitala, gdzie pracowała jako przełożona pielęgniarek. Była
drobna i schludna, miała naturalnie kręcone kasztanowe włosy. Jej zadbany wygląd zupełnie nie pasował
do pobojowiska, które codziennie rano zostawiała po sobie w mieszkaniu.
Stojąc przy drzwiach, jeszcze odwróciła się do mnie i uśmiechnęła.
- Zadzwonić do ciebie do pracy i powiedzieć, że dziś bierzesz wolne?
- Po co miałabyś to robić?
- Bo wyglądasz, jakbyś była w stanie silnego szoku.
- Nie, nie. Tylko trochę boli mnie głowa.
- Wcale się nie dziwię. Na twoim miejscu wzięłabym wolne.
- Wolę nie. Mam dzisiaj poważnego klienta. Patrick powierzył mojej opiece prawdziwą księżną. Muszę
być na mIeJSCU.
- Zgoda, ale postaraj się wcześniej wyjść. Dla uczczenia dzisiejszego wydarzenia zamówimy sobie pizzę
i kupimy butelkę wina! - Otworzyła drzwi, ale jeszcze raz się zawahała. Znów spojrzała na mnie. -
Wiesz, to dziwne. Nigdy mi nie opowiadałaś o babce, a przecież mieszkałaś u niej z rodzicami przez
pierwsze siedem lat życia, prawda?
- Tak.
_ Babka musiała często o tobie myśleć, skoro zapisała ci dom. Dobrze ją pamiętasz?
- Nie, słabo.
Prawda była taka, że nie pamiętałam nic.
Po wyjściu Josie dopiłam kawę i pozmywałam. Miałam jeszcze dużo czasu, więc napisałam do
notariusza babki, potwierdzając odbiór listu. Obiecałam, że będę z nim w kontakcie.
Po studiach plastycznych dostałam pracę w Kensington, w firmie zajmującej się architekturą wnętrz.
Udało mi się, bo Patrick Collings wolał zwykle zatrudniać nieco starszych pracowników. Był zdania-, że
aby sensownie zaprojektować wnętrze czyjegoś domu i dopilnować realizacji projektu, należy najpierw
samemu trqchę pożyć i pomieszkać.
Na szczęście moja teczka z pracami zrobiła na nim wrażenie, zlecił mi więc zastępstwo za jedną z
projektantek, która poszła na urlop macierzyński. Wprawdzie za kilka tygodni kontrakt wygasał, Patrick
obiecał mi jednak dobre referencje i pomoc w nawiązaniu różnych cennych kontaktów.
Gdy w końcu zdecydowałam się jechać na spotkanie z notariuszem, powiedziałam pracodawcy o śmierci
babki i pokrótce przedstawiłam swoją sytuację. Ucieszył się i obiecał, że gdybym chciała zostać na
północy kraju, co w jego ustach brzmiało tak, jakbym wybierała się na inną planetę, to będzie mi od
czasu do czasu przysyłał zlecenia.
Aż do ostatniej chwili Josie proponowała, że ze mną pojedzie. Zupełnie nie wiedziałam, jak jej odmówić,
bądź co bądź nasza przyjaźń zawiązała się w bardzo dramatycznych okolicznościach.
Gdy kończyłam studia, zachorował mój ojciec. Josie była przełożoną pielęgniarek oddziału, na którym
spędził swe ostatnie dni. W pracy wyróżniała się niezwykłą sprawnością i życzliwym stosunkiem do
ludzi. Mnie również traktowała bardzo ciepło, także potem, po śmierci ojca. Miałam więc poczucie winy,
lecz jednocześnie doznałam ulgi, gdy okazało się, że Josie nie dostanie urlopu. Przeczuwałam, że z tym,
co czeka na mnie w Seatoncliffe, muszę poradzić sobie sama.
Któregoś poniedziałkowego ranka, pod koniec sierpnia, wyjechałam z Londynu. Jossie uparła się, że
przed pójściem do pracy odprowadzi mnie na dworzec King's Cross. Stała na peronie, póki pociąg nie
ruszył, wtedy złożyła dłonie w trąbkę i zawołała za mną:
- Pamiętaj, zadzwoń do mnie wieczorem!
Biegła jeszcze chwilę za pociągiem, więc wychyliłam się z okna i odkrzyknęłam:
- Zadzwonię, nie martw się!
Zaraz potem peron został w tyle, a Josie znikła w tłumie podróżnych śpieszących do innego pociągu.
Słońce świeciło w szyby wagonu, w przedziale było ciepło. Bolała mnie głowa, więc kupiłam w bufecie
dużą herbatę i spróbowałam się odprężyć.
Po pevmym czasie ból głowy ustąpił. Wzięłam się do czytania magazynu, który kupiła mi Josie. Potem
zaczęłam przeglądać szkice i notatki dotyczące renowacji i wyposażenia pewnego niewielkiego domu w
Putney.
Klientką była przyjaciółka Josie. Razem uczyły się w szkole pielęgniarskiej, a teraz dziewczyna brała
ślub z 'lekarzem, którego poznała w szpitalu. Josie specjalnie mnie prosiła o ten projekt i traktowała go
tak, jakbym wyświadczała jej przysługę, dlatego bardzo mi zależało na tym, żeby nie zawieść po-
kładanych we mnie nadziei.
Mniej więcej trzy godziny później wyjrzałam przez okno i dostrzegłam zarysy jednego z sześciu
sławnych mostów na rzece Tyne. Przejechaliśmy jednak nad rzeką po innym moście i wkrótce pociąg
przystanął na głównym dworcu w Newcastle.
Do kancelarii Tompkins, Simpson, Brown & Hathaway wzięłam taksówkę, choć po drodze przekonałam
Zgłoś jeśli naruszono regulamin