Ku światłu - Connie Brockway.pdf

(907 KB) Pobierz
55206157 UNPDF
Connie Brockway KU ŚWIATŁU
Marjorie Braman,
która zawsze zachęcała mnie do tego,
by dać z siebie jeszcze więcej.
Prolog
Londyn, 12 marca 1817
G ospodyni, powłócząc nogami, poprowadziła pułkownika Henry’ego Jacka Sewarda do
długiego wąskiego pokoju i skierowała się prosto do osłoniętego kotarą okna wychodzącego na
plac.
- Nawet pan nie wie, ile razy miałam okazję wynająć ten pokój - powiedziała, mierząc
wzrokiem wysoką, wyprostowaną jak struna postać Sewarda. - Raptem godzinę temu służący
barona oferował mi dwa razy więcej niż pan. Ale ja jestem uczciwą kobietą.
I sprytną, pomyślał, pochylając głowę z uznaniem dla uczciwości gospodyni. Dobrze wiedziała,
że nie opłaca się zwodzić kogoś z Whitehallu * ... Odliczył spory stosik monet i wręczył jej.
Kobieta szybko chwyciła pieniądze i wsunęła je głęboko do kieszeni znoszonej sukni, po czym
szarpnęła kawał wytartej aksamitnej szmaty zwisającej w oknie.
Wyjrzała przez okno, mruknęła coś pod nosem i, odwróciwszy się, ruszyła kaczkowatym
krokiem ku jedynemu w pokoju krzesłu. Drewniane, o prostym oparciu, stało pod pokrytą
zaciekami ścianą. Gospodyni, ciężko stękając, usiłowała je podnieść. Jack natychmiast znalazł się
obok niej.
- Proszę mi pozwolić... Chce je pani gdzieś przenieść?
Znieruchomiała i patrzyła na niego zdumiona. Najwyraźniej nikt nigdy nie okazał jej
najzwyklejszej uprzejmości.
- Aa... - Zamknęła usta, po czym otworzyła je i zamrugała powiekami. - No tak. Do okna.
Będzie pan mógł oglądać całe widowisko na siedząco.
Jack postawił krzesło pod oknem, starając się ukryć odrazę. Kobieta wychyliła się i spojrzała na
plac, szczelnie wypełniony zwartą masą ludzi. W tym momencie w tłumie podniósł się krzyk.
- Jedzie - powiedziała z nietajoną satysfakcją. - No to ja się zabieram.
Jack nie słyszał jej. Patrzył.
Podniecony tłum tłoczył się wokół wozu wiozącego Johna Cashmana ku oddzielonej barierą
przestrzeni przed sklepem rusznikarza. Tym samym sklepem, który, jak głosił akt oskarżenia,
obrabował, by móc wystąpić z bronią w ręku przeciw rządowi Jego Królewskiej Mości.
Mężczyźni, kobiety i dzieci, w większości biedota, przyszli zobaczyć, jak wieszają „dzielnego
chwata” za zdradę stanu.
Jack wiedział, że tylko nieliczni są przekonani, iż młody Cashman zasługuje na taką karę i
przerażała ich niesprawiedliwość wyroku. Niektórzy liczyli na akt łaski ze strony króla.
Istotnie, któż bardziej zasługiwał na łaskę niż Cashman? - z ironią zadał sobie to pytanie Jack.
Największą jego zbrodnią było to, że usiłował odebrać w Admiralicji swój zaległy żołd. W tłumie
były setki takich jak on... Mężczyzn, którzy walczyli za kraj tylko po to, by po powrocie do domu
odkryć, że nie mają ani pracy, ani renty, ani żadnej przyszłości.
Spojrzenie Jacka wciąż było spokojne, ale gdy ściągał czarną skórzaną rękawiczkę, jego dłoń
lekko zadrżała. Usiadł wyprostowany niczym papista w czasie mszy. To prawda, Cashman
włamał się do sklepu rusznikarza w czasie zamieszek na Spa Fields, ale to, że się tam znalazł,
sprawiły wódka i rozgoryczenie, a nie zamiar popełnienia zdrady stanu.
Z premedytacją? Jack wiedział, że John Cashman był trzykrotnie poważnie ranny w głowę w
czasie walk. Większość uważała, że nawet swoimi własnymi sprawami nie jest w stanie
właściwie się zająć...
Nic dziwnego, że jego los przerażał tłum. Do diabła, nawet rozwścieczał.
- Zawsze walczyłem za mojego króla i ojczyznę, a oto na jaki koniec mi przyszło! - krzyknął
Cashman, schodząc z wozu i patrząc śmiało na wznoszący się przed nim pomost. Odpowiedział
mu ryk tysięcy gardeł.
Tłum gromadził się tu od piątej rano, a teraz rozpościerał się, jak okiem sięgnąć, szczelnie
wypełniając ulice i alejki. Niczym pszczoły w przepełnionym ulu ludzie oblepiali okna, tłoczyli
się na balkonach, okupowali dachy...
Cashman bez wahania zaczął wstępować na stopnie szubienicy. Jego odwaga wzniecała gniew
tłumu. Gdy skazaniec stanął na podeście, pośpieszył ku niemu z pociechą duchowny. Cashman z
płonącym wzrokiem strząsnął z ramienia jego dłoń.
- Nie chcę łaski od nikogo, tylko od Boga!
Kat poprowadził go naprzód. Kiedy chciał nałożyć skazańcowi kaptur na głowę, ten odtrącił go.
- Chcę widzieć do końca.
Kat i duchowny zeszli z pomostu i stanęli po obu stronach zapadni znajdującej się pod stopami
Cashmana.
- Nie mogłem odzyskać tego, co mi się należy, i to mnie przywiodło do tego miejsca! - krzyknął
Cashman. - Nigdy nie podniosłem ręki przeciw królowi i ojczyźnie, tylko za nich walczyłem!
Nie przestawał krzyczeć, lecz słowa uwięzły mu w krtani, w jednej chwili ściśniętej pętlą. Jack
bezwiednie chwycił się ręką za gardło. Z zaciśniętymi zębami, przepełniony bólem i gniewem,
zmusił się, by patrzeć na miotające się na linie ciało. Związanymi kończynami wstrząsał
szaleńczy spazm.
Tłum zamarł, w grobowej ciszy odcięto ciało ze sznura. Cisza trwała, gdy duchowny okrywał
wreszcie kapturem wykrzywioną twarz, gdy dźwignięto ciało i przenoszono je do prostej trumny
z desek oraz gdy umieszczano trumnę na wozie. Trwała jeszcze, gdy wóz ruszał.
Jack wstał i zaczął na powrót wciągać swoje czarne skórzane rękawiczki. Przenikał go chłód,
zupełnie jakby uderzał w niego wściekły wicher, choć za oknem najlżejszy powiew nie poruszał
przypominającymi szkielety gałęziami drzew. Sprawdził zapięcie mankietów i włożył płaszcz.
Twarz miał skupioną, ruchy przemyślane i oszczędne.
W oniemiałym tłumie zabrzmiał pojedynczy okrzyk. Rósł w siłę, w miarę jak dołączały do
niego kolejne głosy, nabierał impetu, potężniał, aż wreszcie zmienił się w jeden straszliwy ryk:
- Mordercy! Mordercy!
Pułkownik Seward przerwał naciąganie rękawiczek i wyjrzał. Wóz znikał właśnie z pola
widzenia.
- Istotnie - mruknął. - Istotnie.
Londyn, grudzień 1817
N igdy nie zakładaj, że jesteś bezpieczny. Zawsze miej się na baczności. Ojciec złodzieja,
włamywacz, jakiego Londyn nie znał ani wcześniej ani później, w nieskończoność wbijał mu do
głowy tę najważniejszą prawdę.
Wytężając słuch, by poprzez szelest otaczających łóżko draperii, którymi poruszał nocny
powiew, wyłapać każdy dźwięk, złodziej, znany jako Duch Wrexhall, wziął do ręki stojący na
gzymsie kominka zegar z tombaku. Za ciężki. Delikatna figurynka z porcelany wyglądała kuszą-
co, ale była zbyt krucha, by przetrwać skoki po dachach, jakich wymagało to zajęcie.
Kolejna maksyma starego odezwała się w podświadomości złodzieja: pięć minut na wejście,
pięć na wyjście. Za długo już tu był.
Długimi, wrażliwymi palcami muskał złocone ramy wiszących na ścianie obrazów w
poszukiwaniu ukrytych tam schowków. Nic. Z lekkim zniecierpliwieniem Duch ruszył w głąb
apartamentu markizy Cotton. Jej legendarna kolekcja kosztowności gdzieś tu przecież musiała
być, do diabła...
Znalazłszy się przy odległej ścianie, złodziej odsunął od siebie nieprzyjemną myśl, że okno jest
dość daleko, i nachylił się nad ozdobną toaletką. Pozytywka. Ładna, ale to drobiazg. Wyłożona
macicą perłową tabakierka. Ech... Nic z tego nie jest warte przyobiecanych pięciu tysięcy funtów.
Tylko jakiś klejnot zdołałby pokryć tę sumę.
1
Złodziej poruszał się teraz szybciej. Przesuwał dłońmi po meblach, dotykał luster, otwierał
szuflady, aż w końcu... Jest. Niewinna, zwracająca uwagę wyłącznie swoim względnie
prostackim wyglądem na tle wykwintnych drobiazgów, solidna, wyłożona marmurem
umywalnia.
Białe zęby błysnęły pod przepaską z czarnego jedwabiu, maskującą twarz Ducha. No tak, to
oczywiste. Jedna z elementarnych ojcowskich mądrości: schowane tam, gdzie najlepiej widać.
Ukląkł na jedno kolano i zaczął macać pod umywalnią. Wkrótce natrafił na niewielką metalową
sztabkę. Pociągnął. Spod marmurowego blatu wysunęła się szuflada. Złodziej uśmiechnął się
jeszcze szerzej. Teraz tylko sięgnąć ręką do sekretnego schowka i...
Schowek był pusty.
- Obawiam się, że nic z tego - rozległ się spokojny głos.
Duch zerwał się, odwrócił i potoczył oszalałym wzrokiem w poszukiwaniu autora tych słów.
Siedział tam, gdzie ciemność była najlżejsza - pośrodku pokoju, nienagannie wyprostowany.
Ciemnobrązowy płaszcz zlewał się ze złotawym obiciem sofy.
Schowany tam, gdzie najlepiej widać.
Żaden modny zapach nie zasygnalizował jego obecności. Żadne drżenie nie przebiegło
powietrzem, telegrafując wiadomość: on tu jest. Pułkownik John Henry Seward. Tajny agent.
Wszystkie mięśnie w ciele złodzieja napięły się, szykując do lotu. Seward wstał powoli,
blokując swoją szczupłą sylwetką dostęp do okna. Złodziej był szybki, ale nie aż tak. W
podziemnym świecie Londynu uważano Sewarda za najgodniejszego przeciwnika. Mimo
wszystko może nie być innego wyjścia, a skoro tak...
- Nie robiłbym tego, synu. - W głosie Sewarda była sama łagodność, choć brzmiał odrobinę
szorstko, tak jakby w gardle miał ranę.
- A co niby mam robić? - odparł złodziej. - Stać tu grzecznie i czekać, aż włoży mi pan pętlę na
szyję? Niedoczekanie, psiakrew. - Jedynie lekkie drżenie głosu zdradzało, iż buta złodzieja
odrobinę zmalała.
- Należało pomyśleć o tym wcześniej, zanim zabrałeś się za ten proceder. Poddaj się, chłopcze.
- Co za absurd... W głosie Sewarda pojawił się ślad współczucia.
Współczucie? Niczego podobnego nie można było się spodziewać ze strony Jacka Sewarda. To
rzekome współczucie było w rzeczywistości przejawem myślenia życzeniowego, któremu lepiej
nie ulegać w obecnej sytuacji. Jack Seward nie wiedział, co to współczucie... Trzeba zachować
przytomność umysłu, tak by wykorzystać każdą okazję do ucieczki.
- Nie masz dokąd uciekać - powiedział Jack, jak gdyby czytając w myślach złodzieja. - W hallu
są moi ludzie, a ja - rozłożył ręce gestem usprawiedliwienia, unosząc ramiona - no cóż, jestem
tutaj.
- No tak - mruknął Duch.
Nagle Seward poderwał głowę. Mimo panujących ciemności można było dostrzec, że
intensywnie nasłuchuje.
Psiakrew... Jedynym atutem złodzieja było zaskoczenie, ale niewielką miał szansę, by zagrać tą
kartą. Jack Seward sprawiał wrażenie, jakby przestał się czemukolwiek dziwić już dawno, dawno
temu. A jednak nie było innego wyjścia. Gdyby go zdemaskowano... Cóż, pozostałoby mu wtedy
jedno: stryczek.
- W porządku, kapitanie. - Złodziej zwrócił się do Sewarda, wymieniając jego poprzednią
rangę, z trudem udawał brawurę. - Jestem pokonany. Zastanawiam się tylko, czemu nie woła pan
swoich ludzi?
- Doskonale, chłopcze. Cóż za przenikliwość - rzekł z aprobatą Seward. - Ale nie tak szybko,
jeśli łaska. Najpierw chciałbym cię sprawdzić. Ręce, ramiona i całe ciało. Ktoś, kto tak sprawnie
otwiera zamki, musi być równie dobry w posługiwaniu się ostrymi narzędziami.
- Racja, kolego. Ale ja nie mam noża. Mokra robota to nie jest zajęcie dla dżentelmena, a ja - w
miarę moich skromnych możliwości, rzecz jasna - jestem dżentelmenem.
A teraz podsunąć się odrobinę bliżej.
Z tej odległości można już było dostrzec w mroku twarz Sewarda. Przecięte blizną czoło,
wąskie, ruchliwe, inteligentne usta, spokojne, uważne szare oczy.
- Co za interes chce pan ubić? Chce pan część łupu? Jakiś drobiazg, żeby móc przymknąć oko?
- Nie - rzekł Seward. - Chcę czegoś, co ukradłeś już wcześniej.
- O!
Cóż to takiego? - myślał rozpaczliwie złodziej. Ocenił dzielący go od okna dystans, wciąż
niepostrzeżenie przysuwając się do Sewarda.
Co mogło być aż tak ważne, że właśnie jego posłano, by to wytropił? Nie ukradł dotąd nic
bezcennego. Nigdy się nie zdarzyło, by jego łupem padła rodzinna scheda, tak by komukolwiek
się opłacało wszczynać śledztwo... Nie, doprawdy, nic nie usprawiedliwiało włączenia do akcji
głównego agenta Ministerstwa Wojny.
- Powiedziałem ci, żebyś się nie ruszał. - Uprzejmy ton Sewarda zawierał teraz subtelną
pogróżkę.
Złodziej zadrżał. Muśnięcie niezdrowej rozkoszy przerodziło się w nagłą, lekkomyślną decyzję.
Ostatnio coraz częściej podobny poryw brawury okazywał się nie do odparcia, a pragnienie, by
poddać się impulsowi - nie do stłumienia. Jak teraz.
- W porządku, kapitanie. - Stali od siebie w odległości wyciągniętego ramienia. Drugiej takiej
możliwości, żeby zaskoczyć Sewarda, nie będzie. - Ale mówię panu, że nie mam żadnego
szpikulca. No i nie chcemy tu pańskich chłopców; uniemożliwiliby nam ubicie interesu, no nie?
Ale jak mi pan nie wierzy, to dalej, niech mnie pan poklepie. No, szybciej, proszę zrobić swoje,
żebyśmy mogli w końcu zacząć pertraktacje.
Oczy Sewarda zwęziły się i w tej samej chwili sparaliżowana ręka wystrzeliła naprzód,
chwytając złodzieja za przegub. Zaskakująca siła była w tych zgiętych palcach... Duch rzucił się
w tył, usiłując wyszarpnąć się z nieubłaganego chwytu, dopóki nie stało się jasne, że jedynie
Seward może być zwycięzcą w tej walce.
- Zrobię, a jakże - mruknął Seward. Przyciągnął do siebie czarno odzianą postać i,
unieruchomiwszy oba nadgarstki, przycisnął złodzieja do swej twardej piersi. Szybko i sprawnie
przesunął zdrową ręką po jego ciele. Barki, ramiona, boki, biodra, uda, łydki... I z powrotem.
Prześlizgnął ręką po klatce piersiowej złodzieja.
Znieruchomiał. Blade oczy błysnęły. Chwycił złodzieja za pas i szybkim ruchem pchnął lekkie
ciało do przodu. Dłoń sięgnęła w dół, między nogi, gestem zarówno intymnym, jak i
zdecydowanie nieosobistym.
- O Boże. - Dłoń opadła jak oparzona, lecz druga nadal ściskała pas złodzieja żelaznym
chwytem. - Jesteś kobietą.
Udało się. Wytrąciła go z równowagi. Teraz musiała wyciągnąć z tego korzyść... Wzięła
głęboki, uspokajający oddech.
- Pańską kobietą, kapitanie, jeśli wola. - Starała się nadać swojej plebejskiej wymowie z East
Endu odcień prowokacji. Byleby tylko udało się powstrzymać drżenie głosu...
Postąpiła krok bliżej i zakołysała biodrami, wspierając się o niego całym ciałem. Sztywna
sylwetka pozostała niewzruszona.
- Możemy zawrzeć układ, kapitanie. Spodoba się panu, słowo daję.
- Układ - powtórzył jak echo Seward i pochylił głowę, by przyjrzeć się dokładniej jej twarzy.
Policzki miał szczupłe, usta ujęte w klamrę twardych, wyżłobionych doświadczeniem linii; takie
same linie znaczyły kąciki oczu. Oczu, które barwą przypominały jakiś cenny, długo używany
metal.
Ach tak... Zmatowiałe srebro. Powoli, oszołomiona własnym zuchwalstwem, przepełniona
poczuciem grożącego niebezpieczeństwa, wyciągnęła dłoń i zdjęła maskę z twarzy.
Mogła teraz smakować woń i ciepło jego oddechu, czuć zagrożenie, jakie niósł z sobą jego
wzrok. Ciało miał czujne, świadome. Wiedziała, że jeszcze moment, a zostanie rozpoznana...
Serce zabiło jej gwałtownie, gorączkowo.
Zamknęła oczy, odtrąciła rękę Sewarda, i objąwszy ramionami za szyję, przywarła do niego
całym ciałem. Piersi wsparły się o jego pierś.
- Jestem kobietą i potrafię dać rozkosz mężczyźnie takiemu jak pan.
- Rozkosz - powtórzył powoli, jak gdyby wymawiał całkiem obce słowo. Nie cofnął się jednak.
Jego spojrzenie, wciąż baczne, zmieniło się: zaskoczenie ustąpiło miejsca pragnieniu, by
dowiedzieć się więcej.
Zupełnie jakby obejmowała ostrze brzytwy... Nieustępliwe, nieomylne, śmiercionośne.
Drżącymi palcami pogładziła jedwabiste włosy nad karkiem i spróbowała przyciągnąć jego
głowę ku sobie. Opierał się. Wspięła się na palce, by dosięgnąć jego ust, i zagarnęła je własnymi.
Ciepłe, twarde. Przez trzy uderzenia serca nie reagował. I nagle coś wewnątrz niego, coś, czemu
zaprzeczał tak długo, że prawie już zapomniał o jego istnieniu, w jednej chwili znalazło ujście.
Namiętność wylała się na nią żrąca niczym kwas, paląca jak ogień. Instynktownie przyciągnął ją
jeszcze bliżej, trzymając nadal za pas.
Jego usta zmiękły. Wolną dłonią powiódł po jej plecach i ujął głowę. Nachylił się nad nią,
zmuszając, by odchyliła się do tyłu. Chwyciła go za ramiona, by nie upaść.
To za wiele... Nie wyobrażała sobie tego. Nie chciała. Nieudolne ciało. Zdradzieckie usta.
Był samcem, jak każdy inny samiec, któremu podsuwa się to, czego pragną wszystkie samce. A
jednak...
A jednak, o Boże, było w tym znacznie, znacznie więcej.
Sposób, w jaki trzymał głowę, czekając na pocałunek, zdradzał głód, ogromny głód. W jego
żądzy czuła wyposzczenie, a w rozkoszy, jakiej doznawał - niech Bóg jej wybaczy, że mu ją
dawała - była beznadziejność.
Co gorsza, w jego pragnieniu rozpoznała własne. Usta błądziły po jej twarzy, oddech mieszał
się z jej oddechem, a ona chłonęła jego esencję. Dziesiątki wrażeń przebiegały przez głowę: jego
pięść zaciśnięta na jej pasie, trzymająca ją jak brankę; lekki aromat mydła przebijający przez
wilgotną woń mgły, napływający przez otwarte okno; żar jego warg; śliskość zębów, gdy
dotknęła ich koniuszkiem języka...
Chciała zatracić się w tej uwodzicielskiej pogróżce, dotknąć najciemniejszej strony jego
pragnienia. Otworzyła szerzej usta, bezsilna wobec pragnienia, jakie wzbudzało dotknięcie jego
języka. Nogi zadrżały, osłabłe. Poddała się jego mocy, przywarła do niego, gotowa ulec,
pozwolić, by wziął jej ciało, by wziął jej życie...
Oderwał usta, wciąż trzymając ją za głowę kaleką ręką.
- Do kroćset... Mam cię wziąć tu, na biurku, zatracić się w rozkoszy, a potem puścić wolno?
Czy na tym polega ten interes?
Zaledwie była w stanie myśleć.
- Tak.
- To już lepiej wezmę cię w łóżku. Bez maski. Myślisz, że hrabina Cotton miałaby coś
przeciwko temu? - W jego głosie brzmiała gorzka ironia.
Potrząsnęła głową.
- Wybaczy pan, kapitanie. Tu i teraz. Taki jest układ.
Poruszyła się, usiłując uwolnić się z jego chwytu. Puścił ją. Wspięła się na palce, nachyliła i
obwiodła leciutko ustami twardą linię jego szczęki. Ciepło jego skóry... Szorstkość zarostu pod
wargami...
- Kto wie, czy nie warto - powiedział zdyszanym głosem. - Kto wie...
Usta miał rozchylone, pierś wznosiła się i opadała w głębokim, bezszelestnym oddechu.
Wpatrywał się w nią. Twardość, gniew i zarazem błaganie było w tych bladych, utkwionych w
niej tęczówkach. Stała nieporuszona, na uwięzi jego wzroku, w zalanym księżycowym światłem
pokoju.
- W porządku - szepnął i była w tych słowach obietnica niewyobrażalnej rozkoszy. W jego
uścisku mogłaby ostatecznie zatracić resztki samej siebie. Zapomnieć...
Już opadała z powrotem w te objęcia, z których, wiedziała, już się nie uwolni - gdy wtem
zamarła. Nie. Weźmie ją, wykorzysta, a potem wypełni swój obowiązek. On nie ma serca. Nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin