Kesey Ken - Piesn zeglarzy.rtf

(1718 KB) Pobierz
Ken Kesey

Ken Kesey

 

PIEŚŃ ŻEGLARZY

 

(Sailor Song)

 

przełożył Wojsław Brydak


Faye –

stopie wody pod kilem

Gwieździe Polarnej w  mroku

towarzyszce żeglugi

 


Kiedy kroczył po falach

Jezus żeglarzem był

 

Kiedy tkwił

Na swej drewnianej, samotnej wieży

Wytężał długo wzrok

 

A kiedy był pewien, że widzieć

Go mogą Już tylko tonący

Rzekł:

Żeglarzami niech będą ludzie

Aż uwolni ich morze.

 

Jednak sam siebie pogrążył

Na długo przed rozwarciem niebios

 

Porzucony

Niemal ludzki

Poszedł na dno twej mądrości

Jak kamień.

 

Leonard Cohen


1

Sen o  Jeannie z  szarością w  tle

 

Kiedy to się zaczęło, Ike Sallas spał w  aluminiowej wiśniowej galaxy; wcale nie za siedmioma górami i  w  przyszłości odległej ledwie o  krok. Co powiedzieć o  tych czasach? To już był szczyt, samo dno – i  jedno z  drugim do kwadratu. Bez mała.

Śnił o  eks-żonie, Jeannie, o  tym, jaka była ładna jeszcze we Fresno, w  tych prostych, czystych czasach spod znaku tyłka; zanim urodziło się dziecko, a  potem ruch Na-Ciebie-Kolej.

Zanim nastała dekada, która miała zasłynąć jako Parszywe Lata Dziewięćdziesiąte.

Ike – we śnie – nadleciał znad plantacji; wrócił właśnie z  pracy w  3-ZEE i  zastał Jeannie w  śniadaniowym kącie, siedzącą nago w  rannym słońcu. Za oknem migocą ostrza raz po raz unoszonych motyk, to imigranci okopują pola karczochów. W  jedwabistym rannym powietrzu wciąż się unosi ślad przelotu: smuga.

To jeszcze ta Jeannie z  platynowo-seksbombowych lat, z  jej twarzy wciąż promieniuje solidna porcja zadowolenia. Zawsze przekonywała, że z  całego domu najbardziej lubi kąt śniadaniowy – nie licząc, rzecz jasna, łóżka. Jeannie, Jeannie...

Czyta na głos Biblię; oprawną w  miękki, biały zamsz Biblię swej babki. Na sobie ma tylko przyciemnione okulary do czytania, trwałą i  jedno z  tych nakryć głowy, które Sally Field obnosiła w  Latającej zakonnicy. Jeannie zawsze przekonywała, że ze wszystkich filmów najbardziej lubi właśnie ten – nie licząc, rzecz jasna, Śnię o  Jeannie.

Kornet, ciemne okulary i  kaskada platynowych włosów spadająca na nagie ramiona jak welon, bielszy od trzymanej w  rękach książki. Jeżeli chodzi o  kostium, to tyle.

Ike wprawdzie widzi ruch ust czytającej Jeannie, lecz słyszy tylko dobiegający z  oddali warkot rolniczych samolotów – i  z  jeszcze większej odległości, licho wie skąd, na wpół ludzki, stłumiony, piskliwy płacz.

Nagle Ike’a uderza to, że obraz jest smutną burleską: ten wszechamerykański śniadaniowy kącik, ten motyw religijny, ten sposób trzymania książki, bo Jeannie jakoś tak ją tuli, że mogłaby wodzić po tekście sutkiem. Jest coś śmiesznego i  obraźliwego w  tej scenie, urągliwego jak dźgnięcie kciukiem pod żebro.

Nie chce się roześmiać, więc krzyczy we śnie na żonę, chyba coś w  rodzaju: „Albo się wysraj, albo ubierz! Wywal gdzieś tę głupią książkę, ściągnij ten idiotyczny kapelusz ze łba, to już przestaje być śmieszne”.

Wydaje się jednak, że i  ona go nie słyszy, zamknięta w  kloszu słonecznego światła jak w  kaplicy. Nie odwraca się. Ślini palec, przewraca kartkę i  znów porusza wargami. A  Ike czuje ten cholerny kciuk. Próbuje krzyczeć jeszcze głośniej, ale zniewagi bębnią po kloszu i  staczają się po nim jak drobiny gradu. Ike obraca się ku półkom z  książkami, między którymi zieje świeży otwór po Biblii. No to posłuży mu za pocisk jego stare, oprawne w  skórę wydanie Moby Dicka. Wyszarpuje je z  dolnej półki i  mierzonym, oszczędnym ruchem wysyła w  przestrzeń. Grzmotnięcie i  świetlisty obraz pogrąża się w  podwodnej szarości. Słoneczny kąt we Fresno przemienia się w  lodowaty świt w  jakiejś przedpotopowej przyczepie mieszkalnej na Alasce, o  całe lata później. Ike’owi wydaje się, że znów słyszy stłumiony krzyk. Z  szarówki. Z  daleka. Raczej kobiecy. Potem cisza.

– Śmieszne – mówi na głos Ike. – Przymknij się.

Obraca się i  rzuca okiem na budzik na stoliku przy wąskim łóżku. Jeszcze czas na spotkanie z  Greerem w  porcie. Przymknąć... Właśnie przymyka oczy, żeby pomedytować nad tym snem, kiedy w  przyczepę zaczyna coś tłuc, coś, co jest tuż obok i  naprawdę! Do płuc Ike’a wdziera się zimne powietrze, a  ręka wyrusza przez szczelinę nylonowego śpiwora na poszukiwanie Teddy’ego, kaliber .22, histandard. Ike trzyma go pod materacem.

– Greer? Hej, przyjacielu, to ty? – Ciszę mąci tylko oddech. – Marley, tumanie jeden, to ty, Marley?

Tłuczenie ustaje. Ike zaciska dłoń na ciepłej kolbie, a  potem ostrożnie podsuwa się do okienka nad koją. O  wiele za brudnego, żeby coś dostrzec. Znajduje aluminiową korbkę, nad szybą rozwiera się szpara. Znów słychać walenie, i  to pod oknem.

Ike wysuwa się z  rozpiętego już śpiwora i  nie puszczając pistoletu, pakuje obie nogi w  eskimoskie mukloki z  foczego futra.

– Greer? Marley? – Cisza.

Na owczej skórze przy propanowym grzejniku widzi zwalistą, ciemną bryłę. To stary Marley. Ma ten cały świat gdzieś, jak duch, którego nazwisko służy mu za imię. Greer chyba gdzieś się łajdaczy – „odkorowuje”, jak mawia. Nieczęsta rozrywka w  tych czasach. Kiedy globalnie zastosowane oenzetowskie szczepionki rozprawiły się z  AIDS u  źródła – czyli plugawego kutasa – wydawało się, że ukręciły też łeb większości tego rodzaju potrzeb, wspomagających rozpełzanie się choroby. Męski żar wystygł i  już się nie rozniecił. Ale Greer był inny. Albo podczas ciągnącej się przez dziesięć lat epidemii szczepień zadekował się jakimś cudem w  swych jamajskich dżunglach, albo miał tyle krzepy, tyle jurnej, koźlej mocy, że przezwyciężył ów efekt – powiedzmy sobie – uboczny.

Ike ostrożnie obchodzi śpiącego psa, maca zimne metalowe przepierzenie i  wreszcie znajduje latarkę. Jest w  gniazdku do ładowania. Wyciągają i  wpycha pod elastyczną opaskę nad przegubem, na rękawie ocieplacza. Bierze oddech i  kopniakiem otwiera drzwi na całą szerokość. Z  dwudziestką dwójką w  prawej ręce i  latarką sterczącą spod opaski na lewej porusza się miękko, jak staroświecki strzelający z  obu rąk pistolero. Ale widok sprawia, że Ike zastyga w  pół ruchu, z  latarką uniesioną do zamachu i  nie odbezpieczoną bronią.

Już po raz drugi czuje dźgnięcie niewidzialnego kciuka.

To coś kuliło się u  podnóża aluminiowych schodków. Łomot drzwi sprawił, że się podnosi, a  wyprostowane sięga człowiekowi do pasa. Wypisz, wymaluj, wzrost demona. Na oczach przerażonego Ike’a zaczyna wytańcowywać na tylnych łapach jakiegoś walca, a  gest przednich wydaje się niejasnym i  nieprzyzwoitym zaproszeniem. Właściwie nie ma tułowia, poniżej wystających żeber zieje mroczne wgłębienie, zasysające z  trudem powietrze. Łapy przypominają parę połamanych patyków, pokrytych krwią i  zadziorami. Długi, oślizgły ogon, podobny do jaszczurczego, miota się na wszystkie strony dla zachowania równowagi.

Jednak dopiero głowa paskudztwa sprawia, że oddech więźnie w  gardle Ike’a jak bryła lodu. Od ramion w  górę stwór wydaje się absolutnie gładki, bezwłosy i  pozbawiony rysów. Ike stoi, mruga i  z  wolna nabiera pewności. To nie sen, to kurewstwo istnieje. Naprawdę! A  więc to Ta Rzecz, oko w  oko z  Ikiem... pomiot piekielny i  zarazem twór ludzi, wynaturzony płód manipulacji, jakimi Claude Rains parał się w  tym klasycznym horrorze Niewidzialny człowiek, majstrowania wokół rzeczy-których-nie-należy-tykać.

Ike odnajduje przełącznik, a  w  świetle latarki obraz okazuje się jeszcze okropniejszy. Głowa nieszczęśnika to rzeczywiście gładź, lśniąca jak chrom, lecz w  smudze światła widać jednak rysy. Pod szklistą powierzchnią można dostrzec pysk podrygujący w  jakiejś iście płodowej glei. Ohyda, rozwalić to kurewstwo, a  kysz! Lecz kiedy unosi się lufa, stwór wykręca piruet. Z  tyłu cylindrycznej głowy Ike dostrzega resztkę etykiety:

ROWA ŻYWNOŚ KRÓL MAJONE BEZ CHOLESTE

Do diabła, kot! To kot, który wpakował łeb do słoika po majonezie.

Kot znów wykręca piruet i  staje przodem do mówcy; wciąż drepce na tylnych łapach z  głową uwięzłą w  słoiku, odgiętą aż na grzbiet. Umęczony zwierzak tylko w  tej pozycji może jakoś zaczerpnąć tchu.

– No to masz sęki, kuzynie. – Ike odkłada pistolet. Przyklęka na jedno kolano na zasłanym muszlami podjeździe. – Dawno się tak urządziłeś? Pozwól, że złożę ci wyra-auuuuu!

Zwierzak czterema łapami chwyta podaną rękę i  rozdrapuje przedramię Ike’a od łokcia po czubki palców. Ike klnie i  grzmoci kotem o  ziemię. Zwierzak natychmiast skacze z  powrotem. Ike znów nim grzmoci, lecz tym razem siada na nim okrakiem, zanim kot się pozbiera. Wciska stworzenie w  muszle, w  garści ma pełno oślizgłego futra, latarkę unosi jak pałkę do ogłuszania ryb. Zwierzę jednak leży bezwładnie. Zemdlało po upadku lub straciło siły po napadzie furii. Gniew pierzcha; Ike ostrożnie puka latarką o  krawędź słoja. W  końcu szkło pęka, a  resztka mazi sprawia, że skorupa nie rozpryskuje się natychmiast. Słój rozwiera się powoli jak jajo, z  którego wykluwa się pisklę.

Wyłania się opuchnięta głowa, która przybrała kształt słoja, spod warg rozpłaszczonych na szkle sterczą zęby, uszy przykleiły się do czubka łba tuż obok wyraźnego wklęśnięcia. Ike ściąga odłamki krawędzią latarki, najpierw oporządza kotu pysk, potem nozdrza. Podczas operacji zwierzak leży nieruchomo i  dyszy. Kiedy na pysku nie ma już szkła, Ike na próbę puszcza futro; kotu trzeba jeszcze zetrzeć z  oczu zjełczały sos. W  chwili, w  której Ike rozluźnia uścisk, kot znów atakuje; tym razem z  wrzaskiem rzuca się na człowieka z  pazurami i  kłami.

Ike strąca kota.

– Ty smarojadzie głupi!

Zwierzę pada na cztery łapy i  znów się rzuca, wrzeszcząc na cały głos. Ike wymierza kopniaka, lecz za słabo. Kot wspina się po ludzkiej nodze wprost ku twarzy. Ike łapie go i  zrzuca, a  kiedy zwierzę obraca się, by znów zaatakować, Ike już nie żałuje mukloka i  mierzy w  oblepiony majonezem kłębek, jakby chodziło o  wykop na bramkę z  pasa pięćdziesięciu jardów. Kot drze się wniebogłosy i  koziołkuje nad pokrytym muszlami podjazdem. W  końcu wpada mu pod łapy grunt, kot nieruchomieje, potem obiega zbiorniki propanu i  wreszcie między głazami i  paprociami umyka ku sosnom. Żegna go wściekle furkocący kamień, który budzi trio wron na krzaku. Ptaki wrzeszczą ochryple, kręcą się, podskakują, pomstują na kocią bezczelność. Powierzywszy wronom dalszy ciąg sprawy, Ike ciężko opiera się o  stertę drewna i  czeka, aż przycichnie łomot w  piersiach.

A potem, jak kolejny greps w  przydługim skeczu, znowu rozlega się k...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin