Somoza Jose Carlos - Dafne znikajaca.rtf

(605 KB) Pobierz
Tytuł oryginału: Dafne Desvanecida

José Carlos Somoza

Dafne znikająca

(Dafne Desvanecida)

Przełożyła Agnieszka Mazuś

Wydanie oryginalne: 2000

Wydanie polskie: 2004

 


W jednej chwili zrozumiałem mit o Apollu i Dafne:

Szczęśliwy, kto w jednym uścisku obejmuje

laury i obiekt swojej miłości.

André Gide


I

Chaos

 

Zakochałem się w nieznajomej.

Wszystko zaczęło się od tego zdania. Tak brzmiał początek pewnego akapitu. Sam go napisałem, ale nie potrafię zrekonstruować aktu tworzenia, gdyż straciłem pamięć po wypadku. O tym ostatnim znów wiem tylko tyle, ile inni napisali w gazetach. Miał miejsce o północy, we wtorek, 13 kwietnia 1999 roku. Mój opel roztrzaskał się, uderzając o betonowy słup na autostradzie A30 w okolicach Madrytu, a ja wyszedłem z tego bez zadraśnięcia. Przewieziono mnie do prywatnej kliniki, poddano badaniom. Od tej chwili zacząłem istnieć. Na początku wszystko jawiło mi się jak bezkształtna, amorficzna masa o nieodgadnionych krańcach. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem jajo. Była to twarz pielęgniarki. Sprostowanie: lekarki. Miała na imię Dolores. Wiem o tym, bo mam to zapisane w czarnym notatniku. Wokół Dolores było pomieszczenie, to druga rzecz, jaką dostrzegłem. A jako że w pomieszczeniu było okno, w trzeciej kolejności zobaczyłem świat. Żaden z widoków nie wydawał się przekonujący. Niemniej byłem tam: żywy, cały i zdrów, i bez uszczerbku na ciele. Najwyżej z amputowaną pamięcią.

Pewnego dnia Jajo-na-Twardo (taki przydomek nadałem w myślach Dolores) włożyła mi do rąk książkę.

- Proszę przeczytać, tu na skrzydełku obwoluty - powiedziała.

Poniżej zdjęcia nieurodziwego mężczyzny, jasnego szatyna w okularach o okrągłych oprawkach, z krótką, skołtunioną brodą, zwięzły akapit. Głosił, że Juan Cabo urodził się w Madrycie, dnia 13 kwietnia 1964 roku, skąd przeniósł się z całą rodziną do Ameryki Południowej. Potem znów powrócił do Hiszpanii, gdzie po obronie doktoratu z filologii klasycznej na Uniwersytecie Autonomicznym i kilku latach nauczania łaciny i greki w liceum zaczął pisać. Wydał dotychczas trzy powieści: To nie ja patrzę na siebie z lustra (1989, wyróżnienie w konkursie o nagrodę Bartlebyego Skryby* [* Taka nagroda nie istnieje. Autor robi aluzję do współczesnej obfitości nagród literackich w Hiszpanii. Nazwa nagrody nawiązuje do tytułu powieści H. Melvillea Bartleby The Scrivener. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).]), Błahe spotkanie (1991, finalista tego samego konkursu) oraz Człowiek sobotni (1995, nagroda Bartlebyego Skryby). Dzięki sukcesom sprzedaży mógł oddać się całkowicie twórczości literackiej. Koniec akapitu.

Upewniłem się, że brodacz na zdjęciu i ja to ta sama osoba.

Juan Cabo to ja. Dowiedziałem się tego z książki.

- Naturalnie, chciałabym prosić o dedykację, jeśli można - uśmiechnęła się Jajo-na-Twardo. - To niezapomniana powieść.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedziałem i roześmialiśmy się oboje.

Było to piąte wydanie Człowieka sobotniego, opublikowane przez Salmacis. Charakterem pisma, które musiało być moim własnym, nagryzmoliłem: Książkę tę dedykuję Dolores i złożyłem podpis, zapewne też mój własny. Napisałem książkę, zamiast historię lub powieść, gdyż (biorąc pod uwagę mój ówczesny stan świadomości) bardziej logiczne wydawało się podarowanie naczynia niż jego zawartości. Człowiek sobotni był wówczas książką - zadrukowanymi arkuszami, które zszyto grzbietem - z moją fotografią na obwolucie. Resztę zasnuwały cienie.

- Proszę się nie martwić - powiedziała Dolores. - Z czasem pan sobie wszystko przypomni.

Zaleciła mi bardzo proste ćwiczenie: notowanie zdarzeń i osób, które przez najbliższe dni zwrócą moją uwagę. W ten sposób, zapewniła, zatrzymam rozwój amnezji. Wszyscy studenci wiedzą o tym, że nic tak nie wspomaga nauki, jak dobre notatki. To, co napisane, pozostaje na piśmie. I wręczyła mi notatnik w czarnej oprawie. Zauważyłem, że jego kartki są już przygotowane do tej czynności, podzielone na dwie, odpowiednio zatytułowane kolumny: po lewej stronie Zdarzenia, po prawej Osoby. Poprosiła, bym zapisał coś w pierwszej kolumnie. Po chwili zastanowienia zanotowałem:

2. Omal nie zabiłem się w samochodzie w dniu swoich urodzin.

Dobry początek, to z pewnością jest Zdarzenie. A co z Osobami? Zacząłem pisać:

1. Jaj

Ale natychmiast przekreśliłem.

1. Jaj Dolores: pierwsza osoba, jaką pamiętam.

Dolores była zadowolona, że o niej wspominam. Jej jajowate, mleczne policzki poróżowiały.

- Ale proszę dodać ze dwa, trzy słowa opisu do każdej osoby. W ten sposób łatwiej je będzie skojarzyć.

- Starałem się, by te dwa, trzy słowa opisu niezbyt wiernie oddawały skojarzenia, jakie przywodził na myśl jej wygląd. Przysięgam, że nie chciałem jej obrazić, ale jej kredowobiała owalna twarz, okolona przerzedzonymi włosami zebranymi w maleńki kok, naprawdę kojarzyła mi się z jajkiem obranym ze skorupki. Podejrzewałem jednak, że Dolores może to opacznie zrozumieć. Przeczyta i się obrazi, a na naszej znajomości pozostanie na zawsze rysa. Dwa niewinne słowa, strużka atramentu rozwleczona po białej kartce i cała forteca zaufania legnie w gruzach. To nie to samo wypowiedzieć coś i napisać, w końcu, co zapisane, pozostaje na piśmie. Przyszło mi na myśl, że może istnieje gdzieś potężny mag, który jednym pociągnięciem zaczarowanego ołówka dokonuje przemiany uczuć bliźnich. Czym prędzej więc dodałem obok jej imienia: Biały kitel.

- Tylko tyle? - roześmiała się. Ależ pan powściągliwy!

Kiedy wyszła, otworzyłem czarny notatnik, przekreśliłem biały kitel i dopisałem: Jajo na twardo. Poczułem się lepiej. Uświadomiłem sobie, że coś w środku nie dałoby mi spokoju, gdybym nie napisał tego, co naprawdę chcę powiedzieć.

To bez wątpienia dowód, że jestem pisarzem.

Przez tydzień leżałem w szpitalu. Personel wstrzykiwał w moje tkanki rozmaite substancje, wykonywał analizy, zanurzał moją głowę w przedziwnych aparatach. Zabronili mi odwiedzin, żeby mnie nie niepokoić, jak tłumaczyli. Przede wszystkim zaś rozkładali wokół mnie papiery. Cała klinika przypominała gołębnik: bieliła się od poniewierających się wszędzie karteluszków. Moja tożsamość i stan zdrowia widniały na większości z nich, a lekarze rutynowo kierowali swoje pytania nie do mnie, a do białych arkuszy. Jak się dzisiaj czuje? - pytał dyżurny medyk (udając, że patrzy na mnie z troską), a moje papiery szybko odpowiadały, jak wysokie mam ciśnienie, lub relacjonowały, co ciekawego wypatrzył we mnie rentgen. Wszystko jedno, jak brzmiałaby ta odpowiedź w moich ustach, to one, pokratkowane karty, były szczere i precyzyjne. Pielęgniarki czytały je i uśmiechały się z aprobatą albo marszczyły czoło. Sanitariusze przekładali z kąta w kąt. Salowe traktowały z szacunkiem. Kiedy ginęły, przestawałem istnieć. Czy ktoś widział kartę tego pana? - pytano z przejęciem. Sytuacja wyglądała na niewesołą. Robiło mi się tak przykro, że pomagałem w poszukiwaniach. Czasem, leżąc w łóżku, opierałem papiery o brzuch, zamieniając się w sekretarzyk do sporządzania swoich własnych akt. Kiedyś wyszedłem z łazienki i znalazłem je na kozetce. Chwileczkę, niech pan nie siada, pogniecie pan swoje papiery! - uprzedziła mnie podniesionym głosem pielęgniarka. Podejrzewałem, że niewiele brakuje, by i mnie samego spięli zszywaczem i schowali do teczki, a moje papiery przebrali w piżamę i okulary i ułożyli pod kroplówką. Nazywały się one historią choroby, co wydawało mi się wyjątkowo trafną nazwą i co dzień przyjmowały do swojego pliku kolejne karty, jak w kalendarzu na opak.

Przybytek, w którym poddano mnie kuracji, znajdował się na peryferiach Madrytu i składał z dwóch niewysokich budynków: jednego ze spadzistym dachem, drugiego w kształcie prostopadłościanu. Zauważyłem, że nie ma tu wielu pacjentów. Dla rozrywki snułem się po labiryntach korytarzy, odziany w piżamę w kolorze jesiennego nieba, spowity w swoją ciszę i swoją brodę. Jedyną dostępną lekturę stanowiła codzienna prasa, dzięki niej zresztą zaznajomiłem się ze szczegółami wypadku. Fotografie z miejsca zdarzenia przedstawiały obscenicznie wybebeszony samochód i oblicze brodatego mężczyzny, moje własne oblicze, dokładnie takie samo, jak portret na obwolutach moich książek.

Jajo-na-Twardo, najwyraźniej bardzo ważna pani doktor, zachodziła do mnie co rano, zadając mi wiele pytań. Jestem popularnym pisarzem, pamiętam? Nie. Mieszkam ze starszą gosposią w willi na Mirasierra, pamiętam? Pewnego dnia przyniosła jakieś nowe papiery. Proszę przeczytać - poprosiła. Nie wiem, skąd zebrała te informacje, bo nie miałem rodziny ani bliskich przyjaciół, z którymi mogłaby się skonsultować. Przeczytałem, nie wstając z łóżka. Wkrótce wiedziałem, że moi rodzice zmarli w Peru; że odziedziczyłem niewielką sumę, która pomogła mi zadomowić się w Madrycie; że napisałem doktorat z Metamorfoz Owidiusza; że nic nie wiadomo o tym, bym pozostawał w stałych związkach uczuciowych; że rzadko wychodzę z domu; że moja gosposia nazywa się Nimfa (ma sześćdziesiąt osiem lat, uściśliła Jajo-na-Twardo, pewnie chcąc mi oszczędzić złudzeń), a mój wydawca Eduardo Salmerón. Na tym koniec.

Są tylko dwie możliwości, pomyślałem: albo mam do cna spieprzone życie, albo Dolores jest fatalną pisarką. Niektóre wątki tej historii mogłyby okazać się zabawne, wzruszające lub wysublimowane, ale moja pani doktor zmarnotrawiła je swoim pozbawionym polotu piórem. Jak by tu powiedzieć... zasnąłem przy czytaniu własnego życiorysu: ledwie przebrnąłem przez lata młodzieńcze, a już zaczęły mi opadać powieki. Ale miałem sen. Śniło mi się, że podarłem te wszystkie płachty papieru, pozwoliłem się zalać powodzi strzępów i dmuchałem jak wiatr: puffffff, wybierając tylko fragmenty, które unoszą się na moim oddechu. Aż ułożyłem z nich historię, napisaną w pierwszej osobie przez fikcyjnego autora. Była to historia mojego życia, w rozdziałach, okraszona niespodziankami, żeby żaden czytelnik nie nudził się przy lekturze. W środku nocy zbudziłem się. Poruszywszy się na łóżku, poczułem coś szeleszczącego pod tyłkiem. Kartki od Dolores. Przycisnąłem dupą swoje życie. Wtedy naprawdę porwałem wszystkie papiery na kawałki i wyrzuciłem do kosza.

W dniu, gdy wypisywano mnie ze szpitala, lalo jak z cebra. Był czwartek, 22 kwietnia. Zanotowałem po stronie Zdarzeń:

2. Wychodzę po ośmiu dniach hospitalizacji.

Taksówka czekała pod drzwiami kliniki, gotowa przewieźć mnie do domu. W rejestracji wręczono mi teczkę z kartami mojej historii choroby, papiery mojego życia (świeżutki wydruk, jeszcze czułem pismo nosem), notatnik w czarnej oprawie oraz fakturę (ostatnią, przez co nie mniej ważną, chociaż uprzejma recepcjonistka z luksusowym uśmiechem wyjaśniła, że wydawnictwo już pospieszyło, by uregulować wszelkie rachunki). Pożegnanie nie należało do specjalnie wzruszających. Jajo-na-Twardo cmoknęła mnie w policzek. Jacyś szpitalni urzędnicy pomachali białymi papierami. Potem wszystko spłukał deszcz.

- Chyba oberwanie chmury - mruknął taksówkarz. - Jakby miał nastąpić koniec świata.

Ja zaś pomyślałem, że dla mnie to początek.

Nimfa, stara gosposia, Peruwianka, która prowadziła mi dom, czekała już przy wejściu, na szczycie schodów. Ktoś zadzwonił do niej z kliniki, uprzedzając o moim powrocie. Objęła mnie, powtarzając:

- Moje dziecko, moje dziecko... Nie pamięta mnie pan? To ja, Nimfa.

- Tak, trochę sobie przypominam - skłamałem, by nie sprawiać jej przykrości.

Była chuda, serdeczna i egzaltowana. Zawsze wyglądała na przestraszoną. W jej drobnej postaci największe wrażenie wywierały na mnie oczy - niezmierzone i rozbiegane, jak gdyby ulepione z zakrzepłego strachu. Zapisałem to w notatniku.

2. Nimfa: Duże, wystraszone oczy.

- Oj oj, proszę pana, toż pan przemókł do suchej nitki, niech Bozia broni, żeby się wdało jakieś choróbsko - powtarzała. - Wystarczyło przejść od taksówki do drzwi!

Odprowadziła mnie do sypialni na piętrze i podała jedwabny szlafrok. Nabawię się zapalenia płuc, ostrzegła, jeśli natychmiast się nie przebiorę. Jej troska była wzruszająca, choć zbyt natrętna. Nie wyszła z pokoju, kiedy ściągałem z siebie ubranie. Ani nie przestała mówić. Jak ona się o mnie martwi; i co ona przeszła w noc wypadku, kiedy zadzwonili z policji, istny krzyż pański; i jakaż to była ulga, kiedy się okazało, że jestem cały i zdrów. Teraz wszystko będzie jak dawniej; ona zajęła się domem pod moją nieobecność, mój gabinet już czeka wysprzątany, gotowy, bym zasiadł do pracy, jak tylko odzyskam siły. Podziękowałem jej. Napisałem macierzyńska obok duże, wystraszone oczy, i tak ją podsumowałem.

Kiedy zszedłem na parter, zadzwonił telefon. To Eduardo Salmerón, mój wydawca.

- Wiem, że mnie nie pamiętasz - zaczął - ale nie martw się, najważniejsze, żebyś wracał do zdrowia.

Wyrzucał z siebie głos potężnym strumieniem: znakomity głos niegdysiejszego cesarza. Za wszechwładnym, boskim strumieniem słów wyobraziłem sobie samą osobę: krzepki, wysoki, siwowłosy. Okazało się, że miałem rację (opisał się później), a w dodatku był ociemniały. Tak, synu, ślepy, niewidomy - powtórzył, choć nie wyrażałem zdumienia (zwracał się do mnie per synu, zauważyłem tę manierę), jakby z góry zakładał, że ta okoliczność mnie zaskoczy. Nawet w świecie tak niedawnym jak mój, zdawałem sobie sprawę, że jego moc ma wielki zasięg. Bez wątpienia miałem do czynienia z mocarzem.

Potwierdził, że koszty pobytu w klinice zostały uregulowane, ale nie mam za co dziękować - robi to dla wszystkich swoich synków. Podejrzewałem jednak, że nie obrazi się, jeśli okażę mu odrobinę wdzięczności.

- Pewnie myślisz - ciągnął - że media będą pasły się na tobie. - A jednak nie, już on się zatroszczy, by nikt mnie nie nachodził (a już najmniej dziennikarze). Jeśli zaś chodzi o amnezję, nie ma się co niepokoić. - Zawsze jest czas na wspomnienia: w tej chwili najważniejsza jest przyszłość, synu.

Pożegnał się, zapowiadając, że w najbliższą niedzielę wydawnictwo przyłącza się do obchodów Dnia Książki, wystawiając w Centrum Targowym swoją najnowszą serię i że dobrze by było, gdybym i ja zaszczycił ich swoją obecnością. Jeszcze zadzwoni. Rozłączył się.

W pozycji Osoby, zanotowałem:

3. Salmerón: ślepy, mocarny.

Życie. Budziło się powoli jak anakonda. Minęła katastrofa (i deszcz), pozostawało życie, zawiesiste, bezwładne, grząskie jak rozrobiona glina. Zakończywszy rozmowę z wydawcą, postanowiłem przemierzyć je po raz wtóry. Moim życiem był mój dom: dwa piętra, cztery pokoje i ogród z basenem. Nimfa powiedziała, że mieszkam w tym domu od siedmiu lat i to właśnie odnotowałem jako trzecie Zdarzenie:

3. Dom na Mirasierra: od siedmiu lat.

Wyszedłem do ogrodu. Stopy grzęzły w trawniku po niedawnym deszczu, zgniotłem butem jakiś giętki papierosowaty kształt - dżdżownicę. Mokre liście laurowe błyszczały jak wyroby jubilerskie. Zapach kwiatów i wilgotnej ziemi perfumował powietrze. Wytropiłem szafirowy prostokąt basenu za palisadą z bambusowych tyczek, którą wiejąca bryza zamieniła w chiński ksylofon. Doszedłem do wniosku, że wiodę całkiem swobodne życie, co sprawiło mi pewną satysfakcję. Obszedłem ogród dookoła i wszedłem tylnymi drzwiami do domu. Byłem podenerwowany, sam nie wiem dlaczego, rozdrażnienie krążyło wokół mnie jak natrętny bąk. Udałem się do gabinetu, przejrzałem zawartość regałów i włączyłem komputer, ale nie natrafiłem ani na osobiste dzienniki, ani na autobiografie; nie było rodzinnych fotografii, portretów ani też korespondencji. Tylko książki (w dodatku nie moje: jedynie wspomnienia innych), łacińskie i greckie dzieła klasyczne. Stwierdziłem, że wiedza zawodowa spoczywa w moim mózgu nienaruszona. To znaczy, wiedziałem, kim był Owidiusz, pamiętałem martwe języki ze wszystkimi przyimkami i znałem miejsce, w którym żyję. Jedyne, czego nie znałem, to własna przeszłość. Kusiło mnie, by wznieść błagalne pytanie: bogowie i boginie na Olimpie, kimże jestem? Byłem sam. Nie wiedziałem, co robić. Pomyślałem, by znów wyjść do ogrodu, przejść się po mieście lub zasnąć. Intuicja podpowiadała mi, że mogę wykonać te trzy czynności jednocześnie. W gruncie rzeczy, już to robiłem: moje oczy - dwa ziewnięcia na świat. A moja dusza... Czułem się, jakby ktoś mi ją skradł; ulubioną maskotkę, tę swawolną cieliczkę, która każe nam brykać i śmiać się na krawędzi nieszczęścia.

Ogarniała mnie obezwładniająca apatia, a nawet nie pamiętałem, jak się przed nią dawniej broniłem. Wtedy zauważyłem worek z gumowanej tkaniny, smolistego koloru, pofałdowany jak stary kocur. Miał znaczek drogówki i przyczepioną do ucha etykietę z napisem: Mienie osobiste Juana Cabo znalezione w jego pojeździe. Rozsunąłem zamek i znalazłem notatnik w czarnych okładkach, bardzo podobny do tego, który dostałem w klinice. W worku nie było nic więcej. Zaciekawiło mnie to. Otworzyłem notes i ze zdziwieniem odkryłem na pierwszej stronie akapit zapisany moim pismem, zaledwie sześć linijek. Z datą i godziną: 13 kwietnia 1999, 23:30.

 

Zakochałem się w nieznajomej. Piszę to, jedząc kolację w restauracji Niewidzialny Gaj. Ona zajmuje samotny stolik naprzeciw mojego, ja zaś wpatruję się w jej nagie plecy (głęboki dekolt w czarnej sukni) i jasnokasztanowe włosy upięte w kok. Jej sylwetka...

 

Tu zdanie się urywało. Kolejne kartki nie były zapisane. Jeszcze raz przeczytałem fragment tekstu. Przeczytałem go wiele razy.

Jeśli się dobrze zastanowić, nie miał sensu. Mógł oznaczać tysiące rzeczy. A przecież od tego się wszystko zaczęło.

W mojej książeczce, jako czwarte Zdarzenie, odnotowałem:

4. Akapit o nieznajomej.

Miałem o czym myśleć przez resztę popołudnia. Data i pora nie pozostawiały wątpliwości: napisałem to niedługo przed tym, zanim odbiłem karoserią samochodu stempel na betonowym słupie przy autostradzie. Gosposia już mnie uświadomiła, że w wieczór wypadku wyszedłem zjeść na mieście, by uczcić (samotnie) swoje urodziny (zasłużona kara, wydawał się mówić jej wzrok, za porzucenie domowego gniazdka). Zajrzałem na żółte strony książki telefonicznej, rzeczywiście była tam wizytówka w ramce z listków laurowych. Poniżej: Restauracja dla pisarzy z zamiłowania. Więc to miejsce, pomimo dziwacznie brzmiącej nazwy, istnieje naprawdę. A reszta? Pewnie nic nadzwyczajnego, pomyślałem: przy kolacji zauważyłem szczególnie urodziwą kobietę i tak mi przypadła do gustu, że postanowiłem to odnotować. A potem... Co też mogło zdarzyć się potem? Czy miało to związek z moim wypadkiem?

Ale coś jeszcze nie dawało mi spokoju, coś o wiele bardziej zastanawiającego. Chwileczkę! Przecież jestem pisarzem! To może być początek jakiegoś utworu! (Przyznałem nawet, że chciałbym przeczytać powieść, zaczynającą się od zdania: Zakochałem się w nieznajomej).

Nieznośny dylemat. Skłaniałem się ku pierwszej hipotezie: brzmiała tak realnie, sama się nasuwała. Ale dlaczego urwałem na jej sylwetka? Odłożyłem pióro, usiłując to jakoś ogarnąć - rozumem, sercem? Straciłem natchnienie? Cokolwiek się zdarzyło, postanowiłem, chcę dowiedzieć się prawdy, muszę się dowiedzieć prawdy, dowiem się.

I wiedziony nagłym impulsem, postanowiłem jeszcze tego samego dnia udać się do Niewidzialnego Gaju.


II

Niewidzialny Gaj

 

Wytrzymałem, aż zgasło popołudnie. Wtedy powiadomiłem Nimfę. Na ciemnym balkonie jej długich rzęs czaił się strach. Ale tylko wzruszyła ramionami, nie odzywając się ani słowem. Jest pan dorosły, sam musi na siebie uważać, mówiła całą swą postawą. Zaskoczyła mnie taką reakcją, nie wiedziałem, co robić. Skąd mogłem wiedzieć, czy w dawnym życiu, wychodząc na kolację, zwykłem ją uspokajać, że nic mi się nie stanie, czy też obiecywałem, że zaraz wrócę, czy też po prostu nie zwracałem na nią uwagi. Zdecydowałem, że nic więcej nie powiem, ogarnąłem się, wybrałem czarny garnitur z szafy i zadzwoniłem po taksówkę. Kierowca był bardzo młody, przepraszał, że musi ciągle zaglądać do planu miasta: dopiero zdobył uprawnienia, wyznał, a ojciec, który również jest taksówkarzem, pożyczył mu samochód. Pomyślałem, że to zupełnie jak ze mną. Poprosiłem Juana Cabo, by mi użyczył swego ciała, a teraz potrzebny mi plan ulic, żeby mógł wybrać kierunek swoich kroków. Podejrzewałem jednak, że to typowe pisarskie podejście, i przegnałem te myśli z głowy. Przecięliśmy M30, przywodzącą na myśl mało chwalebne skojarzenia, bo moje auto rozbiło się w jakimś miejscu tej autostrady, kiedy wracałem z kolacji. Dlaczego? - zastanawiałem się. Byłem pijany? Nadmierna prędkość? Zrządzenie losu? Przypadek? Noc była ciepła, widna od reflektorów aut i podświetlanych billboardów, ale ulica w okolicach Niewidzialnego Gaju, niedaleko od Bramy Alcalá, tonęła w mroku. Dojechaliśmy równo o dziesiątej. Po drodze wyjąłem swój notatnik i zanotowałem piąte Zdarzenie:

5. Zjadłem kolację w restauracji w dniu moich urodzin.

Foyer tworzyło pomieszczenie o pomalowanych na czerwono i złoto ścianach, do złudzenia przypominających mur płomieni, ścianę w głębi zdobiło płótno z impresjonistycznym wschodem słońca. Karta dań, zatknięta na żelaznym pulpicie w kącie, nie przykuła mojej uwagi. Schody wiodły w dół, do lokalu, z którego dobiegała taneczna melodia, w wykonaniu saksofonowego bandu. Schodziłem stopień po stopniu, zatrzymując się, by odczytać nazwiska pod portretami zawieszonymi po obu stronach schodów: William Faulkner, Marcel Proust, James Joyce, Lew Tołstoj, Juan Cabo. A to dopiero, przecież to ja! To samo zdjęcie widziałem na skrzydełkach książek i stronicach gazet. Podejrzewam, że to najwyższe osiągnięcie, na jakie mogła się zdobyć sztuka fotografii wobec mojej fizjonomii. Nie zdziwiłem się zanadto, znalazłszy się wśród tak znakomitych pisarzy: utraciłem pamięć, skąd więc mogłem wiedzieć, czy nie jestem geniuszem. Być może nim jestem, lub byłem, ale żeby się tego dowiedzieć, musiałbym zapytać innych.

Sala, niezbyt obszerna, zaczynała się na końcu schodów. Kelner z namaszczeniem podprowadził mnie do stolika, wręczając mi menu w papierowych okładkach. Moją uwagę zwróciło przybranie stołu. Pośrodku stał miniaturowy metalowy niedźwiadek, oparty na tylnych łapach, przednimi obejmował bukiecik białych, papierowych róż.* [* Nawiązanie do znanego posągu niedźwiedzia wspinającego się na drzewo mącznicy w Madrycie.] Kiedy się rozejrzałem, okazało się, że na każdym stole stoją inne kwiatki: na najbliższych rozpoznałem bratki, stokrotki i goździki, wszystkie, niezmiennie, wycięte z białego papieru. Z ciekawością przyjrzałem się różom. Papier miał fakturę standardowego arkusza A4, każdy płatek nosił napisane maczkiem zdanie. Czym jest poezja? - pytał jeden z nich. Inny odpowiadał: Mówisz i wbijasz / w moją źrenicę niebieską swoją niebieską źrenicę?* [G.A Becquer (1836-1870),...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin