Kosinski_Jerzy_Gra.doc

(1372 KB) Pobierz
JERZY KOSIŃSKI

Jerzy Kosiński

 

 

 

GRA

 

(Przełożyła Ewa Kulik-Bielińska)

 


Katherine v. F. z wyrazami miłości,

która nie ma sobie równej,

oraz pamięci Goddarda Liebersona

i Borysa Pregela

 

Ktoś, kto muzyki w samym sobie nie ma,

Kogo nie wzrusza slodycz zgodnych dźwięków,

To czlowiek zdolny do zdrad, spisków, gwałtu;

Jego wewnętrzne porywy są mroczne

Jak noc, bezdenne jak ciemność Erebu.

Takiemu nigdy nie ufaj. Sluchajmy!

Wilham Szekspir Kupiec wenecki

(tłum Stanisław Baranczak)

 

 

Bo kto raz musiał słuchać, będzie słuchał już zaw­sze, niezależnie od tego, czy by wiedział czy nie, że nie dane mu jest już słyszeć... Cisza raz zakłócona nie będzie już absolutna.

Samuel Beckett The Unnamable

(Nienazywalne, tłum Antoni Libera)

 

 

I

Kiedy Patrick Domostroy przekręcił kluczyk w sta­cyjce samochodu, silnik nie drgnął i na desce rozdzielczej nie zapaliło się żadne ze świateł. Próbował raz po raz, bez skutku, nie działał akumulator.

Wiedział, ze w jego okolicy znalezienie mechanika, któ­ry zgodziłby się naprawić samochód, zajmie co najmniej godzinę, a ponieważ nie chciał tracić czasu, odkręcił śru­by, wyjął akumulator i włożył go do starej brezentowej torby, którą przechowywał w bagażniku. Następnie prze­ciągnął ostrożnie torbę przez całą długość parkingu, a kie­dy znalazł się na jezdni, przywołał taksówkę.

Po kilku minutach był już w warsztatach napra­wczych National KnowHow, największej stacji obsługi samochodów w południowym Bronksie. Nad głównym wejściem widniał wielki napis: „Grunt to KnowHow!”

Trzymając w ręce brezentową torbę, Domostroy pod­szedł do kierownika, brzuchatego faceta w niebieskiej roboczej koszuli z przyszytymi do białego kombinezonu literami JIM.

- Naładuje mi pan akumulator? - zapytał.

- Czemu nie - odparł Jim. - Niech go pan tylko do­starczy.

- Proszę - powiedział Domostroy, kładąc na podło­dze torbę.

Jim spojrzał na torbę, potem znad okularów na Do-mostroya.

- Samochód - powiedział, akcentując wyraźnie każ­de słowo. - Niech pan dostarczy samochód.

- Nie mogę - odparł Domostroy. - Nie ruszy bez aku­mulatora.

- Nie może pan zapalić na kabel? - zapytał Jim.

- To nic nie da, akumulator wymaga pełnego łado­wania. Przed chwilą go wyjąłem, złapałem taksówkę i proszę...

Domostroy otworzył torbę szturchnięciem koniuszka buta. Jim przeniósł powoli wzrok na Domostroya.

- Gdzie jest samochód? - zapytał.

- Na parkingu w Old Glory.

- Przywiózł pan to - wskazał na akumulator - taksówką?

- A czym? Jest zbyt ciężki, żeby taszczyć go na pie­chotę.

Wyraz twarzy Jima zmienił się. Zdjął okulary i za­mknął kopniakiem torbę.

- Pete, chodź no tu na chwilę! - przywołał drugiego mechanika.

Pete, młody, szczupły mężczyzna, spojrzał w górę, zo­baczył Jima i Domostroya i odłożył narzędzia.

- Już idę - odkrzyknął.

Wskazując brezentową torbę, Jim zwrócił się do Pete'a:

- Zgadnij, co w niej jest? - zapytał pogodnym tonem konferansjera prowadzącego telewizyjny quiz.

Spojrzenie Pete'a przesunęło się z torby na klienta i znowu na torbę, a następnie na Jima.

- Nie wiem - odrzekł, wzruszając ramionami.

- Zgadnij - namawiał Jim, klepiąc go po plecach.

Pete przyjrzał się uważnie Domostroyowi, a następ­nie przeniósł wzrok na torbę.

- Brudna bielizna.

- Zimno - odparł Jim z triumfem.

- Kula do kręgli?

- Znowu zimno. Spróbuj jeszcze raz - nalegał Jim.

Pete namyślał się.

- Zdechły pies - zaryzykował.

- Zdechły - ciepło. Pies - zimno - oznajmił Jim, otwierając kopniakiem torbę. - To zdechły akumulator. A ten facet - dodał, wskazując Domostroya - przywiózł go tutaj. - Przerwał na chwilę dla osiągnięcia większego efektu, po czym dorzucił - taksówką!

- A gdzie samochód? - zapytał Pete.

- Ponieważ nie mógł przyjechać na wyładowanym akumulatorze - wtrącił Domostroy - akumulator musiał przyjechać sam.

- Taksówką?

- Taksówką. Żeby nie tracić czasu. Pete odszedł, krę­cąc w zdziwieniu głową.

Jim zaczął wypełniać formularz zlecenia.

- Naprawiam wozy od dwudziestu lat. Setki ludzi przyholowują samochody z wyładowanymi akumulatorami, ale pan jest pierwszym, który przyholował akumu­lator bez samochodu - przerwał. - Co pan robi?

- Jestem muzykiem.

- Ma pan akcent. Skąd pan jest?

- Z południowego Bronksu.

- A przedtem? Skąd ten akcent?

- Z Nowej Atlantydy. Ale w muzyce nie słychać akcentu.

Jim roześmiał się.

- W jakiej muzyce?

- Poważnej. Śmiertelnie poważnej.

- Skoro pana muzyka jest śmiertelnie poważna, to może dobrze by jej zrobiło, gdybyśmy ją też naładowali?

- Jim śmiał się, patrząc na formularz zlecenia. – Wie pan co, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek słyszał o Nowej Atlantydzie. Gdzie to jest?

- W Krainie Dźwięków. Francis Bacon napisał o niej książkę.

 

 

Podczas gdy ładowano akumulator, Domostroy prze­glądał korespondencję, którą wrzucił do torby z akumu­latorem. Włożył do kieszeni rachunki i zawiadomienia bankowe, po czym przerzucił stertę folderów reklamowych. Amerykański Klub Zwolenników Wazektomii py­tał w swoim liście dużymi drukowanymi literami: „Czy poddałeś się wazektomii?”, a dalej sugerował: „Daj przykład innym. Jeśli jesteś jednym z tysięcy mężczyzn, którzy poddali się tej operacji, wstąp do Amerykańskie­go Klubu Zwolenników Wazektomii i namów innych, by poszli Twoim śladem, włączając się w działania na rzecz kontroli przyrostu naturalnego”. Za kilkudolarową op­łatę klub oferował znaczek z prawdziwego srebra do klapy lub krawata, legitymację członkowską i nalepkę na zderzak samochodu.

Domostroy zamyślił się. Jeśli kiedykolwiek poddałby się wazektomii - chociaż nie mógł wyobrazić sobie cze­goś bardziej nieprawdopodobnego - jakie miałby pra­wo namawiać do tego innych? Co więcej, jeśli odczuwał­by potrzebę szukania tożsamości zewnętrznej - możli­wość w jego przypadku równie hipotetyczna jak podda­nie się wazektomii - i postanowiłby ją odnaleźć, defi­niując się jako amerykański popularyzator wazektomii, gdzie czułby się pewnie nosząc klubowy znaczek? Na przyjęciach? Kolacji z dziewczyną? W kościele? A co z legitymacją członkowską? Kiedy i gdzie byłaby mu potrzebna? Komu miałby ją pokazywać? Wyobraził so­bie scenę, w której zatrzymany przez patrol drogowy za przekroczenie prędkości okazuje policji, oprócz prawa jazdy, legitymację członkowską Amerykańskiego Klubu Zwolenników Wazektomii. „Panie władzo, chodzi o to, że muszę dotrzeć do tych wszystkich facetów, którzy nie robią nic, żeby zmniejszyć przyrost naturalny, i muszę się spieszyć, bo zostało nam niewiele czasu!”

W innym liście ilustrowana ulotka reklamowała cu­krowe majtki - w stu procentach jadalną bieliznę dam­ską. „Dostępne w smaku toffi, czereśni, bananów, poma­rańczy i limony. Rozmiar uniwersalny”. Domostroy zo­baczył siebie zjadającego takie majtki z pośladków Andrei. Dlaczego, zastanawiał się, podniecony przez Andreę, miałby tracić czas na zjadanie jej majtek? Czy jedzenie bielizny nie jest samo w sobie stratą czasu? I co robiłaby Andrea, podczas gdy on napychałby się jej bananowymi, czereśniowymi lub cytrynowymi majtka­mi? Patrzyła, jak przeżuwa? Pytała, czy mu smakują? Przez chwilę wyobraził sobie posiedzenie sądu w spra­wie o zatrucie jadalnymi majtkami oraz pytania, jakie postawiono by ich producentowi: Czy jadalne majtki bardziej zagrażają życiu niż, powiedzmy, cukierki? Czy wpływają na poprawę stosunków rodzinnych? Przyspie­szają zaloty? Pobudzają lub ostudzają zdrowy popęd seksualny? Czy studentom organizującym naloty majtkowe w miasteczkach studenckich należy zabronić zdzierania z koleżanek większej ilości majtek niż ta, którą mogą skonsumować? A w końcu, jaka jest rola producenta jako dyktatora smaku w przemyśle majtkowym?

 

 

Po naładowaniu akumulatora Domostroy pojechał taksówką z powrotem do Old Glory, niegdyś największej sali balowej i bankietowej w południowym Bronksie. Teraz sala stała pusta. Wzrost przestępczości i wojna gangów w okolicy wystraszyły większość przeważnie ży­dowskiej klienteli, która urządzała tu kiedyś huczne przyjęcia z okazji wesel i bar miewa. Właściciel sali, starzejący się kamienicznik z dzielnicy slumsów, za­mknął w końcu budę, wystawił ją na sprzedaż i wyje­chał na Florydę.

Dziesięć lat temu, kiedy był u szczytu sławy, Domo­stroy dał w Old Glory kilka darmowych koncertów na pomoc dla bezdomnych dzieci z południowego Bronksu. Właściciel lokalu nie zapomniał jego dobroczynności i przez ostatnie dwa lata pozwolił mu mieszkać w garde­robie na tyłach sali balowej.

W nadziei, że potencjalny nabywca zechce przejąć Old Glory taką, jaką była w latach swojej świetności, właściciel zostawił w niej całe oryginalne wyposażenie i umeblowanie. Przestronna kuchnia dostosowana była do wydawania dwustu kolacji, a niską scenę obok par­kietu okupował staromodny fortepian otoczony imponu­jącą procesją innych instrumentów muzycznych, roz­strojonych i wymagających naprawy: od harfy i wiolon­czeli począwszy po elektryczne gitary, akordeony oraz najnowsze osiągnięcie techniki: elektroniczną konsolę imitującą dźwięki kilku instrumentów.

Ciągle nie było kupca na salę. Do czasu jego pojawienia się, w rewanżu za dobroczynność właściciela, Domostroy zobowiązał się być strażnikiem i kustoszem Old Glory oraz tego wszystkiego, co zawierała wielka muszla.

Poprosił taksówkarza, żeby zatrzymał się koło jego samochodu, stojącego samotnie na ogromnej płycie par­kingu. Kiedy w półmroku wysiadał z taksówki, sala ba­lowa wydała mu się olbrzymim gwiezdnym statkiem spoczywającym na tymczasowym lądowisku. Już wcześniej ulegał podobnym złudzeniom. Siedząc w swoim pokoju, niczym na mostku kapitańskim, miał poczucie, że jest jedynym pasażerem pojazdu, który za chwilę wyruszy w swoją najnowszą podróż kosmiczną. W nocy odgłosy dalekiej strzelaniny gangów lub wycie syren samochodu policyjnego, karetki pogotowia czy wozu strażackiego były niczym wołające do niego znaki życia, a kiedy wsłuchiwał się w nie, czuł, że egzystuje zarówno obok tego życia jak i w nim.

 

 

Domostroy włożył akumulator i zapalił motor. Roz­koszował się cichą pracą silnika, siedzeniami z mięk­kiej skóry, zrywnością i przyspieszeniem wozu reagują­cego na najlżejsze naciśnięcie gazu. Zawsze lubił pro­wadzić, a ze wszystkich samochodów, jakie kiedykol­wiek posiadał, do tego czuł największą słabość. Był to stary, szacowny pojazd, największy kabriolet, jaki wy­produkowano w Detroit w szczytowym okresie potęgi przemysłu samochodowego. Kiedy, jakieś piętnaście lat temu, Domostroy kupował go w salonie wystawowym, widział w nim symbol swojego sukcesu i bogactwa.

W czasach gdy występował z koncertami, jego samo­chód, niczym małą paczuszkę, wysyłano za nim dokąd­kolwiek jechał: do Kalifornii, na Karaiby, nawet do Szwajcarii. Lecz dziś, kabriolet Domostroya był jedyną własnością, jaka mu pozostała z czasów świetlanej prze­szłości, a także jednym z ostatnich ogniw, które go z nią łączyły. Mimo to gdziekolwiek pracował, brał go ze sobą - swój jedyny przedmiot zbytku. Stara limuzyna była dla Patricka Domostroya tym, czym dla gwiazdy rocka jest prywatny, zrobiony na zamówienie samolot odrzutowy - latający salon kosmicznego wieku.

Drugim ogniwem łączącym go z przeszłością był jego talent muzyczny. Od dawna nie tworząc, przy znikomym dochodzie ze sprzedaży starych płyt, Domostroy utrzy­mywał się przez ostatnie dziesięć lat muzykując w ma­łych ustronnych nocnych knajpach. Grał na różnych instrumentach: fortepianie, akordeonie, klawikordzie, nawet na elektronicznym syntezatorze, tak popularnym wśród o połowę młodszych od niego instrumentalistów rocka i muzyki pop. Pracował jako sideman w zespole albo akompaniował innym wykonawcom: piosenka­rzom, tancerzom, żonglerom lub sztukmistrzom. Jeśli bardzo potrzebował gotówki, wynajmował się nawet na prywatne przyjęcia, tańce lub do salonów gry w bingo.

 

 

Przez ostatni rok pracował u Kreutzera. Przychodzi­ła tu zwykle ta sama klientela: pary pod sześćdziesiątkę, głównie z okolicy, choć niektórzy przyjeżdżali aż z Queens, Brooklynu czy nawet z New Jersey, skuszeni rekla­mami w prasie obiecującymi darmowy parking, orkiestrę, dwa drinki w cenie jednego, bar sałatkowy i nie­ograniczoną ilość domowego czosnkowego chleba, wszystko włączone w cenę kolacji. Bywali tam również szukający przygód przyjezdni komiwojażerowie w śred­nim wieku, sami lub z jaskrawo ubranymi partnerkami poderwanymi w pobliskim barze dla samotnych; młode pary z sąsiedztwa, które wpadały głównie na tańce; ośmio-, dwunasto- lub szesnastoosobowe grupy gości urządzające tu, zazwyczaj w gronie rodzinnym, urodzi­nowe i jubileuszowe przyjęcia. Przy barze przesiadywa­ło zwykle kilkunastu samotnych mężczyzn w różnym wieku, oglądali telewizję, słuchali muzyki z szafy grają­cej, od czasu do czasu grali na automatach i rzucali ukradkowe spojrzenia w kierunku trzech lub czterech cór nocy, którym, jeśli wyglądały przyzwoicie i nie posu­wały się za daleko, pozwalano siedzieć przy barze i po­lować na klienta w zamian za świadczenie usług szefowi lokalu i dzielenie się zarobkiem z wykidajłą.

Co wieczór, zanim zebrał się tłum, Domostroy zjadał kolację przy jednym z narożnych stolików, zwykle sam, niekiedy w towarzystwie któregoś z kelnerów lub szefa, potem szedł do męskiej toalety i przebierał się w smo­king, a następnie sprawdzał uważnie swój wygląd w lu­strze. Cieszyło go, że jego praca polega na akompaniowa­niu piosenkarzom i innym muzykom, nigdy zaś na graniu solo, ponieważ dzięki temu jego zerwanie z przeszłością wykonawcy solowego było wyraźne i całkowite, pozba­wione elementu sprzeniewierzenia się samemu sobie.

W związku z tym, że przestał komponować, mógł po­święcić się wyłącznie własnej egzystencji, a ponieważ stosunkowo łatwo potrafił przewidzieć, jak w nadcho­dzących latach będzie ona wyglądać - nie mógł tego, niestety, powiedzieć o swojej muzyce - jego życie stało się całkiem proste i wolne od udręki. Pielęgnował je trochę tak jak samochód: mała naprawa tu, trochę poły­sku tam, i cieszył się, kiedy toczyło się gładko.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin