Gabriel.Garcia.Marquez-Rzecz.o.mych.smutnych.dziwkach.(osloskop.net).doc

(355 KB) Pobierz
Gabriel

Gabriel Garcia Marquez

Rzecz o mych smutnych dziwkach

przełożył

Carlos Marroddan Casas

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

 

 

Tytuł oryginału: Memoria de mis putas tristes

Projekt okładki: Luz de la Mora

Redakcja: Marta Szafrańska-Brandt

Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz

Korekta: Maria Mirecka

© Gabriel Garcia Marquez, 2004

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2005

© for the Polish translation by Carlos Marrodan Casas

© Cover photograph © Luis Miguel Palomares

ISBN 83-7200-131-6

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2005

 

Tłumacz się tłumaczy

Widniejący na okładce tytuł powieści jest tytułem zastępczym, tytułem roboczym, tytułem wstydliwym i ocenzurowanym. Gabriel Garcia Marquez dał swojej powieści tytuł Rzecz o mych smutnych kurwach i tak też przetłumaczył to tłumacz, w pamięci mając twórczość takich mistrzów, jak Jan Kochanowski, Daniel Naborowski czy Jan Andrzej Morsztyn (z przyczyn oczywistych nie wspomnę Juliana Tuwima). Na okładce widnieje jednak bezpieczny tytuł, a to w wy-niku prawniczych ekspertyz, sugerujących, iż wydrukowanie tytułu nadanego przez tłumacza grozi nieobliczalnymi konsekwencjami jak np.: prokuratorski zakaz (w wyniku doniesienia o popełnieniu prze-stępstwa) rozpowszechniania książki. Kodeks o wykroczeniach. Roz-dział XVI. Wykroczenie przeciw obyczajności publicznej. Art.141.  Taki jest stan prawny w Polsce - można dzieła artystyczne cen-zurować, bezkarnie niszczyć; artystów nie tylko można, ale po prostu, jak Dorotę Nieznalską, skazuje się na więzienie. Przyjdzie czas na karę banicji, może na obozy swoistej resocjalizacji. Ale ten stan prawny chroni hunwejbinów święcie wierzących w sprawczą moc słowa polskiego (nie wywołuj wilka z lasu). Stoją więc na straży czystości języka polskiego, nie odróżniając dopełniacza od biernika, o wołaczu w ogóle nie pamiętając, mieszając związki frazeologiczne, ortografię myląc z kaligrafią. Za to na wyrywki znają cały repertuar obecny w Słowniku polskich przekleństw i wulgaryzmów (autora nie podam, bo nie chcę być donosicielem).

Powieść Garcii Marqueza to skromna elegia o późnej miłości, a nie swawolny przewodnik po zamtuzach, o czym mam nadzieję przekonają się ci czytelnicy, którzy będą mieli odwagę po tę książkę sięgnąć. Tłumaczowi pozostaje jedynie wierzyć, że jednak nadejdzie czas, gdy Rzecz o mych smutnych kurwach będzie mogła pod tym właśnie tytułem się ukazać.

Carlos Marrodan Casas

 

 

Proszę niczego nie robić w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać palców do ust śpiącej dziewczyny!  - ostrzega starego Eguchiego kobieta z hotelu.

Śpiące piękności, Yasunari Kawabata

(przełożył Mikołaj Melanowicz)

 

 

 

 

W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w prezencie szaloną noc miłosną z nielet-nią dziewicą. Przywołałem w pamięci osobę Rosy Cabar-cas, właścicielki domu schadzek, która mając w rękach coś nad wyraz specjalnego, zwykła była powiadamiać o tym swych najlepszych klientów. Nigdy nie uległem tego rodzaju pokusom, ani wielu innym jej plugawym propozycjom, ale Rosa i tak nie wierzyła w czystość moich zasad. Nawet moralność jest tylko kwestią czasu, mawiała ze złośliwym uśmieszkiem, sam się przekonasz.  Była nieco młodsza ode mnie, a że od lat nie miałem o niej żadnych wieści, więc równie dobrze od dawna mogło jej nie być pośród żywych. Ledwie jednak prze-brzmiał pierwszy sygnał w słuchawce, natychmiast roz-poznałem jej głos i wypaliłem bez zbędnych wstępów:

- Dziś chcę.

Westchnęła: Och, ty mój smutny mędrku, przepadasz gdzieś na dwadzieścia lat, a jak już się pojawiasz, to tylko po to, żeby żądać rzeczy niemożliwych. Natychmiast jednak odzyskała swój zawodowy kunszt i podsunęła z pół tuzina rozkosznie zapowiadających się sugestii, jednak, nie da się ukryć, już użytkowanych. A ja, że nie, że musi być panna i na tę właśnie noc. Zaniepokojona spytała: A co chcesz sobie udowodnić? Nic, odparłem, trafiony w najczulsze miejsce, bardzo dobrze wiem, co mogę i czego nie mogę. Rosa niewzruszona stwierdziła, że mędrkowie wiedzą wszystko, ale nie wszystko: Jedy-ne Panny, jakie jeszcze chodzą po świecie, to takie Panny sierpniowe jak ty. Nie mogłeś poprosić mnie o to odpowiednio wcześniej? Natchnienie ma to do siebie, że nie uprzedza, odpowiedziałem. Ale poczekać chyba może, skwitowała, nieodmiennie i jak żaden mężczyzna przemądrzała, i poprosiła o przynajmniej dwa dni, żeby dokładnie przebadać rynek. Odrzekłem, najzupełniej serio, że w tym interesie, w którym robi, każda godzina w moim wieku jest jak rok. To znaczy, że się nie da, podsumowała, bez cienia wątpliwości w głosie, ale to akurat nieważne, za to bardzo emocjonujące, a co tam, kurwa, oddzwonię w ciągu godziny.

Nie muszę o tym wspominać, bo z daleka widać, jaki jestem: brzydki, nieśmiały i staroświecki. Ale usilnie dbając o to, ażeby właśnie takim nie być, zacząłem

odgrywać swe całkowite przeciwieństwo. Do dnia dzisiejszego, kiedy to z własnej i nieprzymuszonej woli przystępuję do opowiedzenia sobie samemu, jaki naprawdę jestem, choćby po to tylko, by przynieść ulgę swemu sumieniu. Zacząłem od niecodziennego telefonu do Rosy Cabarcas, bo jeśli spojrzeć na to dziś, właśnie ta rozmowa dała początek nowemu życiu w wieku, w któ-rym znakomitą większość śmiertelników śmierć już daw-no zabiera.

Mieszkam w kolonialnym budynku po słonecznej stro-nie parku San Nicolas, w domu, gdziem spędził wszystkie dni swego życia bez żony i bez fortuny, tu, gdzie również żyli byli i dokonali żywota moi rodzice, i wreszcie tu, gdzie zamiarem moim było umrzeć samotnie, w tym samym łóżku, w którym przyszedłem na świat, i w dniu oby najodleglejszym i oby bezboleśnie. Mój ojciec nabył ów dom na aukcji publicznej pod koniec XIX wieku, po czym parter wynajął konsorcjum Włochów prowa-dzącemu sieć luksusowych sklepów, zatrzymując dla się to właśnie piętro, ażeby tam zaznać szczęścia z córką jednego ze swych włoskich arendarzy, znamienitą inter-pretatorką Mozarta, poliglotką i garibaldzistką i najpię-kniejszą i najbardziej utalentowaną kobietą, jaka kiedy-kolwiek żyła w tym mieście, z Floriną de Dios Carga-mantos: moją matką.

Mieszkanie jest przestrzenne i jasne, ze stiukowymi sklepieniami, z podłogami wyłożonymi szachownicą florenckich mozaik, z czworgiem szklanych drzwi wy-

chodzących na długi szeregowy balkon, gdzie moja matka siadywała, aby wespół ze swymi włoskimi kuzynkami śpiewać arie miłosne. Widać stąd park San Nicolas z katedrą i pomnikiem Krzysztofa Kolumba, a dalej składy rzecznego nabrzeża i portu i rozległy

widnokres rzeki Magdalena, dwadzieścia mil od jej estuarium. Jedyną niedogodnością tego mieszkania jest słońce przechodzące w ciągu dnia przez wszystkie okna po kolei; trzeba je więc wszystkie zamykać, by spróbo-wać przynajmniej uciąć sobie sjestę w skwarnym pół-mroku. Kiedy, w wieku trzydziestu dwu lat, zostałem sam, przeniosłem się do dotychczasowej sypialni mych rodziców, kazałem przebić z niej drzwi bezpośrednio do biblioteki i zacząłem wyprzedawać na licytacjach to, co mi do życia nie było potrzebne, czyli niemal wszyst-ko - jak miało się z czasem okazać - poza książkami i pianolą.

Przez czterdzieści lat byłem depeszowcem, czy też nadmuchiwaczem, jak na nas mawiano, w gazecie „El Diario de La Paz”, a praca moja polegała na rekonstruowaniu i dopowiadaniu w miejscowej prozie wyłapywanych przez nas wiadomości krążących w przestrzeni na falach krótkich lub w kodzie Morse’a. Dziś utrzymuję się jako tako z emerytury wypracowanej w tym wymarłym zawodzie; poza tym otrzymuję prawie nic

jako emerytowany nauczyciel gramatyki języka hiszpańskiego i łaciny, tyle co nic za coniedzielny felieton, pisany regularnie od ponad pół wieku, i mniej niż nic za teksty do programów muzycznych i teatralnych, które łaskawie raczą mi publikować, gdy przybędą do nas znamienici artyści z gościnnymi występami. Poza pisaniem nic właściwie innego w życiu nie robiłem, ale brak mi powołania i narracyjnego talentu, zupełnie są mi

nieznane zasady dramaturgicznej konstrukcji, jeśli więc podjąłem się tego trudu, to dlatego, iż ufam w światłość tego wszystkiego, com w życiu przeczytał, a przeczytałem bez liku. Mówiąc najzwyczajniej, szaraczkowy ze mnie literat i pewnie niczego szczególnego nie miałbym do przekazania potomnym, gdyby nie zdarzenia, z któ-rych, na ile mi mój talent pozwoli, chciałbym właśnie zdać sprawę w tej rzeczy o mej wielkiej miłości.  W dzień moich dziewięćdziesiątych urodzin obudzi-łem się, jak zwykle, o piątej rano. Był piątek, więc czekało mnie jedynie napisanie felietonu publikowanego w niedzielnym wydaniu „El Diario de La Paz”. Wszyst-kie poranne objawy i znaki idealnie wprost odwodziły od jakichkolwiek radosnych i szczęśliwych myśli: od świtu łamało mnie w kościach, w tyłku paliło i co chwila rozlegały się grzmoty pierwszej, po trzech miesiącach bez kropli deszczu, burzy. Nastawiłem kawę i wykąpa-łem się, wypiłem kubek kawy posłodzonej miodem, zjadłszy do tego dwa placki z casabe, i wdziałem płócien-ny chałat, używany przeze mnie w domu.

Tematem felietonu na ów dzień miały być, jakżeby inaczej, moje dziewięćdziesiąte urodziny. Nigdy mój wiek nie jawił mi się jako plama na suficie, z której spadające krople odmierzają człowiekowi czas, jaki mu jeszcze do końca życia pozostał. Kiedy byłem mały, słyszałem, iż gdy ktoś umiera, wszy gnieżdżące się w owłosieniu konającego rzucają się w panice do uciecz-

ki przez poduszki, wstyd czyniąc rodzinie. Tak się tym przejąłem, że kiedy miałem iść po raz pierwszy do szkoły, kazałem ogolić sobie całkiem włosy, a i dziś te kilka kosmyków, jakie mi jeszcze pozostają, wciąż szoruję szarym mydłem. Świadczy to o tym, teraz to mogę

zaświadczyć, że już od małego miałem o wiele silniej ukształtowane społeczne poczucie wstydliwości i czystości niż poczucie śmierci.

Już parę miesięcy wcześniej założyłem sobie, że mój urodzinowy felieton nie będzie zwykłym lamentem za minionymi laty, lecz wprost przeciwnie: gloryfikacją sta-rości. Zacząłem od pytania, kiedy uświadomiłem sobie, że jestem starym już człowiekiem, i wydaje mi się, że stało się to właśnie tuż przed owym dniem. Gdy ukoń-czyłem czterdzieści dwa lata, udałem się do lekarza, skar-żąc się na utrudniający mi oddychanie ból w plecach. Zbagatelizował problem: to naturalny ból w pańskim wieku, stwierdził.

- W takim razie - odpowiedziałem - rzeczą nienaturalną jest mój wiek.

Lekarz uśmiechnął się z pożałowaniem. Widzę, że jest pan filozofem. To wówczas po raz pierwszy pomyślałem o swoim wieku w kategoriach starości, ale nie zwlekałem zbytnio, ażeby puścić te myśli w niepamięć. Przywykłem budzić się codziennie z odmiennym bólem, który z biegiem lat zmieniał natężenie i charakter i doskwierał mi w coraz to innym miejscu. Bywał i taki, jakby śmierć już zatapiała swe szpony, a nazajutrz nagle znikał. W tamtym właśnie okresie zdarzyło mi się usłyszeć, iż pierwszym symptomem starości w przypadku mężczyzny jest upodabnianie się od pewnego momentu do własnego ojca.

Widocznie jestem skazany na wieczną młodość, pomyślałem wówczas, bo mojemu końskiemu profilowi nijak do urokliwo karaibskich rysów mojego ojca, a tym bardziej do cesarskorzymskiego profilu mojej matki. To prawda, że pierwsze zmiany następują tak wolno, iż właściwie niedostrzegalnie, my zaś, patrząc na siebie własnymi oczyma, widzimy się takimi, jakimi zawsze byliśmy i jesteśmy, ale inni, spoglądając z zewnątrz, natychmiast dostrzegają najmniejszą zmianę.

Z piątym krzyżykiem zacząłem mieć jakie takie wyobrażenie o starości, kiedy zaczęły doskwierać mi pierwsze luki w pamięci. Wywracałem do góry nogami cały dom, szukając okularów, po czym odkrywałem, że mam je na nosie, albo wchodziłem w nich pod prysznic, lub nakła-dałem szkła do czytania, nie zdjąwszy tych do patrzenia.  Zdarzyło mi się pewnego dnia dwukrotnie zjeść śniada-nie, bo zdążyłem zapomnieć, że już je jadłem, i nauczyłem się rozpoznawać ogarniający moich przyjaciół po-płoch, gdy nie stawało im odwagi, by choćby i delikatnie zmitygować mnie, że opowiadam coś, com już relacjonował w zeszłym tygodniu. W owych latach sporządziłem sobie w pamięci dwie listy, z których jedna zawierała spis znanych twarzy, druga zaś spis odpowiadających im imion i nazwisk, ale gdy przyszło mi się z kimś witać, nie potrafiłem przypasować twarzy do nazwiska.  Nigdy nie przejmowałem się swoim seksualnym wiekiem, moje możliwości zależały bowiem w dużej mierze nie tyle ode mnie, ile od kobiet, a one, jeśli chcą, świetnie wiedzą, co, jak i dlaczego. Dziś śmieję się z chłopaków z osiemdziesiątką na karku, którzy przerażeni nagłym niedomaganiem, bezzwłocznie szukają pomocy u leka-rza, jeszcze nieświadomi, że po dziewięćdziesiątce jest jeszcze gorzej, ale staje się to zarazem nieistotne: wciąż żyjesz, więc coś za coś. Triumfem życia z kolei jest szwankowanie pamięci ludzi starych wobec błahostek, atoli rzadko owa pamięć niedomaga, gdy rzeczy mocno nas dotyczą. Cyceron ujął to krótko: Nie ma starca, który zapomniałby, gdzie skarb swój ukrył.

Dzieląc się tymi i podobnymi refleksjami, nakreśliłem pierwszy zarys felietonu, kiedy sierpniowe słońce wybuchło pośród migdałowców w parku, a pocztowy statek rzeczny, opóźniony o tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału. Pomyślałem: Oto przybija mój dziewięćdziesiąty roczek. Nigdy nie dowiem się dlaczego, i nawet o to stać nie będę, ale jest prawdą, iż w chwili, gdy wywołałem to zniechęcające przypomnienie, postanowiłem zarazem zatelefonować do Rosy Cabarcas, by pomogła mi uczcić urodziny libertyńską nocą. Już lata temu dałem sobie z ciałem święty pokój; pozwalało mi to poświęcić czas na ponowne lektury co smakowitszych stron mych klasyków i na słuchanie utworów muzyki poważnej we własnym wyborze i układzie, ale pożądanie, które odczułem owego dnia, było tak natarczywe, iż zdało mi się zesłane od Pana Boga.  Po tej rozmowie telefonicznej już nie mogłem pisać.  W kącie biblioteki, gdzie rano słońce jeszcze nie dociera, zawiesiłem hamak i położyłem się w nim, czując na piersiach zmorę oczekiwania.

Gdym dorastał, byłem oczkiem w głowie zarówno obdarzonej licznymi przymiotami mamy, zgładzonej w wieku pięćdziesięciu lat przez gruźlicę, jak i taty pedanta, któremu nikt nigdy nie wykazał najmniejszego błędu i którego odnaleziono martwego w jego łożu wdowca w dniu podpisania traktatu w Neerlandii kończącego wojnę Tysiąca Dni i tyle innych ubiegłowiecznych wojen domowych. Wraz z pokojem nadeszły zmiany tyleż nieprzewidziane, co niepożądane. Tłumy wolnych kobiet zasiliły do granic szaleństwa stare kantyny przy ulicy Ancha, która później miała stać się bulwarem Abello, a teraz jest aleją Kolumba, w tym moim mieście najukochańszym, tak lubianym przez swoich, jak i przy-jezdnych, ze względu na miłe usposobienie mieszkańców i czystość światła.

Nigdy nie przespałem się z żadną kobietą, nie płacąc za to, tych kilka zaś spoza branży przekonałem siłą argumentów lub argumentem siły, by przyjęły ode mnie pieniądze, nawet jeśli miałyby je potem wyrzucić do śmieci. Jako dwudziestolatek zacząłem prowadzić rejestr zawierający imię, wiek, miejsce oraz króciutki opis okoliczności i specyfiki. Gdy kończyłem lat pięćdziesiąt, spisanych miałem pięćset czternaście kobiet, z którymi byłem przynajmniej raz. Przestałem prowadzić rejestr, kiedy ciało już zaczynało mi odmawiać posłuszeństwa, więc stosunkowo łatwo przychodziło mi prowadzić rachuby w pamięci. Miałem swoje zasady. Nigdy nie brałem udziału w grupowych harcach ani w wiadomych wszem trójkątach, nie dzieliłem z nikim sekretu i nikomu też nigdym się nie zwierzył z jakiejkolwiek przygody cielesnej czy duchowej, bo już jako młody chłopak zdałem sobie sprawę, że żadna z nich nie pozostaje bezkarna.

Jedynym dziwnym związkiem, jaki utrzymywałem przez wiele lat, był związek z wierną Damianą. Gdy pojawiła się u mnie, była właściwie jeszcze dzieckiem.  Miała indiańskie rysy, silna i dzika, odzywała się rzadko, ale stanowczo i chodziła po domu boso, by nie przeszkadzać mi w pisaniu. Pamiętam, że czytałem Konterfekt zalotnej Andaluzyjki w hamaku na korytarzu i przypadkiem ujrzałem ją pochyloną nad praniem, w spódnicy tak krótkiej, że całkiem odsłaniającej jej smakowite krągłości.  Rażony gorączką nie do wytrzymania, zadarłem jej spód-nicę, ściągnąłem pluderki poniżej kolan i pokryłem ją całkiem od tyłu. Proszę pana, zajęczała ponuro, to wymyślono jako wyjście, a nie wejście. Głębokie drżenie przeszy-ło jej ciało, ale wytrzymała do końca. Upokorzony upokorzeniem jej, chciałem zapłacić Damianie dwa razy tyle, ile liczyły sobie wówczas te najdroższe, ale nie przyjęła ani grosza, więc zmuszony byłem podnieść jej pensję, która uwzględniała ową dodatkową i świadczoną raz w miesiącu usługę, zawsze podczas prania i zawsze od zaplecza.  Kiedyś nasunęła mi się myśl, że owa łóżkowa buchalteria mogłaby stanowić dobrą pożywkę dla relacji o nędzy mojego rozwiązłego życia, i tytuł spadł mi z nieba:

Rzecz o mych smutnych kurwach. Moje życie publiczne za to, było w ogóle mało ciekawe: sierota bez ojca i matki, stary kawaler bez przyszłości, przeciętny dziennikarz, czterokrotny finalista Turniejów Poetyckich w Cartagena de Indias i absolutny faworyt karykaturzystów dzięki

swej bezprzykładnej brzydocie. Inaczej mówiąc: zmarnowane życie, które źle się zaczęło owego popołudnia, kiedy matka, trzymając mnie, dziewiętnastolatka, za rękę, zaprowadziła mnie do redakcji „El Diario de La Paiz”, by się wywiedzieć, czy można w gazecie wydrukować kronikę z życia szkolnego, którą napisałem jako wypracowanie z hiszpańskiego i retoryki. Rzecz ukazała się w niedzielnym wydaniu, poprzedzona paroma, nader życzliwymi, słowami redaktora naczelnego. Po wielu latach, gdy dowiedziałem się, że matka zapłaciła za publikację tego debiutu i siedmiu następnych artykułów, było za późno, by się zawstydzić, bo mój cotygodniowy felieton chadzał już własnymi ścieżkami, a poza tym by-łem depeszowcem i krytykiem muzycznym. Z chwilą otrzymania świadectwa maturalnego z wyróż-nieniem zacząłem udzielać lekcji hiszpańskiego i łaciny w trzech szkołach publicznych naraz. Byłem złym nauczy-cielem, brakowało mi wykształcenia zawodowego, nie czułem powołania ani nie miałem jakiejkolwiek litości dla tych biednych dzieciaków, które szły do szkoły, bo był to najłatwiejszy sposób ucieczki od tyranii ojców. Jedyne, co mogłem dla nich uczynić, to dyscyplinować je moją drewnianą linijką, ażeby przynajmniej został im po mnie mój ulubiony wiersz: To, na co z bólem patrzysz, mój Fabiusie miły, pola szczyre, samotne i wzgórek rzewliwy, przesławną Italiką dawno temu były- Już jako stary człowiek, dowiedziałem się, zresztą przypadkiem, że uczniowie obdarzyli mnie złośliwym przezwiskiem: Profesor Wzgórek Rzewliwy.

I to wszystko, com dostał od życia, nic nie uczyniwszy, by zyskać więcej. Jadałem obiad jedynie pomiędzy jedną lekcją a drugą, a o szóstej po południu przybywałem do redakcji, by wyławiać sygnały z przestrzeni gwiezdnej. O jedenastej w nocy, kiedy zamykano poranne wydanie, zaczynało się moje prawdziwe życie.  Spałem w chińskiej dzielnicy dwa lub trzy razy w tygodniu, tak często zmieniając towarzystwo, iż dwukrotnie zostałem uhonorowany tytułem Klienta Roku. Po zjedzeniu kolacji w pobliskiej Cafe Roma wybierałem burdel na chybił trafił i wchodziłem tam po kryjomu, tylnymi drzwiami od podwórza. Robiłem to dla przyjemności, ale w końcu stało się to częścią mojej pracy zawodowej, a to dzięki niepohamowanemu gadulstwu wielkich baronów polityki, którzy jak gdyby nigdy nic re-ferowali tajemnice państwowe swym kochankom jednej nocy, nie biorąc w ogóle pod uwagę, że przez cieniutkie kartonowe ściany słucha ich również opinia publiczna.  W tenże sposób, rzecz jasna, odkryłem także, że moje nieuleczalne starokawalerstwo przypisywano mej nocnej pederastii, która znajdywała zaspokojenie dopiero po-śród chłopców sierot z ulicy del Crimen. Miałem to szczęście, że udało mi się o tym zapomnieć, choćby i dlatego, że dochodziły mnie również życzliwe sądy o mej osobie, tym dla mnie cenniejsze, iż szczere.

Nigdy nie miałem serdecznych przyjaciół, a ci, którzy mogli z czasem nimi zostać, są w Nowym Jorku. To znaczy: nie żyją, bo tam, jak mniemam, odchodzą dusze pokutujące, by nie przeżuwać prawdy o swym życiu minionym. Od przejścia na emeryturę niewiele mam do roboty, jeśli nie liczyć dostarczania redakcji kilku stroniczek w każdy piątkowy wieczór czy też paru równie istotnych zajęć: koncertów w Towarzystwie Sztuk Pięknych, wernisaży w Centrum Artystycznym, którego jes-tem członkiem założycielem, od czasu do czasu wysłuchania jakiejś użytecznej prelekcji w Stowarzyszeniu Naprawy Społecznej albo obecności na wydarzeniu tak wielkiej rangi jak sezon Virginii Fabregas w teatrze Apollo. Za młodu chadzałem do kinowych sal pod gołym niebem, gdzie z równym powodzeniem mogło zaskoczyć nas zaćmienie księżyca, co rozległe zapalenie płuc będące następstwem oberwania chmury. Ale bardziej od filmów interesowały mnie nocne ptaszyny, które da-wały za cenę biletu, albo nawet za darmo czy też na kredyt. Bo kino to nie moja sztuka. Obsceniczny kult Shirley Temple był kroplą, która przelała czarę.  Jedynymi podróżami, jakie odbyłem, były cztery wyjazdy na Turnieje Poetyckie do Cartagena de Indias, przed trzydziestym rokiem życia, i jedna paskudna noc w łodzi motorowej, gdy zostałem zaproszony przez Sacramento Montiel na inaugurację jego nowego burdelu w Santa Marta. Co zaś się tyczy mego życia domowego, jestem raczej niejadkiem, a gust mam całkiem prosty. Kiedy Damiana się zestarzała, w domu przestano gotować, a jedynym moim regularnym posiłkiem była od tamtej pory tortilla z ziemniaków w Cafe Roma po zamknięciu porannego wydania.

W przeddzień mych dziewięćdziesiątych urodzin zostałem więc bez obiadu i trudno mi było skupić się na lekturze, bo w napięciu czekałem na wieści od Rosy Cabarcas. W spiekocie godziny drugiej po południu cykady ćwierkały do granic obłędu, a wędrówka słońca wpadającego przez otwarte okna trzykrotnie zmusiła mnie do przewieszania hamaka. Zawsze miałem wrażenie, że dzień moich urodzin wypada w okresie największych upałów, i nawet nauczyłem się je przetrzymywać, ale w owym dniu nie stało mi nastroju. O czwartej spróbowałem poprawić sobie samopoczucie, słuchając sześciu suit na wiolonczelę solo Jana Sebastiana Bacha, w nieprześcignionej interpretacji Pabla Casalsa. W moim mniemaniu to absolut muzyki, niemniej miast przynieść mi jak zwykle spokój, suity wprowadziły mnie w stan całkowitego przygnębienia. Zdrzemnąłem się przy dru-giej, nieco moim zdaniem rozlazłej, i przez sen podstawiłem pod żałosny lament wiolonczeli smętne buczenie odpływającego statku. Dosłownie w chwilę później obudził mnie terkot telefonu i pordzewiały głos Rosy Cabar-cas przywrócił mnie życiu. Głupi to ma szczęście, powiedziała. Znalazłam ci turkaweczkę cudo, coś o wiele lep-szego, niż sobie zażyczyłeś, tyle że jest jedno ale: nie ma chyba nawet czternastu lat. Mam zmieniać pieluchy?, proszę bardzo, odparłem kpiarskim tonem, nie całkiem pojmując, do czego pije. Tu nie o ciebie chodzi, powie-działa, rzecz w tym, kto mi zapłaci za trzy lata więzienia?  Nikomu żadne więzienie nie groziło, a już na pewno nie jej. Zbierała swój narybek spośród nieletnich robią-cych zakupy w jej sklepie, następnie poddawała je inicjacji i wyciskała z nich, ile się dało, do momentu kiedy odchodziły od niej, by żyć gorszym życiem utytułowanych kurew w historycznym burdelu Czarnej Eufemii.

 

Nigdy nie zapłaciła nawet najskromniejszego mandatu, jej patio było bowiem arkadią lokalnych władz, od gu-bernatora począwszy, a na ostatnim ratuszowym łapów-karzu skończywszy, i trudno było sobie wyobrazić, żeby właścicielce tego ogrodu rozkoszy nagle zabrakło zdol-ności, by naginać prawo do swego widzimisię. A teatral-nie okazywane skrupuły miały na celu jedynie podbijanie ceny: tym większej, im surowszy paragraf. Począt-kową sprzeczność interesów załatwiliśmy polubownie, o dwa pesos podwyższając cenę usługi i uzgadniając, że o dziesiątej w nocy zjawię się u niej w domu z pięcio-ma pesos w gotówce, które zapłacę z góry. Ani minuty wcześniej, gdyż mała musiała jeszcze nakarmić i ułożyć do snu młodsze rodzeństwo, jak również pomóc położyć się do łóżka chorej na reumatyzm matce.

Brakowało czterech godzin. W miarę ich upływu serce zalewała mi kwaśna piana utrudniająca oddychanie.

Spróbowałem skrócić czas garderobianymi fortelami, ale bezskutecznie. Zresztą to dla mnie nic nowego, bo nawet Damiana mówi, że przy ubieraniu odprawiam rytuały jak ksiądz biskup. Zaciąłem się brzytwą, musiałem odczekać, aż spłynie z rur woda nagrzana słońcem, a przy

niezbyt energicznym wycieraniu ręcznikiem zalałem się potem. Ubrałem się stosownie do nocnych okoliczności: w biały lniany garnitur i koszulę w niebieskie prążki z nakrochmalonym kołnierzykiem, założyłem krawat z chińskiego jedwabiu, getry wyczyszczone bielą cynkową i zegarek ze złota koronnego z dewizką przywiązaną do

butonierki. Na koniec podwinąłem do środka mankiety spodni, ażeby nie można było spostrzec, że skurczyłem się o cal.

Mam opinię dusigrosza, bo nikomu nie przychodzi do głowy, że mogę być biedny, skoro mieszkam tam, gdzie mieszkam, ale taka noc jak ta znacznie przekraczała moje możliwości. Z ukrytej pod łóżkiem szkatułki z oszczędnościami wyjąłem dwa pesos na wynajem pokoju, cztery dla właścicielki, trzy dla małej i jeszcze pięć zapasowych, na moją kolację i inne drobniejsze wydatki. W sumie czternaście pesos, czyli tyle, ile wynosi moje miesięczne honorarium za niedzielne felietony. Ukryłem je w niewidocznej kieszonce paska i wyperfumowałem się wodą kwiatową Lanman & Kemp-Barclay & Co. w rozpylaczu.  Wtedy poczułem szpony paniki i z pierwszym uderzeniem na ósmą zszedłem po schodach, nie zapalając światła, i mokry cały ze strachu wyszedłem w promieniejącą w przededniu moich urodzin noc.

Ochłodziło się nieco. W alei Kolumba mężczyźni stojący w grupkach, pośród zaparkowanych obok siebie na trotuarze taksówek, zażarcie przekrzykiwali się w dys-kusji o futbolu. Orkiestra dęta pod kwitnącymi drzewami przy bulwarze wykonywała melancholijnego walca.

Jedna ze smutnych kurewek z ulicy Notariuszy, polujących na klientów gołodupskich, poprosiła mnie jak zawsze o papierosa i jak zawsze odpowiedziałem jej to, co zawsze: Rzuciłem palenie równo trzydzieści trzy lata, dwa miesiące i siedemnaście dni temu. Przechodząc obok sklepu złotniczego El Alambre de Oro, przejrzałem się w rozświetlonych szybach witryny i zobaczyłem nie siebie takiego, jakim się czułem, ale kogoś znacznie starszego i fatalnie ubranego.

Tuż przed dziesiątą wsiadłem do taksówki i poprosiłem szofera, żeby zawiózł mnie na Cmentarz Komunalny, nie chcąc, by wiedział, gdzie się w rzeczywistości udaję. Rozbawiony, przyjrzał mi się w lusterku wstecznym i powiedział: Niech mnie pan lepiej nie straszy, panie mądry, daj Boże, żebym miał w sobie tyle życia co pan. Dojechawszy do cmentarza, wysiedliśmy razem z taksówki, bo nie miał reszty, i poszliśmy rozmienić do Trumienki, podłej kantyny, gdzie opłakują swoich zmarłych pijaczkowie zaranni. Gdym wreszcie uregulował należności, szofer na pożegnanie powiedział mi całkiem serio: Niech pan szanowny uważa, bo lokal Rosy Cabarcas to już nie to samo co kiedyś. Mogłem mu tylko podziękować, przeświadczony, że nie było na świecie takiego sekretu, którego nie znaliby taksówkarze z alei Kolumba.

Zagłębiłem się w dzielnicę biedaków, która nie miała już nic wspólnego ze znaną mi ongiś. Niby te same szerokie, pokryte gorącym piaskiem ulice, niby te same domy o otwartych drzwiach, o ścianach zbitych z surowych desek, dachach z gałęzi palmowych i podwórkach wysypanych żwirem. Ale jej mieszkańcy stracili spokój. W większości domów odbywały się piątkowe fety,

tak huczne, że aż w trzewiach dudniło. Każdy mógł za pięćdziesiąt centavos przyłączyć się do zabawy, która najbardziej mu odpowiadała, ale można było i potańczyć przed domem za Bóg zapłać. Szedłem, marząc jedynie o tym, żeby ziemia pochłonęła mnie w tym moim ancugu tropikalnego absztyfikanta, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi, prócz chudego Mulata podrzemującego na progu jednego z okolicznych domów.

- Dobrej nocy, doktorze - wrzasnął, najserdeczniej jak mógł - szczęśliwego bzykanka.

Nie miałem innego wyjścia, jak tylko podziękować.  Pokonując ostatnią stromą uliczkę, musiałem trzykrotnie stanąć, by złapać oddech. A gdy już się wspiąłem, zobaczyłem ogromny księżyc z miedzi unoszący się na horyzoncie i niespodziewana potrzeba żołądka kazała mi zwątpić w celowość mej wyprawy, ale na szczęście ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin