Erich Segal - Ostatni akord.doc

(892 KB) Pobierz

Książka ściągnięta z serwisu

Www.Eksiazki.Org


                

Erich Segal

 

 

Ostatni akord

 

Z angielskiego przełożyła

ELŻBIETA ZYCHOWICZ

 

  

  

  

  

Le meilleur de la vie se passę a dire:

"Il est trop tot", puis "Il est trop tard".

 

Najlepsza część życia mija nam na mówieniu:

"jest za wcześnie", a potem: "jest za późno".

 

Flaubert

 

Listy

 

[lipiec, 1859, Rob. str. 543]

 

  

  

  

  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

  

Muszę uczynić straszliwe wyznanie.

Gdy dowiedziałem się, że Silvia jest umierająca, nie byłem całkiem nieszczęśliwy.

Wiem, że słowa te mogą wydać się nieludzkie, zwłaszcza w ustach lekarza, ale nie potrafię myśleć o niej wyłącznie jako o jeszcze jednej pacjentce. Właściwie w pierwszej chwili, gdy usłyszałem, że przyjeżdża zobaczyć się ze mną po tak długim czasie, przemknęło mi przez myśl, że jest to gest pojednania.

Jestem ciekaw, co też jej chodzi po głowie. Czy traktuje nasze zbliżające się spotkanie po latach wyłącznie jako ostatnią desperacką próbę ocalenia życia? A może, nim pogrąży się w ciemności, pragnie zobaczyć mnie jeszcze raz, tak jak ja pragnę zobaczyć ją?

A co z jej mężem? Jeśli nawet nie powiedziała mu kiedyś - co wydaje się raczej mało prawdopodobne - o tym, co nas łączyło, z pewnością będzie musiała to zrobić teraz.

Cokolwiek sobie jednak pomyśli, nawet jeśli zrani to jego uczucia, nie będzie próbował udaremnić naszego spotkania. Przywykł przecież do tego, że ma wszystko, co najlepsze na świecie, a w mojej dziedzinie jestem numerem jeden.

Silvia jest młodsza ode mnie o dwa lata, ma zaledwie czterdzieści trzy. A sądząc po artykułach w najświeższych gazetach, nadal zasługuje na miano piękności. Jest zbyt promienna, zbyt pełna życia, by mogła ją trawić poważna choroba. Dla mnie zawsze stanowiła kwintesencję życiowej siły.

Podczas naszej pierwszej rozmowy telefonicznej Rinaldi jest uprzejmy i oficjalny. Mimo że rozmawiamy o jego żonie, w głosie mężczyzny nie słychać śladu emocji. Przeciwnie, przyjmuje za pewnik, że będę natychmiast do jego dyspozycji.

- Pani Rinaldi ma guz mózgu. Czy może pan zbadać ją bezzwłocznie?

Ale niezależnie od całej arogancji, wyczuwam w nim ciche uznanie faktu, że ja mam moc, której jemu brakuje. Nawet takiemu wytrawnemu biznesmenowi jak on nie uda się wytargować niczego od Anioła Śmierci. I to jest źródłem satysfakcji. A jednak nagle, niemal mimowiednie, dodaje z ledwie dosłyszalnym drżeniem w głosie:

- Proszę.

Musiałem pomóc. Obojgu.

Historia choroby oraz zdjęcia rentgenowskie dotarły do mojego gabinetu w ciągu godziny. Gdy tylko zostałem sam, rozdarłem niecierpliwie kopertę, myśląc irracjonalnie, że wewnątrz może będzie coś, co dotyczy życia osobistego Silvii.

Ale oczywiście były tam jedynie wyniki badań jej mózgu, wykonanych najnowocześniejszą techniką. Pomyślałem z ironią, że już przedtem poznałem jej wnętrze. Jednakże umysł nie jest organem. Mózg nie jest siedliskiem duszy. I wtedy wziął we mnie górę lekarz - ogarniał mnie coraz większy gniew.

Nawet najwcześniejsze wyniki tomografii wykazywały obecność nowotworu. Cóż to za lekarze ją leczyli? Przekart-kowałem spiesznie notatki, ale znalazłem jedynie zwykły

antyseptyczny medyczny żargon. Pacjentka, wówczas czter-dziestojednoletnia mężatka, rasy białej, udała się najpierw do profesora Luki Vingiano, skarżąc się na bardzo silne bóle głowy. Przypisał ich przyczynę napięciu emocjonalnemu i zaordynował nowoczesne środki uspokajające.

Jednakże, mimo że wyznawał filozofię non fa niente, pozwolił, by do suchych danych prześlizgnęła się drobna aluzja dotycząca spraw osobistych. Najwyraźniej w życiu Silvii istniało jakieś bliżej nie określone napięcie. Natychmiast założyłem, być może dlatego że taka interpretacja odpowiadała mnie samemu, iż było ono związane z jej małżeństwem.

Albowiem choć na zdjęciach Silvia stanowiła coś w rodzaju mężowskiej ozdoby, zawsze sprawiała wrażenie, jak gdyby celowo istniała na marginesie jego życia. W przeciwieństwie do niej, Nico był osobą znacznie bardziej publiczną.

Jego międzynarodowy kolos, FAMA, był nie tylko największym producentem samochodów, lecz prowadził również działalność budowlaną, hutniczą, ubezpieczeniową i wydawniczą.

W różnych okresach pojawiały się w prasie plotki łączące jego nazwisko z tą czy inną utalentowaną młodą kobietą. Oczywiście, zdjęcia były robione przy okazji różnych imprez związanych z działalnością dobroczynną, mogły być to zatem jedynie oszczercze spekulacje. Sławie zawsze towarzyszą plotki. Wiem coś na ten temat, albowiem sam osiągnąłem spory sukces w mojej dziedzinie.

Niezależnie od tego, jak było naprawdę, sugestia profesora podziałała niczym płomień zapałki na suche wióry moich emocji. Wolałem uwierzyć insynuacjom dziennikarzy i przypisałem stany lękowe, które zauważył u Silvii poczciwy profesor, skokom na boki jej męża. Zmusiłem się, by czytać dalej. Minęło nieprawdopodobnie dużo czasu, zanim Vingiano potraktował ją serio i wysłał do specjalisty w Londynie który miał "sir" przed nazwiskiem i cieszył się międzynarodową sławą.

On wykrył guz, ale w obecnym stadium uznał go za nieoperacyjny. Rzeczywiście, nie było możliwości, by nawet najsprawniejszej parze rąk udało się tak manewrować najbardziej mikroskopijnym narzędziem chirurgicznym, żeby nie spowodować poważnego uszkodzenia mózgu. Albo - co bardziej prawdopodobne - nie zabić pacjentki.

To było przyczyną, że zdecydowałem się ostatecznie. I poczułem niepokój. Prawdą jest, że technika genetyczna, której byłem prekursorem, wielokrotnie okazała się skuteczna w hamowaniu wzrostu nowotworu przez stworzenie repliki DNA ze skorygowaną wadą.

Teraz jednak po raz pierwszy zrozumiałem w pełni, dlaczego lekarze nie powinni leczyć bliskich im osób. Nagle poczułem się niepewnie, straciłem wiarę we własne umiejętności. Gdy ma się do czynienia z kimś drogim, człowiek uświadamia sobie boleśnie własną zawodność. Nie chciałem, żeby Silvia została moją pacjentką. W niecałe piętnaście minut od chwili, gdy koperta trafiła do moich rąk, zadzwonił telefon.

- No i jaka jest pańska opinia, doktorze Hiller?

- Przykro mi, ale nie miałem czasu, by zapoznać się dokładnie z historią choroby.

- Czy rzut oka na ostatnie wyniki tomografii komputerowej nie mówi panu wszystkiego, co chce pan wiedzieć?

Miał oczywiście rację. I przyszło mi do głowy, że być może nie chciał dopuścić, bym przeczytał zbyt dokładnie całą dokumentację. Czyżby się obawiał, że będę go obwiniał za zbyt powolne działanie? (W pewnym sensie go obwiniałem).

- Panie Rinaldi, niestety zgadzam się z opinią pańskiego lekarza z Londynu. Nowotworu w tym stadium nie da się operować.

- Chyba że pan to zrobi - rzekł z uporem. Właściwie spodziewałem się, że to powie. - Czy może pan zbadać ją dzisiaj?

Zajrzałem odruchowo do kalendarza. Popołudnie kompletnie wypełnione, o szesnastej trzydzieści seminarium. Po co w ogóle tam zaglądałem, skoro doskonale wiedziałem, że spełnię jego żądanie? (Szczerze mówiąc, odczuwałem ulgę, że nastąpi to tak szybko. Oszczędzi mi to przynajmniej nie przespanej nocy).

- Może o drugiej? - zaproponowałem.

Przeliczyłem się jednak co do zdolności Nica do okazywania wdzięczności. Powinienem był się domyślić, że spróbuje ubić lepszy interes.

- Właściwie zatrzymaliśmy się w hotelu, zaledwie kilka minut drogi od pana. Możemy przyjechać niemal natychmiast.

- Dobrze - poddałem się z westchnieniem. Miejmy to już za sobą.

W kilka minut później sekretarka zaanonsowała przybycie państwa Rinaldich. Serce zaczęło mi bić jak szalone. Za parę sekund drzwi mojego gabinetu otworzą się, wpuszczając jednocześnie falę wspomnień. Nie będę mógł odetchnąć, dopóki jej nie zobaczę.

Jednakże pierwszą osobą, którą zobaczyłem, był on - wysoki, imponujący, silny. Przywitał mnie posępnym skinieniem głowy i przedstawił swoją żonę, jak gdybyśmy widzieli się po raz pierwszy. Przesunąłem spojrzeniem po twarzy Silvii. W pierwszej chwili wydała mi się absolutnie nie skażona piętnem czasu. Czarne oczy płonęły tak jak niegdyś, choć z rozmysłem unikały mojego wzroku. Nie potrafiłem rozszyfrować jej uczuć, stopniowo jednak uświadamiałem sobie, że coś się zmieniło. Może była to jedynie gra mojej wyobraźni, ale wyczułem zmęczenie Silvii i nieokreślony smutek, nie związany z chorobą. Ja odebrałem to jako rezultat życia, którego w żaden sposób nie dałoby się nazwać szczęśliwym.

Podchodząc niezręcznie (a może tak mi się wydawało), by uścisnąć dłoń jej mężowi, powiedziałem do niej:

- Cieszę się, że znów się spotykamy.

 

  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ l

 

Wiosna 1978

 

  

Rozdział 1

 

  

Miejscem spotkania był Paryż. Ci z nas, którzy przetrwają wstępne wkuwanie teorii, a potem gruntowne szkolenie, w nagrodę zostaną wysłani do Afryki, by ryzykować własne życie i, miejmy nadzieję, ratować życie innych. Była to moja pierwsza podróż na wschód od Chicago.

Świtało, gdy nasz lot zbliżał się ku końcowi. Trzy tysiące metrów pod nami miasto budziło się - zmysłowa kobieta otrząsająca się z sennego rozmarzenia w brzasku poranka.

Zostawiłem bagaże w Aerogare i w godzinę później, wybiegłszy po schodach z metra, znalazłem się w samym sercu St. Germain des Pres, pulsującym musique concrete ulicznego ruchu w godzinach szczytu.

Spojrzałem nerwowo na zegarek. Zostało mi zaledwie piętnaście minut. Po raz ostatni sprawdziłem adres na planie miasta i jak szalony puściłem się pędem do głównej siedziby Medecine Internationale, sklerotycznego architektonicznego antyku przy rue des Saints Peres.

Dotarłem tam, ociekając potem, ale na czas.

- Proszę usiąść, doktorze Hiller.

Francois Pelletier, gniewny wielki inkwizytor, do złudzenia przypominał Don Kichota, nawet kędzierzawą brodą. Różniła go od niego jedynie rozpięta niemal do pępka koszula. I zwisający między szczupłymi palcami papieros. Bardzo odpowiednio, towarzyszył mu łysiejący mężczyzna w typie Sancho Pansy, bazgrzący coś zapamiętale w notatniku, i pulchna Holenderka około trzydziestki (Dulcynea?). Od samego początku rozmowy kwalifikacyjnej było dla mnie oczywiste, że Franci nie cierpi Amerykanów. Obarczał ich odpowiedzialnością za wszystkie nieszczęścia trapiące rodzaj ludzki, począwszy od odpadów atomowych, a skończywszy na zbyt wysokim poziomie cholesterolu. Bombardował mnie wrogimi pytaniami, na które odpowiadałem najpierw uprzejmie i profesjonalnie. Gdy jednak stało się jasne, że nie ma im końca, zacząłem być kąśliwy, zastanawiając się, o której mam powrotny lot do Chicago. Minęła już prawie godzina, a on wciąż maglował mnie o każdy najdrobniejszy aspekt mojego życia. Na przykład, czemu nie spaliłem mojej karty powołania do wojska podczas wojny w Wietnamie? Odpowiedziałem mu pytaniem, czy spalił swoją, gdy Francuzi walczyli tam przed nami? Błyskawicznie zmienił temat i nadal obrzucaliśmy się złośliwościami.

- Proszę mi powiedzieć, doktorze Hiller, czy wie pan, gdzie leży Etiopia?

- Proszę mnie nie obrażać, doktorze Pelletier.

- A jeśli panu powiem, że trzej inni Amerykanie, z którymi przeprowadzałem podobną rozmowę, byli przekonani, że Etiopia znajduje się w Ameryce Południowej?

- To znaczy, że miał pan do czynienia z dupkami i nie powinien pan zawracać sobie nimi głowy.

- Całkowicie się z panem zgadzam. - Gwałtownie wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Potem nagle się zatrzymał, okręcił na pięcie i wypalił: - Proszę sobie

wyobrazić, że znalazł się pan w szpitalu polowym na af rykańskim odludziu, wiele kilometrów od czegokolwiek, co mógłby pan nazwać cywilizacją. Co pan zrobi, żeby

zachować zdrowie psychiczne?

- Bach - odpowiedziałem bez mrugnięcia powieką.

- Słucham?

- Jan Sebastian albo któryś z jego kolegów po fachu. Zawsze zaczynam dzień od pięćdziesięciu pompek, pięćdziesięciu przysiadów i kilku ożywczych partit i fug.

- Ach tak. Z pańskiego życiorysu dowiedziałem się, że jest pan niezłym muzykiem. Niestety, w naszych klinikach brakuje fortepianów.

- Nie szkodzi. Potrafię grać w głowie z takim samym efektem. Klawiaturę do ćwiczeń mogę zawsze zabrać ze sobą. Nie czyni najmniejszego hałasu. Ćwiczę palce, a jednocześnie zachowuję spokój ducha.

Po raz pierwszy tego ranka spowodowałem krótkie spięcie prądu elektrycznego antagonizmu. Jakim kamieniem teraz we mnie ciśnie? Mój umysł znajdował się w stanie najwyższego napięcia i czujności.

- No cóż - zauważył, mierząc mnie wzrokiem od stóp do głów - na razie się pan nie załamał.

- Jest pan rozczarowany?

Francois utkwił we mnie wzrok, po czym spytał:

- A brud? Głód? Przerażające choroby?

- Spędziłem rok w tak okropnych miejscach, że myślę, iż potrafię znieść każdy medyczny horror, jaki tylko można sobie wyobrazić.

- Trąd? Ospa?

- Nie, przyznaję, że nie spotkałem przypadku żadnej z tych chorób w stanie Michigan. Czy próbuje mnie pan zniechęcić?

- W pewnym sensie - przyznał, pochylając się ku mnie bliżej i wydmuchując w moją stronę kłąb cuchnącego dymu. - Ponieważ jeśli zamierza pan zbzikować, lepiej żeby

pan to zrobił tutaj, a nie w samym sercu Afryki.

Teraz Holenderka uznała za stosowne wtrącić swoje trzy grosze.

- Czy zechce mi pan wyjaśnić, czemu postanowił pan wyjechać do Trzeciego Świata, skoro może pan przyjmować wizyty domowe przy Park Avenue?

- A co powiedziałaby pani na chęć pomagania ludziom?

- Taką odpowiedź łatwo przewidzieć - wtrącił Rancho Pansa. - Czy nie potrafi pan wymyślić czegoś oryginalniejszego?

W przyśpieszonym tempie traciłem cierpliwość i panowanie nad sobą.

- Szczerze mówiąc, rozczarowaliście mnie państwo. Byłem przekonany, że w Medecine Internationale pracują sami altruistyczni lekarze, a nie koszmarnie upierdliwi

cynicy.

Trójka indagatorów wymieniła spojrzenia, po czym Francois odwrócił się do mnie i spytał bez ogródek:

- A co z seksem?

- Nie tutaj, Francois. Nie przy ludziach - odciąłem się. W tym stanie nerwów guzik mnie już wszystko obchodziło.

Jego totumfaccy wybuchnęli śmiechem, on również.

- To jest także odpowiedź na moje najważniejsze pytanie, Matthew. Masz poczucie humoru. - Wyciągnął do mnie dłoń. - Witaj na pokładzie.

W tej chwili nie byłem pewny, czy chcę się znaleźć na pokładzie. Odbyłem jednak tak długą podróż i przeszedłem przez taki magiel, że pomyślałem, iż przyjmę ich ofertę i przynajmniej prześpię się z tym. Trzytygodniowy kurs przygotowujący do wyjazdu do Erytrei miał się zacząć za dwa dni. Tak więc miałem czterdzieści osiem godzin na poznanie uroków Paryża.

Zameldowałem się w domu noclegowym w lewobrzeżnej dzielnicy Paryża, zarezerwowanym dla kandydatów, i stwierdziłem, że ma swoją atmosferę. Był to jeden z tych tanich hotelików, w którym chyba wszystkie pokoje znajdowały się na poddaszu i wszystkie łóżka skrzypiały. Może Francois chciał nas zahartować przed wyjazdem? Mój brat Chaz powiedział mi, że jest absolutną niemożliwością, by zjeść w Paryżu coś niesmacznego. I rzeczywiście

miał rację. Jadłem w miejscu o nazwie ,,Le Petit Zinc", gdzie wybiera się dania z różnych rodzajów egzotycznych skorupiaków wystawionych na dole, a podawanych na górze. Gdybym odważył się spytać, co mam na talerzu, pewnie nie smakowałoby mi tak bardzo.

Następne dwa dni były szokiem dla mojego organizmu. Próba obejrzenia artystycznych skarbów Paryża w tak krótkim czasie jest mniej więcej tym samym co próba połknięcia na raz całego słonia. Robiłem jednak, co tylko w mojej mocy. Od świtu do późnej nocy chłonąłem miasto każdym porem mego ciała. Gdy wyproszono mnie z Luwru i zamknięto drzwi, zjadłem pośpiesznie kolację w pobliskim bistro, po czym wędrowałem bulwarem Saint Michel, dopóki kompletnie nie opadłem z sił. Zamiast więc pójść jeszcze dokądkolwiek, dołączyłem do towarzystwa karaluchów w moim pokoju. Gdy usiadłem chyba po raz pierwszy tego dnia, dopadło mnie wreszcie zmęczenie spowodowane różnicą czasu, które ścigało mnie od chwili, gdy wysiadłem z samolotu. Ledwie zdążyłem zdjąć buty i runąć na łóżko, zapadając w postparyską śpiączkę. Pamiętam, oczywiście, dokładną datę: poniedziałek, trzeci kwietnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku. Jednakże dzień zaczął się tak samo jak każdy inny - ogoliłem się, wziąłem prysznic, włożyłem najprzewiewniejszą koszulę (niebieską, rozpinaną, z krótkimi rękawami), po czym ruszyłem na ulicę des Saints Peres. I to był dzień pierwszy Operacji Erytrea. Odzyskałem już moją pewność siebie i zdecydowanie, jasno określiłem ideały i byłem gotów na wszystko. Z wyjątkiem uczuciowej pułapki, jaka na mnie czekała.

Prawie cała reszta była już na miejscu, siedzieli, gawędząc i popijając kawę z papierowych kubków. Francois, z nieodłącznym papierosem w ustach, przedstawił mnie czworgu francuskich kandydatów (wśród nich znajdowała się dość atrakcyjna blondynka), dwóm Holendrom; jeden, w ogromnym kapeluszu na głowie, miał przeprowadzać większość narkoz (nie pytajcie mnie o związek).

I Silvii.

Z wrażenia zaparło mi dech. Była poematem bez słów. Przepiękna w każdym szczególe. Jej spojrzenie miało moc spojrzenia Meduzy, tylko w przeciwieństwie do tamtej gorgony, zamieniało cię nie w kamień, lecz w galaretę. Jej skromny ubiór stanowiły dżinsy i bluza sportowa, twarz nie nosiła nawet śladu makijażu. Włosy miała ściągnięte do tyłu w koński ogon. To jednak nie mogło zwieść nikogo.

- Nie traktuj wyglądu Silvii jako argumentu przeciwko niej, Matthew. Jest tak wspaniałą diagnostką, że wybrałem ją mimo wszystko, chociaż jej dziadek był nazistą, a ojciec

powoduje raka płuc.

- Cześć - udało mi się wykrztusić z trudem. - Potrafię zrozumieć grzechy dziadka, ale co sprawia, że ojciec wykazuje działanie rakotwórcze?

- To proste - uśmiechnął się Francois. - Nosi nazwisko Dalessandro.

- Masz na myśli szefa FAM-y, włoskiego producenta samochodów?

- Właśnie jego. Tego, który najbardziej zanieczyszcza zarówno autostrady, jak i boczne drogi. Nie wspominając o chemicznych odpadach, które produkuje... - Francois

przekazał tę informację z czymś w rodzaju perwersyjnej radości.

Spojrzałem na Silvię i spytałem:

- Czy on znowu robi ze mnie idiotę?

- Nie winien zarzucanego mu czynu - powiedziała. - Muszę jednak zwrócić twoją uwagę na fakt, że ten współczesny święty Łukasz zapomniał nadmienić, iż mój ojciec - ekologiczny przestępca - walczył z armią amerykańską podczas drugiej wojny światowej. Skąd pochodzisz, Matthew?

- Zbieg okoliczności sprawił, że również ze stolicy motoryzacji - Dearborn, w stanie Michigan. Tylko że nie nazywam się Ford.

- Twoje szczęście. Gdy się pochodzi z tak znanej, a w moim przypadku, cieszącej się złą sławą rodziny, czasami człowiek ma dosyć.

Francois powiedział do niej żartobliwie, wskazując na mnie:

- A propos, Silvio, uważaj na tego typka. Próbuje odgrywać wiejskiego prostaczka, ale jest zapalonym pianistą, poza tym mówi po włosku.

- Doprawdy? - spojrzała na mnie zaskoczona. Najwyraźniej zrobiło to na niej wrażenie.

- Oczywiście nie tak płynnie jak ty po angielsku - zastrzegł natychmiast Francois. - Ale włoski jest rzeczywiście przydatny, gdy się ma muzyczne zainteresowania.

- Ach, un amant e dell'opera? - spytała niecierpliwie.

- Tak. Ty również?

- Jestem ogromną miłośniczką opery. Ale gdy czyimś miastem rodzinnym jest Mediolan, wyrasta na zapalonego amatora dwóch rzeczy: la scalciata i la Scala - piłki nożnej

i opery.

- I la scallopine - dodałem, dumny ze swej aliteracji.

- A teraz - zagrzmiał Francois - proszę, żeby wszyscy usiedli i zamknęli buzie na kłódki. Zabawa się skończyła.

Przekomarzania ucichły jak nożem uciął i myśli obecnych skupiły się na sprawach medycznych. Wszyscy zajęli miejsca (Silvia wraz z dwiema innymi osobami usiadła po turecku na podłodze).

- Pozwólcie, że wygłoszę pewną przepowiednię - mówił szybko Francois. - Kto jeszcze nie odczuwa do mnie niechęci, znienawidzi mnie serdecznie po pierwszym tygodniu w terenie. Będzie gorąco, stresująco i niebezpiecznie. Warunki, z jakimi się tam zetkniecie, będą zupełnie inne niż te, z jakimi mieliście dotychczas do czynienia. Już przed wojną domową Etiopia była jednym z najbiedniejszych krajów świata - roczny dochód na jednego mieszkańca wynosi tam dziewięćdziesiąt dolarów. Ludzie nieustannie głodują, a ten stan zaostrza trwająca od wielu lat susza. To absolutny koszmar. Westchnął głęboko, po czym dodał:

- A teraz, bardzo odpowiednio, zaczniemy od dżumy.

Projekt numer 62 Medecine Internationale rozpoczął się.

Sądzę, że jeśli idzie o kobiety, mam kompleks Groucho Marxa. W chwili gdy zaczynają się mną interesować, daję drapaka. Tak właśnie stało się tamtego ranka w Paryżu.

Czmychałem, oczywiście, nie przed Silvią, lecz przed Denise Lagarde.

Była zuchwałą, bystrą internistką z Grenoble o - jak to ujmują obrazowo Francuzi - "ładnie wyprofilowanym balkonie" (to zadziwiające, jak szybko człowiek podłapuje ważne słownictwo). W każdej innej sytuacji zrobiłaby na mnie wrażenie bardzo apetycznej kobiety.

Na kolację poszliśmy wszyscy do restauracji, która - wierzcie lub nie - serwowała ponad dwieście rozmaitych gatunków sera. Normalnie czułbym się w kulinarnym niebie, ale moje kubki smakowe, podobnie jak inne narządy zmysłów, były kompletnie odrętwiałe. Tak głębokie wrażenie wywarła na mnie Silvia.

Denise wymanewrowała w ten sposób, żeby usiąść przy mnie, i poczynała sobie nader śmiało. W trzy godziny później, gdy piliśmy kawę, szepnęła mi do ucha z bezwstydną szczerością:

- Uważam, że jesteś bardzo atrakcyjnym facetem, Matthew.

Odwzajemniłem komplement, mając nadzieję, że nie zaprowadzi mnie tam, dokąd bez wątpienia mógł mnie zaprowadzić.

- Czy chciałbyś, żebym pokazała ci Paryż?

- Dziękuję, Denise, ale już go obejrzałem - odparłem nietaktownie.

Zrozumiała podtekst i w ten sposób zyskałem pierwszego wroga.

Silvia nigdy nie była sama. Przypominała flecistę z Ha-melin Browninga, otoczona rojem wielbicieli obojga płci, dokądkolwiek skierowała swoje kroki.

Jednakże szybko zorientowałem się, że miała towarzystwo również w raczej złowieszczym sensie.

Tak się złożyło, że w tamten pierwszy piątek zjawiłem się na miejscu dość wcześnie. Gdy wyjrzałem przypadkiem przez okno, w moim polu widzenia pojawiła się Silvia, sunąca tanecznym krokiem po ulicy. Gdy rozkoszowałem się tym widokiem, zauważyłem, że poza zwykłym stadkiem jej fanów kilka kroków za nią postępuje potężnie zbudowany facet w średnim wieku. Odniosłem niejasne wrażenie, że ją śledzi. Oczywiście nie powiedziałem nic, ponieważ mogła być to jedynie gra mojej wyobraźni.

Podczas półgodzinnej przerwy na lunch (zgadzam się, niezbyt po francusku), snuliśmy się wszyscy, jedząc sandwicze z bagietek. Silvia poszła kupić gazetę w kiosku na rogu. Na chwilę przedtem, nim zaczęły się ponownie zajęcia, zobaczyłem, że wraca. W pewnej odległości za nią, na ulicy, rozpoznałem tego samego mężczyznę, obserwującego ją bacznie.

Teraz wiedziałem już, że nie zwiodła mnie wyobraźnia, i byłem zdecydowany ostrzec dziewczynę.

Gdy skończyły się popołudniowe zajęcia i wróciliśmy całą grupą do "Termitowego Hiltona", jak ochrzciliśmy nasz dom noclegowy, odważnie spytałem Silvię, czy nie poszłaby ze mną na drinka, ponieważ chciałbym porozmawiać z nią w prywatnej sprawie.

Zgodziła się dość chętnie i udaliśmy się do małego bistro a vin, dwa domy dalej.

- A więc - uśmiechnęła się, gdy przecisnąłem się do naszego ciasnego boksu z kieliszkami białego wina w obu rękach - co się stało?

- Silvio, jestem pewien, że masz już plany na ten wieczór, i załatwię to naprawdę szybko. Nie chciałbym cię denerwować... - Zawahałem się. - Ale myślę, że cię ktoś śledzi.

- Wiem - odpowiedziała z absolutnym spokojem.

- Wiesz?!

- Zawsze jest tak samo. Ojciec boi się, żeby coś mi się nie przytrafiło.

- Chcesz powiedzieć, że ten facet to twój ochroniarz?

- Coś w tym rodzaju. Ale wolę myśleć o Ninie jako o moim czarodziejskim ojcu chrzestnym. W każdym razie, ojciec nie jest paranoikiem. Przykro mi to mówić, ale są

realne powody... - Głos jej się załamał.

- O Chryste. Zdaje się, że palnąłem gafę. - Nagle przypomniałem sobie, że wiele lat temu czytałem o porwaniu i zamordowaniu jej matki. Była to wiadomość, która obiegła cały świat. - Wybacz mi - wymamrotałem przepraszającym tonem - że w ogóle zapytałem. Możemy

wrócić do naszych kolegów.

- Po co ten pośpiech? Skończmy wino i pogadajmy trochę. Czy śledziłeś mecze NBA?

- Niezbyt regularnie. Sama wiesz, gdy się jest rezydentem, każdą wolną chwilę wykorzystuje się na drzemkę. A czemu pytasz?

- FAMA ma swoją zawodową drużynę koszykówki w lidze europejskiej. Co roku werbujemy do niej graczy, którzy odpadli z NBA. Miałam nadzieję, że może zwróciłeś

uwagę na jakiegoś zawodnika z Detroit Pistons, który spadł na niższą pozycję, ale wciąż mógłby wiele zdziałać w drugorzędnej lidze.

- Wiesz co... poradzę się specjalisty. Napiszę do mojego brata Chaza i spytam go. Ma kompletnego fioła na punkcie sportu.

- To jedyna rzecz, której mi będzie brakowało w Afryce. Ilekroć nasi chłopcy grali w Anglii, ojciec przylatywał samolotem na mecz i zabierał mnie ze sobą.

- Co robiłaś w Anglii poza chodzeniem na mecze?

- Uczyłam się przez prawie dziesięć lat, po śmierci mojej matki. Uzyskałam nawet stopień doktora medycyny w Cambridge.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin