Jablonski Miroslaw - Opowiadanie - Chlopiec w jeziorze.doc

(97 KB) Pobierz
MIROSŁAW P

MIROSŁAW P. JABŁOŃSKI

chłopiec w jeziorze

Od dawna już zapomniałem o chłopcu w studni, więc teraz, patrząc na niego, czułem się trochę nieswojo. (…) Pod nim, tak samo jak nade mną, było niebo - widziałem to całkiem wyraźnie. (…) Zastanowiłem się, czy zanurzyłbym się w niebie, widniejącym na dole, gdybym się teraz rzucił do niego do studni.

STEFAN ANDERS - CHŁOPIEC W STUDNI

Leśnym duktem jechała rozklekotana łada niva. Panował upał, droga była piaszczysta, najeżona węźlastymi korzeniami i nierówna, więc samochód - trzęsąc się - posuwał się wolno, wyjąc silnikiem; powietrze wewnątrz pojazdu niemal stało, a z tyłu grzechotały słabo umocowane butle. Robert pomyślał, żeby przystanąć i sprawdzić, czy nie zagrażają delikatnym zaworom sprężarki, ale rzut oka na ściągniętą niechęcią i odrazą twarz Magdy sprawił, że odrzucił pomysł. Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało, westchnął w duchu. Magda wachlowała się złożoną mapą.

- Daleko jeszcze? - spytała.

- Ty masz mapę - odparł, unikając sarkazmu, ale i tak mapa wylądowała na jego kolanach.

Podniósł ją i oparł na kierownicy; odruchowo zwolnił nieco. Według wskazań licznika od leśniczówki ujechali cztery kilometry. Do brzegu jeziora było drugie tyle. Położył mapę na desce rozdzielczej, ale przeszkadzało mu odbicie w szybie, więc rzucił płachtę za siebie. Żadne z małżonków nie odzywało się; w poszukiwaniu ochłody Magda wystawiła głowę  za okno.  Jezioro ukazało się nagle - rozległa płaszczyzna, którą można by wziąć za błyszczący w upale asfalt i pojechać dalej. Gdyby było się Panem Samochodzikiem, pomyślał Robert z rozbawieniem. W końcu znajdował się w podobnej sytuacji. Też szukał skarbu. I sceneria była podobna - jeziora na nizinach polodowcowych.  - No, to jesteśmy na miejscu - odezwała się Magda ze zjadliwym entuzjazmem. - Raj na ziemi: odludzie, szuwary, błotniste dno, a wieczorem i w nocy komary. Bosko!

Ruszyła w stronę jeziora rozbierając się po drodze, po czym naga weszła do wody. Mimo prawie czterdziestki miała szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Z włosami do ramion przypomniała Robertowi  fotos z jugosłowiańskiego filmu Pożądanie zwane Anada. Gdy miał siedemnaście lat, zwabiony tym zdjęciem poszedł do kina, żeby zobaczyć więcej. Nic więcej nie było. Patrzył na żonę z bolesną pożądliwością. Od dawna Magda unikała intymnych kontaktów; dokładnie od chwili, w której dwutygodniowe wczasy w Tunezji uległy metamorfozie w uciążliwą eskapadę do leśnej głuszy. Wiedział, że rozebrała się celowo - kusiła go, by w ostatniej chwili odepchnąć. Tych ostatnich chwil było coraz mniej, bo Robert rzadko dawał się prowokować. Tu, w głuszy, będzie mu trudniej; będą sami, wieczorami mając niewiele do roboty. Zresztą psuć między nimi zaczęło się dużo wcześniej; od momentu wypadku.

Robert nie poznawał tego miejsca. Może w ogóle wszystko pomylił - albo stary Helmut (jeśli 20 lat temu spotkał go naprawdę, a nie wyśnił podczas pijackiej drzemki pod krzakiem) podał celowo błędną nazwę jeziora - Modre. Albo takich Modrych było tu na pęczki, albo po dwóch dekadach Robert pomylił się, przerabiając na Modre nazwę jakiegoś Zielonego Oka, Modrego Stawu lub innego zielonego bajora. Pamiętał wchodzący do jeziora na wpół zrujnowany drewniany pomost, a obok wynurzające się z wody szyny wąskotorówki, które na brzegu znikały - ale nie tajemniczo, tylko za sprawą miejscowych, którzy poodkręcali je na złom od podkładów, a te wykorzystali jako opał. Po dwudziestu latach - w szkłach lornetki - śladu po tym wszystkim nie było.  Robert zostawił Magdę, która wycierała się i ubierała przy samochodzie, a sam ruszył brzegiem, zamierzając - w najgorszym razie - obejść całe jezioro. Według mapy dróg prowadzących do jeziora było trzy - wcale nie miał pewności, czy nadjechał właśnie tą, w którą dwadzieścia lat temu zbłądził, ale mgliście pamiętał, iż przecinka wąskotorówki dochodziła do wody skosem po lewej stronie leśnego duktu. Na lewo od auta nic nie wypatrzył. Ruszył w prawo. Oceniał, że do kolejnej leśnej drogi dotrze po pół godzinie, może w czterdzieści minut. Złożoną mapę wsunął do kieszeni na piersi, lornetkę przewiesił przez ramię.  Przecinkę byłej wąskotorówki znalazł po prawie godzinnym przedzieraniu się przez krzaki. Był spocony, pocięty przez komary i gzy. Przecinka stanowiła teraz równy, wąski zagon młodych sosen. Po zerwanych podkładach kolejowych nie było śladu. Ruszył w stronę jeziora, osłaniając się ramionami przed kłującymi gałęziami. Chyba jednak nie tutaj, ocenił w myśli, nie znajdując zapamiętanych szyn; ale potem, tak jak stał i starając się jak najmniej zamącić wodę, wszedł do jeziora. Wreszcie, gdy woda sięgała mu do piersi, a on trzymał mapę i lornetkę nad głową, wypatrzył na dnie dwie niewyraźne, równoległe, falujące linie wypiętrzonego mułu. Z większej głębokości autochtoni nie potrafili już wyciągnąć stalowych szyn.

Strzałka manometru doszła do 200 atmosfer. Robert odczekał chwilę, po czym zakręcił zawór butli, a odkręcił oba odpowietrzacze sprężarki i gdy powietrze z głośnym sykiem zeszło z jej cylindrów, wyłączył spalinowy silnik. Cisza zapadła wokół niczym dzwon nurkowy, odcinając go od świata. Po chwili ponownie zaczął słyszeć - ciche potrzaskiwanie pełgających płomyków ogniska, niezidentyfikowane leśne odgłosy, plusk ryb rzucających się w jeziorze, brzęczenie komarów...  Przykrył brezentem sprężarkę, wsunął pod nią brzegi płachty i wrócił do ogniska.

Zakutana w śpiwór Magda nie poruszyła się na leżaku.  - Skończyłem - powiedział, choć nie był pewien, co do niej dociera, a co nie. - Zanurkujemy jutro przed południem.

Nie drgnęła, ale w duchu wzruszyła ramionami. On i ta jego Bursztynowa Komnata. Bersteinzimmer, jak mówiła, gdy chciała go zdenerwować. Dureń ubrdał sobie, że znajdzie to, czego nie znalazło kilka rządów i wywiadów Europy. Jak to faceci; każdy to kieszonkowy James Bond z kieszonkową manią wielkości.  Wyjątkowo myślał o tym samym - o tym, jak dwadzieścia lat temu spotkał Helmuta, osiemdziesięcioletniego byłego wehrmachtowca, który pokazał znikające w jeziorze szyny. Das ist der Weg zum Bersteinzimmer. Robert roześmiał się; miał dwadzieścia dwa lata, był na studenckim obozie i zawieruszył się nad to jezioro, bo zabłądził wracając z wyprawy na piwo. Wypił sześć butelek, więc nie bardzo  rozumiał, co tamten mówi polsko-niemiecką gwarą. A mówił, że kiedy w kwietniu 1945 roku, na dziesięć dni przed kapitulacją Królewca, przyszedł rozkaz ewakuowania zbiorów mieszczącego się w zamku muzeum, doktor Alfred Rohde, opiekun Bursztynowej Komnaty, najpierw wpadł w panikę, gdyż Bersteinzimmer już dawno ukrył dla siebie, a potem - jako że do Berlina daleko, a w K(nigsbergu słychać było dudnienie radzieckich dział - spakował do metalowych skrzyń, co tam z wyposażenia muzeum zostało, i 19 grudnia 1944 roku wyekspediował silnie eskortowanym pociągiem do Saksonii. Ze względu na ten podstęp, zapewniał Roberta Helmut, dr Rohde nie uciekł wraz z żoną przed Armią Czerwoną, choć wysłał do Niemiec dwoje dzieci. F(hrer, jak twierdził Helmut, mimo bliskiego końca wojny miał długie ręce i Rohde zdążyłby zapłacić głową za oszustwo. Powiedziawszy to, niedoszły zdobywca świata wyciągnął do Roberta rękę po drobne. Robert wysupłał z kieszeni resztę z piwa, dowiedział się w zamian, jak trafić do swego obozu, po powrocie opowiedział kumplom, co go spotkało i niebawem zapomniał o wszystkim. Miał wtedy niewiele ponad dwadzieścia lat, kończył studia, w kraju gotowało się, a sam Robert zastanawiał się nad emigracją do Szwecji.  Nawet kiedy później przypominał sobie całe zdarzenie, to wyłącznie w tym celu, by zabawić tą anegdotą towarzystwo. Nie wierzył w ukryte skarby; Bursztynowa Komnata i Srebrny czy Złoty FON były dla niego mitycznymi białymi jednorożcami, widywanymi przez niektórych pijaków zamiast białych myszek.  Stali po kolana w jeziorze. Około dziesiątej rano woda była jeszcze chłodna. Mimo iż w padających ukośnie promieniach słońca wydawała się przejrzysta, to przy dnie musiało być ciemno, więc oboje z Magdą mieli latarki. Robert pomógł żonie założyć na plecy aparat nurkowy, ale gdy chciał podociągać na niej pasy jacketu, Magda bez słowa odtrąciła jego ręce. Splunął do maski, roztarł plwocinę po szybce i przepłukał ją wodą. Założył maskę, odetchnął kilka razy przez automat, po czym wyjął go z ust i przewiesił przewód przez ramię. - Gotowa?

Skinęła głową. Odeszli jeszcze kilka kroków w głąb jeziora i założyli płetwy. Na plecach odpłynęli ze dwadzieścia metrów, po czym Robert dał znak do zanurzenia. Unieśli w górę przewody inflatorów i wypuścili powietrze z kamizelek.  Zanurzali się w niewielkiej odległości od siebie, obserwując się uważnie i przedmuchując uszy. Na głębokości sześciu metrów Robert wskazał kierunek; obrócili się głowami w dół i wciąż schodząc niżej odnaleźli na dziesięciu metrach szyny wąskotorówki, której podkłady wynurzały się z mułu i biegły dalej na niskiej, na wpół zrujnowanej czy też przeżartej korozją estakadzie. Woda, najpierw jasnoniebieska, a potem modra, przybrała barwę żółtobrunatną, a jeszcze później burą. Poniżej piętnastu metrów, chociaż nadal widzieli na trzy, cztery metry, Robert włączył latarkę. Dno opadało po kątem jakichś trzydziestu stopni, a coraz wyższa przez to estakada miała kilka stopni mniejsze nachylenie. Dwadzieścia pięć metrów. Mocny mrok, prawie ciemno. Gestem zapytał Magdę, czy wszystko w porządku. Pokazała OK. Ale nie było OK, bo przed nimi wyrosła nagle czarna, niewysoka betonowa ściana, a tory wnikały do tunelu - okrągłej sztolni może dwu i pół metrowej średnicy. Robert poświecił do wnętrza, promień utknął w ciemności po jakichś pięciu, sześciu metrach, nie ujawniając nic więcej poza skorodowanymi i pokrytymi szlamem szynami oraz wewnętrznymi ścianami kanału, które tworzyła stalowa rura. Nawet nie czuł ekscytacji; chyba spodziewał się czegoś podobnego. Gestem dał znak żonie, żeby pokazała mu swój manometr. 170 atmosfer. On miał o dziesięć mniej. Mogli wpłynąć do tunelu. Był odpowiednio szeroki, a przy zachowaniu dużej ostrożności mogli… Nie, nie mogli. Zrozumiał to wcześniej, zanim pokazał, że wpływają - w świetle latarki widział, że Magda pokręciła głową; widział jej oczy. Nie czekając na niego zaczęła się wynurzać, wpuszczając powietrze do kamizelki. Zrezygnowany ruszył za żoną, patrząc na wskazania komputera nurkowego.

Kiedy się wynurzył, Magda siedziała w płytkiej wodzie i zdejmowała płetwy.

Spojrzał jej w twarz i przełknął uwagę, że zbyt szybko wyszła na powierzchnię.

Do wieczora nie odezwała się, a na noc poszła spać do samochodu.  Ich Maciek utonął, kiedy miał dwanaście lat. Magda nigdy nie przestała obwiniać Roberta, bo on zdecydowanie obstawał przy tym, żeby wysłać syna na obóz żeglarski. I mimo że do wypadku nie doszło wcale w związku z zajęciami żeglarskimi, tylko na skutek samowolnego wieczornego oddalenia się dwójki chłopców, to winnym pozostał Robert. Magda przeniosła na niego swoje poczucie winy, że nie było jej wówczas przy synu, lub że nie sprzeciwiła się energiczniej wysłaniu go na obóz. Z tym mogła już żyć - nie tylko sama była niewinna, ale istniał konkretny winowajca, którego mogła dręczyć - zamiast mieć pretensję do ślepego losu czy przeznaczenia. Winą Roberta było też to, że Maciek miał na obozie za mało pieniędzy. Gdyby było inaczej, czy wieczorami pływałby z kolegą znalezioną w trzcinach przeciekającą wiosłową łódką na drugi brzeg sztucznego jeziora, żeby kupować w sklepiku słodycze i napoje, sprzedawane potem z zyskiem kolegom? Podczas piątej czy szóstej takiej wyprawy ich krypa nabrała więcej wody niż zwykle; zaaferowani wybieraniem nie zauważyli, że zniosło ich w pobliże zapory. Łódka musiała przewrócić się lub zatonąć, a chłopców  prąd ściągnął na dno - ciała znaleziono w tunelu upustu dennego zapory. W  rurze kilkumetrowej średnicy.

- Nurkujesz dzisiaj?

Dzień był pochmurny, nad wodą snuły się pasma mgły; zanosiło się na deszcz. Śniadanie zjedli w milczeniu, trudno uznać za rozmowę zdawkowe organizacyjne uwagi. Chociaż pewny odpowiedzi, kiedy padło zaprzeczenie, Robert próbował przekonać żonę:

- Wiesz doskonale, że względy bezpieczeństwa wymagają nurkowania w parach. Do Tunezji i tak już nie pojedziemy, a jeśli ty nie zanurkujesz, to i ten wyjazd będzie zmarnowany.

Magda złośliwie zmrużyła oczy.

- Wiesz doskonale - przedrzeźniała go - że względy uczciwości wymagają, bym ci powiedziała, że w dupie mam Tunezję, zmarnowany wyjazd i ciebie razem z twoją Bersteinzimmer. Nurkuj albo nie, twoja wola!

Przełknął kluchę gniewu oraz rozczarowania; chlusnął w popiół resztkę kawy i wstał.

- W porządku.  Jeśli dobrze rozumiem, to wszystko między nami skończone. Mogę odwieźć cię do miasteczka, skąd możesz wrócić do domu, ale wolałbym, żebyś została parę dni i asekurowała mnie chociaż z brzegu na wypadek, gdyby potrzebny był transport do komory dekompresyjnej albo coś się mi stało. Chcę tylko sprawdzić ten tunel. Potem rozwiązujemy nieudaną spółkę.  Magda skinęła głową.

- Jak uważasz.

Biegł przez las, starając się zmęczeniem zabić złość i żal. Przeskakiwał powalone pnie drzew, przedzierał się przez krzaki, walcząc z nimi jak z zastępami wrogiego rycerstwa, potykał się o korzenie, aż wreszcie - zmęczony i pokonany - zwalił się w mech i paprocie i zaczął szlochać. To nie była jego wina. To wszystko nie była jego wina. Płakał długo, aż zasnął. Obudził się ze wzwodem; przygnieciony ciężarem ciała członek aż bolał. Robert odwrócił się na plecy, zsunął szorty i zaczął się onanizować. Kiedy przyszło bolesne spełnienie krzyknął:

- To nie jest moja wina!

Alfred Franz Ferdynand Rohde wszystkich wywiódł w pole. Przez drugą połowę 1944 roku kręcił jak szewc kopytem, podając sprzeczne informacje. Zdaniem kierownika restauracji zamku królewieckiego panele Bursztynowej Komnaty, w skrzyniach, wyjechały w nieznanym kierunku na dwóch ciężarówkach. W sierpniu, po drugim alianckim dywanowym bombardowaniu, szczwany Rohde powiedział przyjaciółce swojej córki, że Bersteinzimmer spłonęła na skutek nalotu. Kilka dni później przesłał do Berlina informację, że Bursztynowa Komnata ocalała. W połowie listopada 1944 roku kustosz osobiście towarzyszył do Gdańska eskortowanej przez SS kawalkadzie ciężarówek, na których wśród 160 skrzyń znajdować się miały panele Bursztynowej Komnaty. Jednak już 21 listopada doktor Rohde powiadomił listownie gaulaitera Prus, że przygotowane do ewakuacji dzieło czeka na rozkaz transportu. Dwa tygodnie później kustosz objeżdżał Niemcy, szukając zamku nadającego się na kryjówkę dla Bersteinzimmer. Po upływie kolejnych dwóch tygodni z Królewca wyjechał pociąg pod silną eskortą. Zdaniem Rohdego skład wywiózł Komnatę do Saksonii, ale w styczniu 1945 roku kustosz otrzymał pisemny rozkaz przygotowania Bersteinzimmer do przewozu. Rohde odpisał 12 stycznia, że trwa pakowanie paneli, a synowi powiedział, że skrzynie są już bezpieczne. Jednak jego sekretarka i córka zeznały po wojnie, że podjęta 15 stycznia 1945 roku próba wywiezienia skarbu pociągiem nie udała się.

Gdy w lutym 1945 roku spłonął pałac Willendorf, Rohde stwierdził, że Bersteinzimmer spaliła się wraz z nim. Erich Koch, gaulaiter Prus, dowiedział się 4 marca od Rohdego, że Bursztynowa Komnata nadal znajduje się w podziemiach zamku K(nigsberg i polecił przewieźć dzieło do swego majątku Lochst(dt. Trzy tygodnie później kustosz twierdził, że Bersteinzimmer ukryta jest w okolicach Zgorzelca. Tymczasem na początku kwietnia skrzynie stały podobno nadal w sali Zakonu Krzyżackiego k(nigsberskiego zamku. Po wkroczeniu Armii Czerwonej do Królewca Rohde zeznał, że od początku kwietnia przebywał w mieszkaniu, gdzie znaleźli go funkcjonariusze Smierszu - radzieckiego kontrwywiadu. Pół roku później urodzony w Hamburgu doktor Alfred Franz Ferdynand Rohde i jego żona zniknęli bez śladu.

Ponieważ mieli zostać razem jeszcze kilka dni, Magda przeniosła się z powrotem do namiotu, a Robert umościł sobie posłanie w ładzie. Następnego dnia zaczął przygotowania do spenetrowania tunelu. Podwodna konstrukcja nie mogła być bardzo długa, mimo to należało zabezpieczyć tyły. Dzięki temu, że Magda nie nurkowała, miał do dyspozycji dwa komplety sprzętu. Nabił obie butle, po czym do swojej przykręcił za pośrednictwem trójnika dwa automaty, a do butli żony jeden starszy, który do tej pory służył jako zapasowy. Przygotował bojkę z dwudziestopięciometrową liną i karabińczykiem i spiął ją z butlą Magdy, a także sklarował pięćdziesięciometrową linę z dwoma karabińczykami na końcach. Sprawdził działanie obu latarek; postanowił też zabrać oba noże nurkowe - zawsze może jeden zgubić bądź złamać. Odprowadzany pogardliwym wzrokiem żony zaniósł cały sprzęt nad wodę; włożył piankę i swój zestaw nurkowy. Nadmuchał ustami jacket przy butli Magdy i z całym majdanem odpłynął w stronę domniemanego wejścia do tunelu. Pięćdziesiąt metrów od  brzegu wypuścił powietrze z kamizelki przy holowanej butli, która poszła pod wodę. Inflatorem upuścił powietrze z własnego jacketu i zanurzył się, rozwijając za sobą linę bojki. Na dnie dosyć szybko znalazł szyny wąskotorówki, a płynąc wzdłuż nich - wlot do tunelu. Tutaj przypiął butlę Magdy do szyn. Odkręcił zawór i wziął z tamtego automatu kilka wdechów. Automat działał bez zarzutu. Zakręcił zawór butli, a automat włożył do kieszeni jacketu i zapiął ją na rzep. Przewlókł pod jedną z szyn koniec pięćdziesięciometrowej liny i zapiął na niej karabińczyk, robiąc pętlę. Szarpnął za linę w różne strony; trzymała. Reszta sklarowanej nylonowej liny unosiła się nad torami. To było wszystko, co miał dzisiaj do zrobienia. Wynurzył się.  Magdy ani samochodu - jego tymczasowego lokum - nie było na brzegu, ale zostało tyle rzeczy żony, iż Robert doszedł do wniosku, że pojechała tylko po zakupy. Wróciła, kiedy po rozebraniu się z pianki kończył doładowywać butlę, do 220 atmosfer - w zimnej wodzie i tak zostanie z tego najwyżej 200.  Bursztynową Komnatę - zwaną początkowo Bursztynowym Gabinetem -  zamówił sobie w 1701 roku Fryderyk I Hohenzollern w celu uświetnienia swej koronacji na króla Prus. Powstawała przez niemal dziesięć lat. Po śmierci Fryderyka odziedziczył ją jego syn, Fryderyk Wilhelm. Goszczący u niego z wizytą Piotr I zachwycił się Bersteinzimmer i wyprosił ją od kolegi po fachu. Drewniane panele oklejone bursztynem rozmontowano w 1716 roku i przewieziono z Berlina do Petersburga, a stamtąd  - dopiero w 1755 roku - do Carskiego Sioła, gdzie stały się Bursztynową Komnatą. Gdy w 1941 roku Grupa Armii Północ zajęła Carskie Sioło, Niemcy przypomnieli sobie o bursztynowym skarbie, który w ciągu 36 godzin został rozmontowany i wysłany do Królewca. Bursztynowa Komnata trafiła w połowie października pod opiekę doktora Alfreda Rohde, kustosza k(nigsberskiego muzeum, który już na wiosnę 1942 roku eksponował ją w jednej z sal zamku, o czym z triumfem donosiła niemiecka prasa.

Po dwóch mglistych dzień wstał słoneczny, choć rześki. Powieszona na drzewie pianka nurkowa nie wyschła w nocy, więc Robert wcisnął się w nią z niechęcią. Po chwili zagrzała się od jego ciała. Sprawdził ciśnienie w butli. 210 atmosfer. Przykręcił trójnik z automatami i manometrem, podłączył do kamizelki wężyk inflatora i napompował jacket. Zestaw nurkowy i cały drobny sprzęt zaniósł nad wodę. Na obu łydkach miał noże, u kamizelki dyndały dwie latarki. Zapiął pas balastowy, założył sprzęt, kolejno odetchnął kilka razy przez każdy automat, po czym ten zapasowy włożył do kieszeni kamizelki. Na głębszej wodzie włożył płetwy i rękawiczki, po czym sprawdził działanie komputera. Nie trudził się pokazywaniem Magdzie znaku OK; to nie miało znaczenia - jeśli długo nie wypłynie, będzie wiedziała, co robić. Na  plecach, oddychając przez fajkę, popłynął w stronę bojki, przy której zanurzył się na trzy metry. Tutaj poobracał się we wszystkie strony, by sprawdzić, czy jacket, pas balastowy i cała reszta jest zapięta jak należy, a potem ponownie sprawdził działanie drugiego automatu. Wszystko w porządku. Po lince zszedł na dno, gdzie odkręcił zawór w butli Magdy, sprawdził działanie jej automatu, a następnie rozklarował pięćdziesięciometrową linę, której karabińczyk przypiął do szekli przy swojej kamizelce nurkowej. Sprawdził, czy działa druga latarka, i przeżegnawszy się w duchu wpłynął do tunelu wąskotorówki.

Wewnątrz albo było istotnie ciemniej, albo tak mu się zdawało. Omiótł światłem latarki rurę - była skorodowana, nierówna od wżerów, ale nie porośnięta glonami ani innym żyjącym świństwem. Płynął wolno i nisko nad szynami, żeby nie uderzyć zaworem butli o sklepienie, i okrężnymi ruchami oświetlał drogę, nie chcąc nadziać się na niespodziewaną przeszkodę. Wydychane powietrze ulatywało w górę, a potem w postaci rozpłaszczonych baniek przesuwało się ku wylotowi tunelu. Ten widok sprawił, że Robert uznał, iż oddycha zbyt gwałtownie; zatrzymał się i zmusił do wykonywania głębokich, wolnych wdechów i wydechów. Spokojnie, łamiesz wszystkie zasady bezpiecznego nurkowania, a do wylotu tunelu masz tylko 10 metrów, dysponujesz dwoma automatami i prawie 180 atmosferami ciśnienia, a przed wejściem do tunelu czeka zapasowy zestaw nurkowy. Poskutkowało.

Ruszył znowu przed siebie, skupiając się na obserwacji otoczenia. Im dalej w głąb rury, tym mniej było brudnawego piasku, który zawlokły tu prądy wywołane inwersją wód. Tu i ówdzie Robert zaczął dostrzegać pordzewiałe naboje karabinowe, dziurawe, zżarte przez rdzę hełmy, pogięte, zaśniedziałe aluminiowe manierki, sprzączki pasów... Kiedy indziej uznałby to za cenne znalezisko, ale teraz był  przekonany, że prawdziwy skarb dopiero go czeka. Zaginiona Bursztynowa Komnata. Jak daleko do niej? Zerknął na głębokościomierz i ciśnieniomierz na konsoli nurkowej. 35 metrów i 150 atmosfer. Nieźle, ale nie miał ochoty przekraczać czterdziestki. Nagle poczuł przejmujące zimno. Podniósł wzrok znad przyrządów, by przeniknąć światłem latarki i wzrokiem, czy tunel się nie kończy - i wtedy ujrzał chłopca.

Po drugiej wojnie światowej poszukiwaniami Bersteinzimmer parały się setki amatorów i zawodowców. Do pierwszych należał Georges Simenon, francuski pisarz, twórca postaci komisarza Maigreta, zaś zawodowcy rekrutowali się m. in. spośród enerdowskiej Stasi i radzieckiego KGB. Skarb spodziewano się znaleźć w Niemczech, w Związku Radzieckim, w Obwodzie Kaliningradzkim, w Czechach, w USA, na Litwie i w Polsce  - m. in. w okolicach Bolkowa, Książa i Srebrnej Góry na Dolnym Śląsku, w okolicach Spały oraz na Warmii i Mazurach. Prezydent Borys Jelcyn, podczas wystąpienia w Bundestagu, obiecywał w 1991 roku, że Rosjanie wydobędą Bursztynową Komnatę, zakopaną w skrzyniach w lochach zapasowej stolicy III Rzeszy, znajdujących się pod radzieckim poligonem nieopodal Jonastahl. Wedle rzesz naocznych świadków Komnata spłonęła, zatonęła wraz z okrętem Wilhelm Gustloff, ukryto ją w chłodniach piwiarni w Ponarth, w bunkrze, w podziemiach zamku, w twierdzy kłodzkiej...  Dlaczego więc Helmut miałby mieć rację? Dlaczego w zamian za kilka drobniaków miałby zdradzić Robertowi  tak cenną tajemnicę? Dlaczego nikt przez czterdzieści, pięćdziesiąt lat nie sprawdził słów byłego wehrmachtowca, skoro z łapczywością rozkręcono szyny wąskotorówki, rzekomo prowadzące do skarbu? Dlaczego, dlaczego..?

Odpowiedź pierwsza: Helmut naprawdę uczestniczył w konwoju, który na polecenie Rohdego transportował Bursztynową Komnatę, ale ponieważ po wojnie takich świadków pojawiło się tysiące, to były wehrmachtowiec, któremu z powodu wyraźnego upośledzenia umysłowego nikt nie wierzył, rozmieniał skarb na drobne. A druga? Nic z tego nie było prawdą, a tylko Robert bardzo chciał w tę nieprawdę wierzyć.

Jeśli w wodzie można zatrzymać się nagle, to Robert stanął jak wryty. Z wrażenia najpierw wstrzymał oddech, a potem gwałtownie wypuścił wielkie bąble powietrza. Oddychał raptownie, patrząc na leżącego na boku chłopca, którego ciało wyglądało w świetle latarki na wyrzeźbione z bursztynu. W pierwszej chwili Robert uznał, że znalazł rzeźbę z Bursztynowej Komnaty, chociaż dalibóg o czymś takim nie słyszał. Bersteinzimmer składała się z oklejonych bursztynem drewnianych paneli. Potem zauważył, że chłopiec oddycha, a przynajmniej, że rusza mu się przepona i żebra - choć jeśli oddychał, to wodą.

To nie może być prawda, pomyślał Robert. Mam narkozę azotową, bez dwóch zdań.

Potem jednak zastanowił się, że jest zbyt płytko, jak na tego rodzaju objawy. Narkotyczne działanie azotu ujawnia się głębiej; chociaż fakt, różne organizmy różnie reagują. A może podczas ładowania butli do sprężarki dostały się gazy spalinowe z silnika? Rurę ssącą wyprowadził odpowiednio daleko, ale jakiś podmuch wiatru mógł przywiać spaliny z powrotem. Zaraz, zaraz, skoro tak logicznie - mam nadzieję - myślę, to nie mam żadnej narkozy ani zatrucia. Po prostu widzę to, co widzę. Tylko, że to niemożliwe. Nie istnieją bursztynowi chłopcy, którzy na głębokości ponad 30 metrów udają, że oddychają wodą! Tak jak nie istnieje Bursztynowa Komnata, ty idioto!

Tak czy inaczej powinien wypłynąć, póki jeszcze panuje nad zmysłami. Jeśli jeszcze panuje nad zmysłami. Mimo to podpłynął bliżej. Chłopiec był nagi, miał gładką skórę i wyglądał - na ile Robert mógł to ocenić - na 12, 13 lat; na szyi pulsowało mu tętno. Leżał na boku, z dłońmi pod policzkiem i z podkurczonymi kolanami. Robert poświecił wyżej. To był Maciek! Chłopiec miał rysy Maćka, jego syna, który utopił się sześć lat temu! Pod wpływem światła leżący obudził się i otworzył oczy! Robertowi z wrażenia wypadł spomiędzy zdrętwiałych z zimna warg ustnik automatu, który - wzbudzony - zaczął bąblować. Wielkie banie powietrza waliły pod strop tunelu, a Robert, ogarnięty paniką, kręcił się bezradnie wokół osi, obijając butlą o stalową ścianę i nie mogąc znaleźć puszki automatu. Puścił latarkę - wisząc na lince rzucała zwariowane błyski - a sam miotał się w mroku emulsji złożonej z wody, mułu i baniek powietrza. Nic nie widział. Dławił go strach. Nagle poczuł na wargach nacisk ustnika. Ktoś mu go podawał. Chwycił go łapczywie i pociągnął wielki haust powietrza. Potem następny. I jeszcze jeden. Powoli uspokajał się. Tak jak i woda wokół. Była mętna, ale nie wzburzona. Chwycił latarkę. Nadal miał mocno przyśpieszony oddech, więc spojrzał na manometr. 130 atmosfer. Jeszcze chwila i pora wracać. Nagle ponownie ujrzał chłopca. Maćka. Maćka, który pytał gestem, czy wszystko w porządku. Dziwiąc się sobie, Robert pokazał znak OK. W odpowiedzi tamten wskazał kierunek w głąb tunelu. Robert pokręcił głową. W ciasnocie rury byli blisko siebie - on i nagi chłopiec, który pokazał, że zostało jeszcze tylko pięć metrów. OK. Tyle może jeszcze przepłynąć.

Jezus Maria, co ja robię, zastanowił się Robert, to przecież nie może być Maciek! Nie może! Płynę za majakiem!

Wyciągnął przed siebie dłoń w neoprenowej rękawicy i dotknął bursztynowego urojenia. Chłopiec z jeziora był realny; ręka nie przeniknęła przez niego. Robert czuł miękkość ciała, a nie złocistą nieustępliwość bursztynu. Czując to dotknięcie, chłopiec odwrócił się i skrzywił twarz w dobrze zapamiętanym przez Roberta uśmiechu; mężczyźnie stanęły łzy w oczach. Pod maską nurkową nie miał ich jak wytrzeć, więc uchylił ją i przepłukał wodą z jeziora, a potem przedmuchał wypuszczonym przez nos powietrzem.  Tuż przed nimi zamajaczył w świetle latarki około metrowej średnicy stalowy właz z kołem szprychowym. Maciek pokazał ojcu, żeby otworzył śluzę. Robert wczepił się w grunt uzbrojonymi w płetwy nogami i chwycił za koło włazu. Obracało się nadzwyczaj lekko i już po chwili ciągnął do siebie metalowy płat. Nie zastanawiając się nad głupotą tego działania odpiął od kamizelki karabińczyk liny asekuracyjnej i zapiął ją wokół szyny, wpłynął za Maćkiem do ciasnej komory i zamknął za nimi właz. Syn pokazał mu kolejne koło szprychowe z uchwytem korbowym, które wystawało ze ściany śluzy. Robert ponownie zaczął kręcić; tym razem odbywało się to z większym oporem i wydychając z wysiłku wielkie bąble powietrza, które zbierały się pod sklepieniem, nie od razu zorientował się, że napędza pompę usuwającą z komory wodę, a na jej miejsce wpuszczającą powietrze. Po chwili poziom wody opadł poniżej obojczyków, więc wyjął ustnik automatu, zsunął maskę z twarzy i ostrożnie wciągnął przez nos nieco powietrza, w każdej chwili gotowy do skorzystania z zapasu z butli. Środowisko w komorze było w porządku, powietrze zalatywało nieco olejem, jak w hali produkcyjnej, ale nadawało się do oddychania. Maciek unosił się na plecach na powierzchni wody i Robert stwierdził z przerażeniem, że może się już odezwać do syna. Przerażało go to bardziej niż spotkanie w tunelu. Odchrząknął.  - Maciek... - wyskrzeczał.

Chłopiec odwrócił do niego twarz.

- Coś ci pokażę, tato. Spodoba ci się.

Głos należał do jego syna. Tylko że nie mógł należeć. Jego syn nie żył. Utonął wiele lat temu i nawet nie w tym jeziorze. Robert przełknął cisnące się na usta pytania i wrócił do kręcenia kołem pompy. Po chwili już i Maciek stał w coraz płytszej wodzie, której resztki przepadły niebawem w przewodach skrytych za kratkami odpływowymi. Chłopiec zakręcił kołem drugiego włazu śluzy, po czym otworzył go, ciągnąc z pewnym trudem ku sobie.

- To niespodzianka, tato. Zgaś latarkę, poprowadzę cię.  Robert zdjął płetwy, rękawiczki i resztę sprzętu. Wziąć go ze sobą czy zostawić w śluzie? Zdecydował się na to ostatnie; wyłączył latarkę. Chłopiec ujął Roberta za rękę zimną dłonią.

- Nie bój się.

Nie boję się, pomyślał Robert, tylko jestem przerażony do szpiku kości. Nigdy w życiu tak się nie bałem, więc chyba nadal żyję. Martwi nie czują strachu. Ani zimna. Natomiast ciemność panuje taka jak w grobie.  Trzymając wolną dłoń na wysokości głowy posuwał się ostrożnie za Maćkiem, który ciągnął go z uporem właściwym podekscytowanemu dzieciakowi. Jakimś szóstym zmysłem Robert poczuł nagle, że wokół nich zrobiło się przestronniej; opuścił dłoń ku latarce.

- Jeszcze nie, tato...

Gumowe podeszwy nurkowych butów zapiszczały jak na posadzce czy parkiecie.

- Już!

Spodziewając się, co zobaczy, Robert włączył latarkę. W snopie halogenowego światła miał na wprost siebie księżyc w pełni - złoty krąg bursztynowej mozaiki i płaskorzeźb. Podobieństwo wydobytego z mroku fragmentu do księżyca było skutkiem starości, wietrzenia kleju i wilgoci. Bursztyn poodpadał miejscami od dębowych paneli obitych niegdyś srebrzystą, a teraz zmatowiałą blachą. Ciemne placki zaśniedziałego srebra przypominały dzioby na twarzy księżyca - jego morza i kratery.

Robert przesunął dalej krąg światła, starając się zobaczyć jak najwięcej z 86 metrów kwadratowych bursztynowego skarbu. Na chwilę zapomniał nawet o chłopcu z jeziora. Nagły blask wdarł się w oczy Roberta; zacisnął powieki, a gdy po chwili podniósł je, ujrzał palące się pod stropem podwodnego bunkra kryształowe kandelabry. Gdy wzrok już mu się przyzwyczaił, Robert doszedł do wniosku, że świecą raczej nierównym, żółto-pomarańczowym blaskiem, który zmatowiałemu bursztynowi na ścianach nadawał niemal brązowe zabarwienie. Podszedł do ściany i dotknął mozaiki. Kilka jantarowych płytek, jakby na to tylko czekały, osypało się i spadło na wybrzuszony z wilgoci parkiet. Gdzieniegdzie brakowało całych połaci bursztynu i płaskorzeźb, wyłamanych na pamiątkę bagnetami niemieckich żołnierzy, którzy we wrześniu 1941 roku zdobyli Carskie Sioło.  - Klej, na którym umocowywano mozaikę, jest mieszaniną wosku, kalafonii i żywicy drzewa domarowego. Na skutek wilgoci bursztyn matowieje i odpada. Jego kawałki pękają na skutek pęcznienia drewna i nie nadają się do ponownego użycia. Klej się starzeje. W lutym 1944 roku w muzeum k(nigsberskim wybucha niegroźny pożar i Alfred Rohde poleca zdemontować bursztynowe panele, by poddać je konserwacji. Bursztynową Komnatę złożono do skrzyń, które potajemnie przewieziono do tego bunkra, zbudowanego w 1940 roku przez Organizację Todta. Od tej pory nikt już nie widział Bersteinzimmer, a wszystkie działania Rohdego oraz jego korespondencja z Berlinem dotyczyły podstawionych skrzyń, zawierających rzekomy skarb.

Robert odwrócił się ku chłopcu, ale był sam w podwodnej komnacie.

- Maciek..!?

Kątem oka spostrzegł ruch - to obracało się szprychowe koło włazu śluzy. Skoczył do niego, ale usłyszał zza stalowej grodzi bulgotanie wody i ujrzał w rurze wodowskazu, że jej poziom podnosi się gwałtownie. Jeśli Maciek... jeśli chłopiec z jeziora nie zamknie zewnętrznej klapy śluzy, to Robert nie wydostanie się stąd. Po chwili bardziej poczuł niż usłyszał stłumiony łoskot i rzucił się do koła pompy. Kręcił nim, patrząc na wodowskaz. Woda opadała. Wreszcie naparł ramieniem na właz śluzy i otworzył go. Jeden rzut oka na manometr zestawu nurkowego wystarczył, żeby się przekonać, że butla jest pusta. Dla pewności sprawdził, czy jej zawór jest odkręcony. Był odkręcony, a automat nie podawał powietrza. Atak paniki sprawił, że Robert rzucił się do koła szprychowego zewnętrznego włazu śluzy, zapominając, że napiera na nią cała woda jeziora, której część trzeba najpierw wpuścić do komory. Tylko po co? Żeby się w niej utopić? Ta myśl sprawiła, że zaczął logiczniej myśleć. Gdyby udało mu się dopłynąć do wylotu tunelu i gdyby chłopiec nie wypuścił powietrza z pozostawionego tam zapasowego zestawu nurkowego, to mógłby się może uratować. Może. Miał płetwy, latarkę, a na zewnątrz zo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin