resocjalizacja.txt

(33 KB) Pobierz
Niniejszym zapodaję, że wnoszę słusznš skargę na obywatela nazwiskiem Pajtu Antoni, któren, gdzie mieszka, to wszyscy wiedzš. Wyżej wymieniony Pajtu zakłóca spokój wszystkim rolnikom po całej okolicy i swoim zachowaniem wywołuje oburzenie, że nawet ksišdz w niedzielę na mszy wypominał. Jego maszyny hałasujš przez cały boży dzień, a i w nocy też je słychać, tak że luzie strudzeni ciężkš pracš dla naszej Ludowej Ojczyzny nie mogš wcale spać, a odpoczynek im się należy, co jest napisane w Konstytucji. Cuda u niego się dziejš, że nie wypowiedzieć, dziwne zjawy się pokazujš i typy różne podejrzane, że porzšdny człowiek wzrok ze zgrozy odwraca. Czarami się też zajmuje, smrody okropne w niebo puszcza takie, że kury przestajš się nieć, a krowom mleko w wymionach kwanieje. Żyje taki nie wiadomo z czego, z dostaw się nie wywišzuje i niczego się nie boi. Jak już nasza kochana Milicja sobie z nim nie poradzi, to przyjdzie chyba tylko u Boga pomocy szukać. Dlatego upraszamy szanownš instancję o szybkš i skutecznš interwencję, bo jak nie, to skarga wyżej pójdzie.
   Oburzone społeczeństwo.
   
   Plutonowy przeczytał list dwa razy, zmišł go i rzucił do odległego o dwa metry kosza. Oczywicie nie trafił, co przyprawiło go o atak melancholii. Nic mu się ostatnio nie udawało. W dodatku denerwowały go te listy, dzień w dzień przychodzšce z porannš pocztš. Wszystkie ze skargami na Pajtusia. Pisała je stara Skrobiszewska, wiedział o tym doskonale. Baba była kłótliwa i jędzowata, cała wie bała się jej ostrego języka, jednak trochę racji miała. Inni też skarżyli się na hałasy, dobiegajšce z obejcia Pajtusia. Miał też do niego plutonowy sprawę urzędowš, rzeczywicie leżšcš w kompetencjach milicji. Nie wiedział tylko, jak się zabrać do rzeczy. Prawdę mówišc bał się do Pajtusia ić. Był kiedy u niego, jeszcze jako mały szkrab, i napatrzył się takich strasznych rzeczy, że przeraził się miertelnie i do tej pory został mu uraz. Więcej jego stopa tam nie postała. Do dzi pozostało mu tylko niejasne wspomnienie ciemnego pokoju, pełnego dziwacznych konstrukcji, w którym u powały drzemały rzędem nietoperze, a z mrocznych zakamarków wypełzały niesamowite stwory.
   Do tego jeszcze Pajtu był jego ojcem chrzestnym i niezręcznie było ić do niego z oficjalnš, urzędowš interwencjš. Głupia sprawa. Plutonowy westchnšł ciężko. Oparł łokcie na biurku i ukrył twarz w dłoniach. Z głębokiej zadumy wyrwał go dzwonek telefonu, Ociężałym ruchem sięgnš po słuchawkę.
   - Posterunek Milicji Obywatelskiej w Litwie. Słucham, o co chodzi? - powiedział pełnym przejmujšcego smutku głosem.
   - To wy, Pomyłka? - poznał porucznika Piechonia z komendy Wojewódzkiej.
   - Obywatelu poruczniku - jęknšł żałonie - prosiłem, żeby pan mnie tak nie nazywał.
   - A jak, u diabła? Wszyscy was tak nazywajš
   Była to jedna z jego licznych życiowych tragedii. Plutonowy nazywał się bowiem Słowacki. Przez pomyłkę. Cała historia zaczęła się od jego pradziadka, powstańca 1863 roku. Pradziadek był ratajem u miejscowego dziedzica. Młody ksišdz, prowadzšcy szkółkę dla folwarcznych dzieci, wyuczył go pisać i czytać, a przy okazji zaraził ideami narodowowyzwoleńczymi. Gdy wybuchło powstanie styczniowe, pradziadek przyłšczył się do pierwszego oddziału powstańców przejeżdżajšcych przez wie. Podczas jednej z długich, spędzanych przy ognisku nocy, wpadła mu w ręce ksišżka, kršżšca z ršk do ršk po całym oddziale. Była powycierana i wystrzępiona, a do tego brakowało jej karty tytułowej. Ksišżka, jak mawiał potem pradziadek, który po powstaniu zwiedził parę krajów, była "fein". Przeczytał jš jednym tchem. Głęboko w serce zapadła mu ta wierszowana opowieć o młodzieńcu, wracajšcym po długiej niebytnoci do rodzinnego domu; młodzieńcu, którym interesujš się piękne kobiety, potem pojawia się ksišdz Robak ze swymi dramatycznymi dziejami, a na końcu sam jenerał Dšbrowski. Od kolegów dowiedział się, że ksišżkę tę napisał największy polski poeta. Pradziadek powzišł niezłomne postanowienie zmiany nazwiska na takie, jakie nosił narodowy wieszcz. Jego własne, po ojcach, było powodem licznych drwin ze strony towarzyszy. Piecuch. Na pamištkę przodka zduna.
   Kiedy po upadku powstania oddział poszedł w rozsypkę, dziadek krył się po lasach z młodym dowódcš - studentem z Warszawy. Tłumišc niemiałoć spytał go, jak to też nazywał się największa- polski poeta. Student, będšcy wieżo pod wrażeniem lektury "Kordiana" i "Króla-Ducha" odparł z głębokim przekonaniem Słowacki! I stało się. Pradziadek powróciwszy po wielu perypetiach do rodzinnej wioski, nazywajšcej się notabene Litwa, spoił pisarza z cyrkułu i kazał mu we wszystkich papierach zmienić Piecucha na Słowackiego. Tak już zostało. Dramat zaczęli przeżywać dopiero jego potomkowie, a wród nich plutonowy. Kiedy przy różnych okazjach musiał podawać swe personalia, zdarzało się cišgle to samo. Słowacki? - pytano. Może krewny? Nie, nie krewny. Miejsce urodzenia? Litwa. Słowacki z Litwy? Na pewno nie Mickiewicz? Nie, nie, bo to przez pomyłkę - odpowiadał plutonowy i drżšcym ze zdenerwowania głosem wyjaniał całš skomplikowanš historię własnego nazwiska. Dlatego też znajomi ochrzcili go Pomyłkš. Dalsze zdziwione pytania padały, gdy podawał imię ojca - Julian. Julian? A dlaczego nie Juliusz? Znękany plutonowy opowiadał, jak to jego dziadek chciał dać synowi imię Juliusz, ale niekompetentna urzędniczka niesłusznie powołała się na zarzšdzenie, zabraniajšce nazywać się tak, jak postacie historyczne. Przystała na Juliana. Ojciec plutonowego - Julian, też miał już dosyć pytań o swoje imię i swego syna postanowił nazwać zwyczajnie - Józek. Zapomniał tylko o inicjałach. Dlatego też plutonowy wystrzegał się jak mógł, by przez zapomnienie nie podpisać się "J. Słowacki". Powodowało to kolejne pytania i żarty. Długo w uszach dwięczały mu ironiczne słowa polonistki ze szkoły podstawowej: "Niby Słowacki, a z wypracowania dwa".
   Przełknšł gorzkš linę żalu i powiedział z wyrzutem do mikrofonu:
   - Tak jest, to ja, obywatelu poruczniku - starał się, by w tym zdaniu zabrzmiała cała gama uczuć jego urażonej do żywego godnoci.
   - Co wy cišgle tacy markotni, Pomyłka? Więcej życia!
   - Tak jest, obywatelu poruczniku.
   - Słuchajcie no, przychodzš tu do mnie donosy. Na niejakiego Pajtusia. Że hałasuje, powietrze zatruwa, duchy wywołuje. Na was też, że się ocišgacie z interwencjš, bo to wasz krewny i że ochraniacie go przez kumoterstwo. Piszš tutaj, zaraz, zaraz... o mam! "uprawia politykę protekcjonizmu". To o was. Musieli to chyba w dzienniku telewizyjnym usłyszeć, co? Powiedzcie mi, czy to prawda?
   Plutonowy zamruczał do siebie pod nosem: A więc skarga już poszła wyżej.
   - Co wy tam mamroczecie?
   Józef Słowacki drgnšł, jak obudzony ze snu.
   - Tak, tak, prawda, w dzienniku.
   - Co wy wygadujecie? Pytam się, czy to rzeczywicie wasz krewny? - zirytował się porucznik.
   - Niezupełnie, to tylko mój ojciec chrzestny.
   - Oj, nie podobacie mi się, Pomyłka. Pamiętajcie, że walczymy z nepotyzmem.
   - Z czym?
   - No włanie z kumoterstwem, co wy, picie, czy co? Jak pięcioletnie dziecko zupełnie. Co to za jeden, ten Pajtu?
   - Taki jeden wioskowy wynalazca i zielarz. Spokojny człowiek. Nigdy ze wsi nie wyjeżdżał. Samotnie żyje, gazet nie czyta, nie karany. Ale rzeczywicie trochę hałasuje i jeszcze...
   - Dobra, dobra, nie opowiadajcie mi tu całej epopei. Załatwcie tę sprawę jak najszybciej, żebym o tym więcej nie słyszał. Mówię serio: jak najszybciej, bo po okolicy kręci się ekipa telewizyjna z kamerami i tylko patrzš, kogo by obsmarować. Jak was potem zobaczę w telewizji, to następna nasza rozmowa odbędzie się na dywaniku u starego. No, to powodzenia! - Trzask odkładanej słuchawki.
   - Tak jest, obywatelu poruczniku - powiedział mechanicznie plutonowy i też odłożył słuchawkę. Siedział chwilę w bezruchu. Dojrzewała w nim decyzja. Teraz albo nigdy. Pójdzie do Pajtusia i załatwi sprawę od ręki. Jest przecież mężczyznš. Wstał, obcišgnšł mundur, założył czapkę i twardym krokiem ruszył do wyjcia.
   Na dworze panował upał. Był włanie sam rodek letniego dnia i słońce stało w zenicie. Na zachodzie jednak zbierały się chmury i pewne było, że przed wieczorem rozpęta się burza, plutonowy z trudem wcišgał w płuca duszne, zapylone powietrze. Już po kilku krokach poczuł, jak koszula klei mu się do pleców. Szedł poboczem pełnej wybojów, piaszczystej drogi, która po deszczu zamieni się w nieprzejezdne bajoro. Czekał go długi marsz. Pajtu mieszkał na skraju wsi. Właciwie nawet za wsiš, pod samym lasem. Drzewa otaczały z trzech stron jego obejcie, a częć zabudowań niknęła w zarolach. Odpowiadało mu takie osamotnienie i chociaż ludzi traktował życzliwie, to z nikim nie utrzymywał bliskich stosunków. Po wsi się nie kręciły wolał swój własny wiat. O jego chałupie kršżyły legendy, lecz ludzie woleli ich nie, sprawdzać.
   Plutonowy co chwila unosił palec do czapki, salutowaniem odpowiadajšc na padajšce ze wszystkich stron pozdrowienia. Przechodził włanie przez samo centrum wsi i ludzie stojšcy w kolejce do geesu machali do niego życzliwie. Przyspieszył kroku, by nie ulec pokusie zajrzenia na pocztę. Tam w okienku siedziała Marysia. Krótkie zajrzenie mogło się więc zakończyć pónym wieczorem. Marysia mogła poczekać do jutra, urzędowa sprawa już nie. Nagle usłyszał dobiegajšcy gdzie z tyłu warkot. Obejrzał się. To jechał Pajtu na swym osławionym pojedzie. Plutonowy ucieszył się. Częć drogi zostanie mu oszczędzona. Pogada z nim tutaj, na miejscu. Pajtu zbliżał się szybko. Siedzšc wysoko na chybotliwym krzesełku pokrzykiwał co wesoło do stojšcych przy geesie ludzi, a ci odpowiadali mu umiechami. Plutonowy zaczšł krzyczeć do niego, żeby się zatrzymał, ale przeraliwy huk motoru zagłuszył słowa. Pajtu ujrzawszy milicjanta zerwał czapkę, pomachał niš nad głowš i pojechał dalej. Pl...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin