klatka.txt

(3 KB) Pobierz
Zaczęło się w samym rodku słonecznego dnia. Bylimy akurat z żonš na spacerze i gdy nagle zapadły ciemnoci, zamarlimy z przerażenia. Ciemnoci to może za mocno powiedziane. Po krótkiej chwili, koniecznej oczom do adaptacji, zaczęlimy dostrzegać zarysy nowej rzeczywistoci, w której mielimy żyć przez parę następnych dni.
   Wstrzšs był niemały. Trawniki porastała czerwona trawa, a drzewa okryły się purpurowymi lićmi. Fioletowe słońce, wiszšce na żółtym niebie, zalewało wiat potokami czarnego wiatła. Już nie wieciło - zaciemniało. Kierowcy ze zdumieniem oglšdali nieżny asfalt pod równie białymi oponami samochodów. Całe szczęcie, że nie doszło wtedy do wypadków, chociaż na skrzyżowaniach czerwone wiatła zamieniły się w zielone. Z zielonymi było dokładnie na odwrót, tak więc równowaga została zachowana. Za to żółte jarzyły się teraz błękitem. Rozszerzonymi oczyma rejestrowałem dalsze szczegóły - smolisty chodnik, kremowš glebę i swoje pomarańczowe dżinsy. W głębi czarne łabędzie z dziobami koloru khaki pływały po cytrynowym stawie. Nie lepiej było tuż przy mnie. Za każdym razem, gdy mój wzrok zawadzał o murzyńskš twarz stojšcej obok żony, doznawałem szoku. Niesamowite były zwłaszcza jej hebanowe zęby, błyskajšce spomiędzy zgniłozielonych warg.
   Tak to się zaczęło.
   Przyszły kolejne dni. Życie przeniosło się na noc. Dopiero bowiem o zmroku niebo rozjaniało się bielš, lekko znaczonš czarnymi punkcikami gwiazd i umaczanym w smole sierpem księżyca. Najciemniej było oczywicie pod latarniami. Pracowalimy w nocy, a w dzień kładlimy się spać, włšczywszy uprzednio wiatło, by zapewnić sobie większš ciemnoć. Owietlenie stało się zbyteczne. Wystarczyło zasłonić okna, odcišć dopływ promieni słonecznych zalewajšcych wiat czerniš, by w mieszkaniu zrobiło się jasno.
   Trwało to piekło całe osiem dni. Dziewištego za niespodziewanie owionšł nas dziwny fluid, wciskajšc się we wszystkie możliwe zakamarki. Po kilku sekundach niesamowite uczucie obmywania całego ciała ustšpiło i oczom naszym ukazał się nowy wiat. To znaczy stary. Wszystko wróciło do normy. Dawne, znajome barwy nabrały nawet wieżoci i intensywnoci. Odetchnęlimy z ulgš. Gdzie w głębi tlił się jednak niepokój. Cóż to było? Czy może się powtórzyć? Te pytania dręczyły wszystkich, również i mnie. Odpowied usiłował mi dać mój stary przyjaciel, przypadkowo spotkany na ulicy.
   - Przecież to bardzo proste - machnšł rękš lekceważšco. Mój syn, którego trzymałem za rękę, przyglšdał mu się ciekawie. Przyjaciel słynšł z dziwactw, na wszelkie pytania odpowiadał żartami i mało kto traktował go poważnie. Dlatego też słuchajšc go umiechnšłem się pobłażliwie.
   - Rzecz w tym, że od paru dni nie jestemy już prawdziwymi ludmi - zakomunikował patrzšc mi w oczy.
   Otworzyłem usta zaskoczony:
   - A kim?
   - Kopiš. Dokładnie rzecz bioršc zdjęciem. Kto stamtšd wskazał rękš na niebo - zrobił Ziemi zdjęcie doskonałe. Absolutne. Kontynuujšce życie oryginału. To jest jakby doskonalsza forma filmu. Jestemy dokładnie przekalkowanš, drugš wersjš naszych pierwowzorów, tylko żyjemy na klatce filmowej. Ci prawdziwi zostali na Ziemi. A my po prostu bylimy przez parę dni negatywem. Kolorowym negatywem. Potem nas wywołano. Ot i wszystko. - Założył ręce za plecami i zadowolony z siebie bujał się na obcasach.
   - Sam to wymyliłe? - zapytałem z przekšsem.
   - Sam - odparł z dumš, nie zauważywszy ironii w mym głosie.
   Rozmowę przerwał nam olepiajšcy snop wiatła, spływajšcy nie wiadomo skšd, który zdawał się przenikać nasze ciała. Odniosłem wrażenie, jakby wszystko wokół mnie, łšcznie z mojš osobš, rozrastało się, zwiększało swoje rozmiary.
   - Co to jest? Co się dzieje?! - zaczšłem krzyczeć w przerażeniu.
   - Ojej, tatusiu, jak ty nigdy nic nie rozumiesz - zawołał mój syn. - Po prostu nas wywietlajš!
   Jak zwykle miał rację.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin