dylemat.txt

(24 KB) Pobierz
I

   
   Jednostajny szmer pracujšcych urzšdzeń usypiał. Kleił oczy i osnuwał całe ciało sennym mrowieniem. Byłoby to nawet przyjemne, gdyby można zapać w drzemkę, utonšwszy w miękko wyciełanym fotelu. Niestety, chodziło o co wręcz przeciwnego. Najważniejszš czynnociš (nie wiem, czy wolno to tak nazwać) były czujnoć. Ba, miała to być czynnoć JEDYNA. Wszelkie dodatki - tarcie oczu, potrzšsanie głowš, przecišganie się - były moim prywatnym, pozaregulaminowym dziełem. Od czasu do czasu szczypałem się także w policzki. Zasnšć bowiem znaczyło narazić się na ciężkie nieprzyjemnoci, nie wyłšczajšc rozmowy w cztery oczy z kapitanem, co (jak twierdzš dowiadczeni) było przeżyciem strasznym: Rozmowa ta polegała głównie na milczeniu. Kapitan patrzył delikwentowi w oczy, jego pełne dezaprobaty spojrzenie napełniało winowajcę przejmujšcymi wyrzutami sumienia, powietrze nabrzmiewało dwiękami pogrzebowych dzwonów, a wokół unosił się duch antycznej tragedii. Patrzenie w oczy potrafiło trwać kwadrans i dłużej. Podobno, niektórzy nie wytrzymywali i padali na kolana błagajšc o wybaczenie, bo spodziewali się kar straszliwych. Wirowały im w głowach jakie sceny gilotynowań czy wbijania na pal. Ja wolałem tego nie próbować, dlatego też od trzech godzin sumiennie pełniłem wachtę.
   Cała załoga, oprócz mnie i Pipa, spała, trwała bowiem "noc pokładowa". Moja wachta była właciwie pozbawiona sensu; wszystko przecież pozostawało pod kontrolš elektronicznš i w razie potrzeby komputery wspomagane robotami (bšd też na odwrót) wietnie dadzš sobie radę. Byłem więc zbędny. Ale przepisy przepisami i oto siedziałem tu, w głównej sterowni, otrzymawszy polecenie interweniowania w przypadkach NIETYPOWYCH...
   Nikt nie okrelił, co to właciwie oznacza. Czego "nietypowego" z definicji nie da się przecież opisać.
   Tak więc nasz statek mknšł w locie rekonesansowym przez piętnastš z kolei galaktykę, a ja oczekiwałem niezwykłoci. Nic sensacyjnego w naszej trwajšcej od trzech lat podróży dotychczas się nie zdarzyło. Spotkalimy dziesištki typowych cywilizacji, o poziomie przeważnie niższym od naszego, nawišzalimy mnóstwo przyjaznych kontaktów, do sukcesów należy zaliczyć zawarcie kilku obiecujšcych kontraktów handlowych, co było naszym głównym celem. Prawdę mówišc, kontrakty nie były zbyt uczciwe. Paciorki za uran, jak to okrelił główny mechanik. Musielimy jednak zdobywać ródła energii dla ogołoconej z naturalnych zasobów Ziemi. Teraz jednak wyprawa dobiegała kresu. "Kolumbowie przestworzy" mieli już wkrótce powrócić do domu.
   Po raz enty zmieniałem pozycję na fotelu stojšcym na wprost migoczšcego wiatełkami pulpitu sterowniczego, gdy w mojš otępiałš wiadomoć wcisnšł się jaki cichy dwięk. Z lekka otrzewiałem. Dwięk powtórzył się. Dziwny. Jakby jęczenie czy co. Sprawiał wrażenie nie sztucznego, to znaczy mechanicznego, a wręcz przeciwnie - naturalnego, wydawanego przez człowieka lub zwierzę, co z kolei na naszym statku było nienaturalne. Dobiegał, jak mi się wydało, z korytarza głównego. Znów... I jeszcze raz... drżšce "Eeeee... Eeee".
   Co NIETYPOWEGO!
   Moja wachta nagle nabrała sensu. Nie byłem tylko pewien, co mam robić. Czy wolno mi opucić sterownię? Regulamin tego nie precyzował. Kolejna fala pojękiwań spowodowała, że zerwałem się na równe nogi i wyszedłszy ze sterowni, ruszyłem w kierunku głównego korytarza. Tajemniczy głos zyskiwał na sile. Doszedłem do zakrętu, za którym, jak przypuszczałem, znajdowało się ródło dwięku, i ostrożnie wysunšłem głowę zza framugi. W mdłym wietle żarówek pracujšcych na nocnym zasilaniu dostrzegłem o kilkanacie kroków pochylonš ludzkš sylwetkę. Był to Pip ze swojš nieodłšcznš szczotkš. U jego nóg poruszał się mały, biały obłoczek.
   Wyszedłem zza rogu i starajšc się stšpać jak najciszej, powoli zbliżałem się do odwróconego ode mnie tyłem Pipa. Wzrok miałem wbity w jego małego towarzysza. Po kilku krokach zatrzymałem się. Częć zagadki wyjaniała się. Ale tylko częć. Dziwnym odgłosem było beczenie. Pip głaskał maleńkiego baranka. Chrzšknšłem. Pip drgnšł, wyprostował się i spostrzegłszy mnie przybrał postawę zasadniczš. Szczotkę, niby karabin, przycisnšł do ramienia. Baranek nie zwrócił na mnie uwagi.
   - Co to jest, Pip? - zadałem pytanie, które zaraz wydało mi się idiotyczne. Wiedziałem przecież, co to jest.
   - Barrranek!!! - ryknšł służbicie Pip wytrzeszczajšc na mnie oczy i pochylił się lekko do przodu, okazujšc w ten sposób chęć odpowiedzi na dalsze pytania.
   - A czemu on tak beczy? - zapytałem bezradnie. - Beczy, bo zgubił mamusię! - wyjanił Pip.
   - Jakš mamusię?
   - Baranicę - zameldował Pip i dla podkrelenia wagi wypowiedzi trzasnšł obcasami.
   - Chyba owcę - poprawiłem bezwiednie.
   - Tak jest, owcę! - jeszcze jedno trzanięcie butami plus salutowanie do nie istniejšcej czapki. Był pełen dobrych chęci, ale dalsze wypytywanie nie miało sensu. Pip miał umysłowoć kilkuletniego dziecka. Został zatrudniony na statku w charakterze sprzštacza i spełniał swoje obowišzki sumiennie. Nie umiał jednak obsługiwać żadnych urzšdzeń mechanicznych, w swej pracy posługiwał się wyłšcznie szczotkš i dlatego sprzštanie zajmowało mu trzy razy więcej czasu niż powinno. Wszyscy go lubili, był pracowity i do przesady uczynny, ale nikt nie próbował prowadzić z nim dyskusji. Toteż przerwałem wypytywanie i pochyliłem się nad barankiem. Ten przestraszył się mojego ruchu; odwrócił się nagle i z żałosnym bekiem umknšł w głšb statku. Pip popatrzył na mnie z pretensjš i niezdarnie salutujšc, również wykonał obrót i pobiegł za nim. Znikli za załomem korytarza i tylko przez chwilę jeszcze słyszałem stukot drobnych kopytek i zagłuszajšcy go łomot buciorów Pipa.
   Stałem jaki czas znieruchomiały, zdarzenie było przecież nieprawdopodobne - żywe zwierzę na statku kosmicznym. Fakt pozostawał jednak faktem, nigdy nie cierpiałem na halucynacje. Teraz za czekało mnie najgorsze. Musiałem złożyć meldunek dowódcy.
   Parę minut póniej wciskałem przycisk interkomu. Głos kapitana był zaspany, lecz stanowczy:
   - Dowódca, słucham!
   - Tu dyżurny, panie kapitanie. Zdarzyło się co nie przewidzianego, dlatego omielam się pana niepokoić. W innym przypadku nigdy bym się nie odważył po nocy...
   - Może bycie skończyli z tym wersalem, Grandmer - przerwał mu sucho kapitan. - Mówcie do rzeczy. A w ogóle moglibycie się dokładniej przedstawiać. Dlaczego ja muszę się domylać po głosie, kto mówi?
   - To z nerwów, panie kapitanie - zaczynałem się pocić.
   - Nie bardzo wiem, co to sš nerwy - głos płynšcy z głonika osadzał się szronem na cianach. - Powiecie w końcu, o co chodzi? - Tak jest, panie kapitanie. Stwierdziłem przed chwilš obecnoć baranka na pokładzie.
   - Czego?!
   - Baranka - powtórzyłem. - Takiej małej owieczki.
   - Wiem, co to jest baranek. Nie musicie mi tego tłumaczyć zasyczał kapitan. - Czy wy się dobrze czujecie, poruczniku? Co to za żarty?
   - To prawda, panie kapitanie. Widziałem go na głównym korytarzu. Pip również. Włanie pobiegł za nim.
   - Pip? - wietnego sobie wiadka dobralicie, Grandmer. Nadzwyczaj wiarygodnego - jego sarkazm wprost przygważdżał mnie do fotela. - Więc kto właciwie za kim pobiegł? Baranek za Pipem? - Nie, Pip za barankiem - pospieszyłem z wyjanieniem.
   - Rozumiem. Tak więc nikt więcej tego baranka nie widział. Taaak... Posłuchajcie, Grandmer - głos kapitana podejrzanie złagodniał. - Ja za chwilę się ubiorę, zejdę tam do was i jeżeli poczuję najmniejszy zapach alkoholu, to będziecie przeklinać moment, w którym wasza mamusia odłożyła pigułki antykoncepcyjne.
   Suchy trzask z głonika oznajmił koniec połšczenia. Westchnšłem ciężko. Teraz pozostawało mi tylko oczekiwanie na przyjcie dowódcy. Co będzie dalej, trudno mi było sobie wyobrazić. A nuż mi się to przyniło? Zrezygnowany, przesuwałem wzrok po wskanikach na pulpicie. Nagle co mnie zastanowiło. Higrometr wskazywał najniższy, alarmowy poziom. Nawilżacze pracowały pełnš parš, w dosłownym tego słowa znaczeniu, a mimo to wilgotnoć powietrza była minimalna. Cała woda wprowadzana do naszej małej atmosfery znikała nie wiadomo gdzie. Było to zastanawiajšce, ale nie niebezpieczne. Niemniej jednak przyczynę należało wykryć. Nie zdšżyłem się nad tym zjawiskiem zastanowić, gdyż do sterowni wpadł kapitan. Jego zjeżone rude brwi nie wróżyły nic dobrego.
   Zbliżył się do mnie na odległoć wycišgniętej ręki i rozszerzonymi nozdrzami głęboko wcišgał powietrze.
   - Nic nie piłem, panie kapitanie - wyjaniłem.
   - Tego jeszcze nie jestem pewien - brzmiała złowroga odpowied. - No, i gdzie wasz baranek, poruczniku?
   - Na głównym korytarzu. Tylko tam go nie ma.
   - Nadzwyczajna odpowied, Grandmer. Niezwykle logiczna i inteligentna. Czy wasz przyjaciel Pip nie ma na was zbyt dużego wpływu?
   - To nie jest mój przyjaciel - protestowałem rozpaczliwie.
   - Nie lubicie go? - kapitan założył ręce na plecy i zaczšł się kołysać na obcasach.
   - Lubię, ale...
   - Cisza!! - krzyknšł nagle kapitan i odwróciwszy głowę ku drzwiom, uniósł rękę nakazujšc mi natychmiastowe zamilknięcie. Zastygł w bezruchu, nasłuchujšc czego. Ja też to usłyszałem. Z korytarza dobiegały głuche łomoty, rytmiczne postukiwanie, odgłosy szurania - chyba po cianie - i cała masa innych, nie słyszanych nigdy na statku dwięków. Kapitan Craig wpatrywał się z napięciem w zamknięte drzwi, wreszcie powiedział nie patrzšc na mnie:
   - Ja sam sprawdzę, co się tam dzieje. Wy zostańcie, Grandmer. Jako nie mam dzisiaj do was zaufania.
   Wyszedł, a ja oczekiwałem w napięciu na jego powrót. Byłem przekonany, że nastšpił dalszy cišg "baranka". Długo to nie trwało. Po kilku sekundach Craig wpadł jak bomba do sterowni i gwałtownie zatrzasnšł za sobš drzwi. Był blady. Najwyraniej co nim wstrzšsnęło.
   - Natychmiast włšczcie alarm. Dla całej załogi - wyszepta...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin