Dzień trzeci.doc

(1567 KB) Pobierz
Dzień pierwszy (piątek 10

Dzień trzeci (niedziela 12.07.2009)

 

Otwieram oczy, jest już jasno i nawet deszcz przestał padać, mam ręce i nogi, mogę wszystkim poruszać hurraaa, żyje. Jest jeszcze wcześnie, bo nie ma nawet siódmej, w obozie cisza. Wszyscy jeszcze śpią to nie będę ich budził, wystarczy, że w nocy przy namiotach urządzałem Jelonkiem Camel Trophy. Kolejny sesemesik do żony, że jestem w jednym kawałku i ogólnie, że jest git.

W końcu kogoś słyszę, to pora się ujawnić i wychodzę z namiotu. Trafiłem na Oanela, który przepraszał mnie, że w nocy nie był w stanie mi pomóc. Mi cała wczorajsza złość już dawno przeszła, bo się trochę przespałem i zregenerowałem siły, nie było sprawy ja byłem szczęśliwy, że tą koszmarną noc mam już za sobą. Reszta Romeciarzy coś nie bardzo chciała wstawać a czas leciał, to Onael odpalił swojego sprzęta i pobudził śpiochów.

Okazało się, że z namiotu stojącego obok mojego wyszedł sam słynny William Mnich.. No proszę, ależ miałem znakomite towarzystwo w nocy i nawet o tym nie wiedziałem.

 

 

Przywitałem się, ze wszystkimi, równe chłopaki i chętnie bym z nimi pośmigał, ale musiałem przecież jechać dalej.

Zostałem nawet poczęstowany przez Oanela chlebkiem z konserwą.

Pooglądałem sobie słynnego Rometa Mnichowego, którym był w zeszłym roku na Gibraltarze. Widać, że Romet przejechał już szmat drogi i ostatnio musiał gdzieś z Mnichem zażywać kąpieli błotnej, bo wyglądał jak by go ktoś zanurzył do połowy w jakimś bagnie. Mimo to łańcuch był czyściutki, nasmarowany i prawidłowo naszpanowany. Widać, że Mnich dba o swojego rumaka, ale bez przesadyzmu oczywiście.

 

A i oto Mnich we własnej osobie i jego dzielny Rumak.

Pozwolił mi nawet usiąść na swoim Romeciku, a o małą przejażdżkę już nawet nie śmiałem prosić.

Czas szybko biegnie w miłym towarzystwie Fanów Rometa, ale pora ruszać dalej przed siebie. Od samego rana staram się skontaktować z Shippem bo obiecał tego dnia trochę pośmigać ze mną, a tu ,,abonent czasowo niedostępny”.

Zjeżdżam jeszcze nad jeziorko strzelić fotkę i komu w drogę temu czas. W dzień jednak wszystko wygląda zupełnie inaczej, piękniej i prościej niż w nocy. Rozpoznanie terenu nocą może nieźle człowiekowi dać popalić.

Niedaleko jest zapora, której mroczną ścianę widziałem w nocy, to jadę skonfrontować zapamiętane wrażenia skąpane w dziennym świetle.

W dzień zapora też robi wrażenie, jest ogromna i do tego pięknie wykonana. Solidna niemiecka robota, co by nie mówić. Ponoć wtedy, gdy była powódź to woda przelewała się górą zatapiając poniższe miejscowości bo Czesi wypuścili ogrom wody ze swojej zapory.

W tym właśnie miejscu przejeżdżałem nocą podczas deszczu. Nogi nagle mogą się zrobić miękkie i trzęsące jak człowiek nie jest przygotowany na takie przepaście.

Zjeżdżam z górki a tu słyszę bimbambombom, mój metalowy przytroczony kubek się odwiązał i szaleje po małych serpentynach. Zatrzymałem się i przywiązuje uciekiniera.

Zanim skończyłem przywiązywać nadjechało dwóch turystów na wypasionych rowerkach poubierani we wszystkie możliwe ochraniacze zatrzymali się koło mnie.

- fajny motorek

- ano fajny, no bo co powiem jak mi się przecież podoba

- ile taki kosztuje

- 7 tyś zł

- ile, chyba euro?

- nie złoty, bo to chińskie i pojemność mała

Gdy odjeżdżałem to jeszcze usłyszałem mimochodem jak mówił jeden do drugiego.

- fajnie teraz mają na patrolach.

Oczywiście miałem na sobie kamizelkę odblaskową z napisem POLICE, już mi się wczoraj jeden dziadzio pytał jak stanąłem na parkingu.

- czy tu nie wolno parkować?

Oczywiście odpowiedziałem, że jak najbardziej wolno, no bo co miałem innego powiedzieć?

My tu gadu gadu a jechać trzeba. Dojechałem do Wałbrzycha , miasto rozległe ale stan nawierzchni dróg woła o pomstę do nieba. Najlepsze jest to, że to wcale nie były najgorsze drogi tego dnia. Łata na łacie i na tej łacie jeszcze pięć innych łat. Ciągle szukam kontaktu z Schippem a tu nic, poprosiłem w końcu żonkę by wywołała SOS na forum KCM, może komuś innemu się uda, może mam jakiś walnięty numer? Okazuje się, że numer ok. i nikt nie jest w stanie się z Shippem dzisiejszego poranka skontaktować. Zapadł się pod ziemię, czy co? Lecę dalej, po wydostaniu się z Wałbrzycha drogi znacznie się poprawiły jak na nasze polskie warunki oczywiście, nie ma co popadać w euforię.

Kamienna Góra, Kowary i już jestem w Karpaczu. Trochę jakiś dziwny ten Karpacz, rok temu tu byłem i jakoś nic nie poznaję, gdzie ta świątynia Wang?

Okazało się, że do Karpacza wjechałem od drugiej strony niż rok temu, gdy prowadził nas Buber. Dopiero jak wyjechałem na samą górę wszystko mi się rozjaśniło i puzzle poukładały w mojej głowie się same.

W końcu nawiązałem kontakt z Shippem, okazało się, że u niego w domu prawie nie ma zasięgu, dopiero jak wyniósł komórkę na taras można było pogadać.

No, to jest super, będę miał gdzie spać tej nocy. Shipp popołudniu ma po mnie wyjechać i poprowadzi mnie jak po sznurku, a na razie buszuje sobie sam w Karkonoszach.

Świątynia Wang wygląda tak samo jak rok temu i widać nawet Śnieżkę na następnym zdjęciu.

Zjeżdżam z Karpacza już po drugiej stronie, wszystko wygląda bardzo znajomo, od razu milej się jedzie. Kieruję się na Piechowice i Szklarską Porębę, później chciałem skręcić w prawo na 404 i coś mi się podyrdało a raczej ta moja mapa ma błędów co niemiara i zanim się obejrzałem byłem już na obwodnicy Jeleniej  Góry. Miałem trochę niesmak, że nie przy samej granicy, ni to się wracać, ni to co? Shipp nastraszył mnie, że to jeszcze kawał drogi do niego, no to jadę dalej, bo znowu wyląduję w środku nocy a tego bym nie chciał. Po drodze widzę znak na Sami Swoi, o których wspominał Wodzu.

Dotarłem do muzeum Kargula i Pawlaka w Lubomierzu, fajny stylowy ryneczek z zabytkowymi kamieniczkami. Niestety jest niedziela a w niedzielę turystów się nie szanuje i muzeum było czynne tylko do czternastej, a ja jestem godzinę później. Za to w dzień powszedni jest do szesnastej. Jedno pomieszczenie było otwarte, to sobie zobaczyłem chociaż to, za darmochę.

Gadam z Shippem, który zaraz wyrusza w moim kierunku, mamy się spotkać gdzieś w okolicy Zgorzelca. Do Zgorzelca jednak nie dotarłem i Shipp przechwycił mnie już w Lubaniu a ja cierpliwie na niego czekałem, dając odetchnąć mojemu styranemu tyłkowi. Zjadłem wtedy resztki ukraińskich cukierków, które na drogę dostałem od mamy. Pochodziły z jakiegoś małego przygranicznego przemytu czy jakoś tak, niektóre były nawet całkiem dobre.

Shipp przyjechał z jakimś kolegą, który dobrze zna okolice i poprowadzi nas do zamku Czocha. Do zamku było niedaleko to zalecieliśmy w mgnieniu oka.

Zamek powala grozą już na samym początku, ma coś w sobie takiego tajemniczego, co wywołuje lekki dreszczyk. Chyba z polskich zamków podoba mi się najbardziej, no i te podziemia muszą być w dechę. Ciekawe, czy motocyklem dało by się po nich pojeździć?

Z tą jazdą motocyklem po podziemiach oczywiście żartuję. W zamku nie było dużo turystów, bo przyjechaliśmy tuż przed zamknięciem, ale dzięki temu można było sobie połazić zupełnie za darmo. Nawet Shipp, w końcu tubylec był tym faktem mocno zdziwiony.

Dzień szybko uciekał, więc pora lecieć dalej, kolega Shippa poleciał w swoją stronę a my w kierunku Cisa.

Shipp zaproponował zamianę na motongi a mi w to graj, w końcu przejażdżka DS. 1100 samego Wodza to nie byle co. Shipp dosiadł mojego Jelonka i jedzie przodem, ja za nim. Droga wąska i kręta, ale asfalt pierwsza klasa. No i Shipp spylił mi tą moją 250-tką, co go dogoniłem na prostej to mnie odstawił na zakrętach. Bałem się trochę kłaść to bydle na winklach, żeby mi nie uciekło albo, żebym przypadkiem czymś nie przytarł o nawierzchnię bitumiczną. Po prostu na winklach nie miałem najmniejszych szans, choć pod manetką mocy było kilkukrotnie więcej. Motorek się prowadzi super i przyjemność jazdy jest duża ale w winklach miałem trochę stracha.

Po drodze jeszcze przeciskaliśmy się przez jakiś wiejski festyn i byłem cały mokry, zalany potem manewrując 300kg bydlakiem, między puszkami i pieszymi, nie zawsze trzeźwymi, by przypadkiem nie drasnąć wypieszczonego indiańskiego rumaka.

No i tak szalejąc po lokalnych drogach dojechaliśmy do bardzo starego Cisa, najstarsza roślinka w Polsce, około 1200-1500 lat, którą kiedyś Kozacy chcieli ściąć szabelkami, ale im na szczęście się to nieudało i możemy podziwiać Cisa do dnia dzisiejszego. Zawsze myślałem, że Dąb Bartek w świętokrzyskiem jest najstarszy a tu okazuje się, że wcale nie, jest starsze drzewko. No, ale w sumie cis to nie drzewko, tylko krzew, ale ten był wielkości niezłego drzewa a nie jakiegoś tam krzaka.

 

Cis zobaczony a nawet dotknięty, to można sypać dalej, ostatni punkt programu hacjenda Shippa.

No to jedziemy, ja już na swoim Jelonku a droga się robi coraz gorsza i gorsza. Tak trzepie, że zaczynają wylatywać wszystkie plomby z zębów. Droga prosta przez piękny las a w takim stanie, że nie da się opisać. Mój i tak obolały tyłek tak dostał w tyłek jak nigdy w życiu, czułem się jak by mi ktoś przez półtorej godziny walił łopatą w zadek bez opamiętania.

To była najgorsza droga główna, jaką jechałem na całej trasie dookoła Polski.. Były jeszcze gorsze drogi, ale to były boczne lokalne dróżki, to im nie mam tego za złe, ale główna droga w takim stanie to tylko u nas w Polsce.

W końcu jednak dojechaliśmy na miejsce do Potoka koło Przewozu, jeszcze po drodze na chwilkę zajechaliśmy do Niemcowni.

Żonka Shippa już czekała na nas z gorącymi szaszłykami i innym smacznym dobrodziejstwem. Po prysznicu w kosmicznej kabinie, niczym z Gwiezdnych Wojen, zasiadłem w mięciutkiej kanapie na werandzie zajadając smakołyki i tak posiedzieliśmy sobie z Shippem, gdzieś do trzeciej nad ranem, wspominając stare dzieje.

 

Podsumowanie:

Tego dnia przejechałem zaledwie 294km, niby niewiele, ale za to sporo pozwiedzałem.

To w jakim stanie był mój tyłek jest nie do opisania, ale banan na twarzy długo się utrzymywał.

Jelonek jak zawsze spisał się bardzo dzielnie dowożąc mnie bezpiecznie aż tutaj.

 

 

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin