Dzień szósty.doc

(1509 KB) Pobierz
Dzień pierwszy (piątek 10

Dzień szósty (środa 15.07.2009)

 

Budzę się wcześnie rano i słyszę, że Grzeno jeszcze śpi. Miał rano przecież iść do roboty, jeszcze go przeze mnie wywalą. Puszczam mu sesemesa ,, Wstawaj, czas do roboty”.

Odebrała jego żonka i budzi Grzena, że niby ja go budzę. Grzeno przewraca się na drugi bok.

Puszczam drugiego sesemesa ,, Wstawaj bo zejdę i posadzę bratki”, poskutkowało.

Zbieram się do drogi, smarowanie łańcucha i naciąganie, bo trochę wisi po wczorajszych deszczach. Za to dzisiaj zapowiada się upał.

Dostaje wiadomość od Grzena ,, czekaj na mnie, zaraz urwę się z roboty”, no to czekam.

O 10:00 byliśmy już na trasie, w dwa motóry zawsze raźniej. Jedziemy w kierunku Krynicy Morskiej. Najpierw jednak trzeba się przeprawić promem na drugą stronę Wisły.

Przeprawa poszła szybko i sprawnie, z drugiego brzegu dojechaliśmy aż do samego końca drogi 501. Klimat jak na drodze do Helu, z jednej strony woda i z drugiej też. Asfalt tylko gorszy, ale za to jest więcej górek.

Na tym zdjęciu poniżej był piękny widok na morze z takiej skarpy, ale na fotce nic nie widać.

To jasne w tle to nie niebo, tylko morze, szkoda, że nie wyszło, bo widok był piękny.

Słońce nieźle przypieka a my jedziemy dalej. Wtem widzę, że Grzeno jakoś dziwnie zwalnia, potem włącza awaryjne i zjeżdża na prawo. Oho mamy kłopoty, myślę sobie. Zerwała się końcówka linki od gazu i Charley Chininson dalej nie pojedzie. Nigdzie ani grama cienia, jak na pustyni.

W pełnym słońcu rozbieramy motocykl, tzn. Grzeno rozkręca a ja dopinguje go, jedząc przy tym pyszne bułki przygotowane przez jego żonkę. Szczęście w nieszczęściu, że to się stało teraz, bo za 10km mieliśmy się rozstać a Grzeno nie miał ze sobą kluczy.

Żeby było ciekawiej robiliśmy to na wąskim pasku ziemi między ruchliwą drogą a torami kolejowymi a klucze tak się rozgrzały na słońcu że parzyły w dłonie.

Powyżej winowajca całego zamieszania, na które trzeba było poświęcić godzinkę czasu. Dobrze, że linki, dodatnia i ujemna były takie same to wystarczyło je pozamieniać miejscami i znowu Grzeno mógł gazować do woli. Pewnie przy wczorajszym jeździe na obwodnicy Trójmiasta z manetkami na maxa się naderwała i dzisiejszego lajciku już nie wytrzymała.

No tak, teraz może zaatakować i mnie tzw. ,,prawo serii” i jak się jedno coś popsuło to zaraz poleci coś znowu. Pewnie za chwile wyjdzie mi wał z silnika bokiem, albo co. Trzeba się ewakuować od Grzena jak najszybciej by mnie nie dopadło, bo zostanę w Gdańsku na dłużej.

W Nowym Dworze Gdańskim pora się rozstać i podążać dalej w samotności. W Elblągu na światłach dopada mnie upał. Żar z nieba się leje a moja czarna motocyklowa skóra tylko skwierczy. Dopadło mnie też ,,prawo serii” bo obrotomierz zaczął wskazywać jak oszalały, wskazówka latała po całej skali. Na szczęście szybko odległość między mną a Grzenem się zwiększała i ,,prawo serii” dało sobie spokój. Po kilkunastu kilometrach wszystko powróciło do normy. Byle by tylko jechać, nie stać, bo się upiekę albo dostanę jakiegoś udaru, jechać, jechać. Kieruje się na drogę 503 przy samym Zalewie Wiślanym. Od wody odrobinkę chłodniej. Staję w lesie by zerknąć na mapę i po chwili nie mogę się ruszyć. Co jest, sparaliżowało mnie, czy co? Buty mi się wtopiły w asfalt, takie było gorąco, wczoraj marzłem a dzisiaj się smażę. Co za pogoda?

Widoczek na Zalew Wiślany, ciężko odróżnić, że to już nie Bałtyk. Następny punkt programu to Frombork i potężny zamek, prawie taki jak w Malborku.

Nie mam na tyle czasu by go pozwiedzać i muszę się zadowolić widokiem z zewnątrz, do tego ten upał ale jeszcze kiedyś tu wrócę i nadrobię zaległości.

Od Fromborka niestety nie da się już jechać przy samym brzegu, bo nie ma drogi, jadę na Braniewo, potem Pieniężno.

Zaczynają się biedniejsze tereny, turystów brak i w ogóle jakoś tak pusto, ale lasy piękne.

W Pieniężnie jest ładny, ale zaniedbany Kościółek i w opłakanym stanie zabytkowy ratusz.. Zupełnie inny świat, jakoś tak ubogo i skromnie, mimo to ludzie wyglądają na pogodnych.

W Pieniężnie nie mogę trafić na trasę 512, jest 510 a 512 nie ma, pytam ludzi, zeznania są sprzeczne, ale w końcu trafiam. Najpierw trzeba jechać 510, która rozwidla się na 512. Na mapie tego nie widać, oznakowania brak i straciłem niepotrzebnie sporo czasu na błądzenie.

Górno Iławeckie i w Bartoszycach widzę policjanta na motocyklu to podjeżdżam zapytać o drogę. Oczywiście miałem na sobie kamizelkę POLICE. Uzyskałem informacje i rozstaliśmy się w przyjacielskich stosunkach.

Za Bartoszycami zaczynam się rozglądać za palikiem, bo zostało mi na jakieś 100km.

W Korsze jest stacja, ale do siedemnastej a jest już parę minut po. Pytam tubylca gdzie tu jeszcze można zatankować. Okazuje się, że nigdzie, mają tylko tą jedną stacje na spore miasteczko.

Wypasiona stacja kolejowa, posterunek celny a nie ma gdzie zatankować, jadę dalej.

Drogosze i w Barcianach widzę dużą stację. Jestem uratowany huraaa. Nie, nie jestem zamknięta, znowu od siedemnastej. Ludzie gdzie ja jestem, jakiś inny świat, czy co?

Robi się niewesoło, przejechałem prawie 60km w poszukiwaniu stacji a tu dalej nic. Jadę w kierunku Węgorzewa, może jakoś uda się dojechać, jak tam nie zatankuje, to śpię w namiocie pod jakąś stacją aż otworzą.

Jadę i mówię do Jelonka, nie pij, nie pij, oddychaj głęboko, oddychaj, na pewno na mazurskim powietrzu też da się jechać, oddychaj. Po drodze natrafiam na śluzy wodne.

Wyglądają jakby były dawno nie używane, ale może po prostu się nie znam.

Jakimś cudem dojechałem do Węgorzewa i jest stacja paliwowa, dwa dystrybutory, jeden z ropą a drugi z benzyną i jeszcze czynna. Jestem uratowany! Z nieopisanej radości musiałem uwiecznić to miejsce na fotce.

Dalej po drodze mijałem inne zamknięte stacje, niektóre były nawet tylko do szesnastej.

Kierunek Gołdap i Stańczyki. Dzień szybko ucieka a ja bym chciał jeszcze zobaczyć słynne poniemieckie wiadukty kolejowe.

Na miejsce docieram o 21:30 i jest już trochę ciemnawo, ale nie na tyle by nie dało się rozkoszować widokiem potężnych wiaduktów. Wchodzę na ogrodzony teren a tam z budki wychodzi stróż, który pilnuje wiaduktów, żeby nie ukradli. Pytam czy mogę? Macha ręką zgadzając się, to wchodzę zupełnie za darmo.

Było już ciemnawo i zdjęcia nie wyszły ostre, ale w Internecie można znaleźć bardzo ładne fotki z opisem historii wiaduktów w Stańczykach.

Stoję sobie na wiadukcie i dzwonię do żonki by pochwalić się gdzie jestem, a tu żonka prawie z płaczem mówi mi, bym już dalej nie jechał i szukał noclegu.

Ja upieram się by jechać do Orzysza do Abu a żona nie chce nawet o tym słyszeć, a już, żebym przypadkiem nie jechał jeszcze przez Suwałki. Ja tu nabuzowany, szczęśliwy, że mogę góry przenosić a żona wpada w panikę. No i nie posłuchałem żoni i pojechałem na Suwałki. Byłem prawie pewien, że będzie lało, bo zawsze jak nie posłucham żony i siadam na moto to mnie sowicie zleje.

Ewentualnie nie będę jechał prosto na główną  trasę nr8, tylko w Rutka-Tartak odbiję na boczną 655 oszczędzając kilka kilometrów.

No i to był błąd a nawet duży błąd. Droga była czarna jak smoła, przez las, mi się długie światła spaliły i ani jednej namalowanej białej linii, czarno i nic nie widać. Co nawytężałem wzroku by w nic nie wjechać to moje. Na drodze pełno zajęcy, dobrze, że nie było nic większego. Żeby jakiś samochód, jakiś tirozaur, za którym mógłbym sobie pojechać a tu nic, zupełnie nic, nawet żywego ducha. Tylko zwierzyna leśna. Taki upolowany, samotny, nocny tirozaur jest bardzo pożyteczny, jazda za nim jest bardzo bezpieczna, nie wieje, jest ciepło i doprowadzi człowieka w nocy na miejsce, ale tu nic, zupełna pustka. Te dzienne tirozaury pędzące w stadzie są bardzo niebezpieczne, ale te samotne wiodące tryb życia nocny, bardzo przydatne i dają się łatwo oswajać.

Tak rozmyślając z  prędkością 50km/h dojechałem w końcu do Suwałk

I w tym miejscu zauważyłem, że nie mam namiotu ani śpiwora a karimata ledwo wisi. No i co teraz robić? Wracać się po tej czarnej drodze, zmęczenie zaczyna mnie dopadać? Droga była równa to pewnie wypadł mi jeszcze na wybojach koło Stańczyków. Tyle się wracać to do Orzysza przyjadę nad ranem, trochę głupio. Postanowiłem jednak nie szukać bo w tych ciemnościach i tak małe szanse na znalezienie, przecież mógł już ktoś wcześniej znaleźć i zabrać. Jedno co mnie gryzie do dziś, to czy przypadkiem komuś coś złego przez ten mój zgubiony namiot i śpiwór się nie stało?

Do tego oba te przedmioty miały dla mnie wartość sentymentalną. Polski śpiwór Camper, bardzo dobrej jakości już nie do kupienia w sklepach, był połową śpiwora małżeńskiego. Specjalnie zakupiony na podróż poślubną do Chorwacji. Przygód związanych z nim opisywał nie będę, bo są ściśle tajne.

Namiotu mi jeszcze bardziej szkoda, bo choć jego wartość rynkowa była znikoma to był idealny na wyprawy motocyklowe i cały był wypełniony wspomnieniami.

Pozwolę sobie przytoczyć jedną małą przygodę. Wracaliśmy z BabaLucą (jeszcze wtedy nie była moją żoną) z rowerowej wyprawy z Koszyc na Słowacji i w drodze zastał nas wieczór. W przewodniku pisało, że Słowacy są bardzo gościnni a w praktyce okazało się zupełnie inaczej. Nikt nam nie pozwolił rozbić namiotu u siebie na podwórku i musieliśmy szukać innego miejsca na nocleg, bo robiło się już ciemno a w oddali szła burza.

Rozbiliśmy się za nieczynnym przedszkolem (okres wakacyjny), obok rynny, pod nasypem kolejowym (jakieś 5m od torów) i w pobliżu głównej trasy, od której częściowo byliśmy osłonięci budynkiem przedszkola. Taki trójkąt bermudzki. Rozpętała się burza na całego, wiatr i deszcz szalał z podwójną siłą. Do tego doszły błyskawice, więc nasz niebieski namiot bez tropiku nagle świecił przeraźliwym błękitem od światła piorunów. Do tego dochodziły odgłosy burzy, bębniącej rynny, odprowadzającej wodę z dachu przedszkola, łomot pociągów przejeżdżających tuż nad głową i szum pojazdów na pobliskiej drodze. Leżąc tak w namiocie wydawało się nam, że to już koniec świata i do rana nie przetrwamy. Mimo to zmęczenie wzięło górę, bo już byliśmy w trasie na objuczonych rowerach od kilku dni. Rano było już po wszystkim. Zamokły nam tylko paszporty w plecaku, bo akurat plecak był przystawiony do suwaka przy wejściu i tam przemokło. Powrót przez granicę z przemoczonymi paszportami to już inna opowieść.

Ale się rozgadałem a tu jechać trzeba dalej. Wyskoczyłem na krajową nr8, złapałem tirozaura pędzącego 110km/h i nawet nie wiedziałem, kiedy dojechałem za nim do Augustowa.

Zaczęło mnie brać trochę spanie to zatrzymałem się na stacji na kawę. Piszę do żonki sesemesa ,, Ja tu sobie siedzę pijąc kawę a za oknem Augustów”.

Ruszyłem na spotkanie z Abu w stronę Ełku podśpiewując sobie ,,Augustowskie noce. Po pół godziny czekałem już na Abu w Ełku, który po kilku minutach się zjawił swoim Romecikiem z wyprutymi wydechami. Ucieszył mnie jego widok, bo jak by teraz nie patrzeć to byłem bezdomny i Abu już mnie nie zostawi pod gołym niebem.

Zamykam kufer w Jelonku a tu coś nie bardzo chce się zamknąć. No tak ,,prawo serii”, najpierw śpiwór z namiotem a teraz zamek, co jeszcze? Na szczęście nic więcej nie było a z zamka wykręciła się tylko śrubka, którą kiedyś miałem osadzić na kleju i sobie zapomniałem. Leżała sobie spokojnie na dnie kufra czekając na przykręcenie. Zajęło mi to kilka sekund i już z Abu mkniemy rozdzierając nocną ciszę w stronę Orzysza.

No i znowu wpadam w gości o drugiej w nocy. Wstyd, straszny wstyd. Dostałem pyszną jajecznicę z 40 jajek, którą całą zjadłem. To była największa jajecznica, jaką w życiu pochłonąłem, ale byłem nieco już wygłodzony. Następnie razem z chomikiem poszliśmy smacznie spać w mięciutkim łóżeczku.

Dobranoc.

 

Podsumowanie:

Przejechałem 665km, bez komentarza proszę.

Z awarii to raz musiałem naciągać i smarować łańcuch i skręcić zamek w kufrze bo go drgania porozkręcały.

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin