Greene Graham - Nasz czlowiek w Hawanie.doc

(1502 KB) Pobierz
Graham Greene

Graham Greene

nasz człowiek w Hawanie

 

 

 

Tłumaczyła:

MARIA SKIBNIEWSKA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Instytut Wydawniczy PAX 1975


 

 

 

Tytuł oryginału:

OUR MAN IN HAVANA

 

 

Copyright by William Heinemann Limited

 

 

 

Okładkę projektował Andrzej Przedworski

 

 

Redaktor Irena Nowicka

 

 

Redaktor techniczny Ewa Damrosz


Bajka, jaką jest ta historia rozgrywająca się w bliżej nieokreślonym czasie przeszłym, nie wymaga chyba zastrzeżenia, że bohaterowie jej nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi osobami. Pragnę jednak oświadczyć, że ani jedna z moich postaci nie jest portretem z natury, że na Kubie nie ma dziś takiego oficera policji jak kapitan Segura, ani też brytyjskiego ambasadora, który by przypominał naszkicowanego przeze mnie dyplomatę. Nie wyobrażam sobie również, by szef wywiadu mógł być podobny do mitycznej osobistości występującej w mojej książce.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

MOTTO:

 

I smutny człowiek sam płaci

za swe błazeństwa...

 

GEORGE HERBERT


Część I

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

 

1

 

 

 

Ten Murzyn, który idzie ulicą rzeki doktor Hasselbacher, stojąc przed kontuarem baru Wonder" przypomina mi pana, panie Wormold.

To było właśnie charakterystyczne dla doktora Hasselbachera: po piętnastu latach przyjaźni wciąż jeszcze dodawał słówko pan" przed nazwiskiem Wormolda. Przyjaźń postępowała naprzód z wolna i pewnie, jak ostrożna diagnoza. Dopiero przy łożu śmierci, badając jego zanikające tętno, doktor Hasselbacher nazwałby go zapewne Jimem.

Murzyn był ślepy na jedno oko, miał jedną nogą krótszą od drugiej, a na głowie stary filcowy kapelusz; przez podartą koszulę widać mu było żebra sterczące jak wręgi rozbieranego statku. W gorącym styczniowym słońcu szedł brzegiem chodnika za żółtymi i różowymi filarami kolumnady i liczył każdy swój krok. W. chwili gdy idąc ulicą Virdudes mijał bar Wonder", doliczył do tysiąca trzystu sześćdziesięciu dziewięciu; musiał zwolnić kroku, żeby mieć czas na tak długie liczby. Tysiąc trzysta siedemdziesiąt. Znano go dobrze w okolicy placu Nacional, gdzie niekiedy zatrzymywał się i przerywał na chwilę liczenie, żeby sprzedać jakiemuś turyście paczkę pornograficznych fotografii. Podejmował później rachunek od liczby, na której go przerwał. Niczym energiczny pasażer transatlantyckiego statku, każdego wieczoru wiedział zapewne z dokładnością do jarda, ile drogi zrobił w ciągu dnia.

Joe? spytał Wormold. Nie widzę podobieństwa. Chyba tylko to, że on także kuleje. Odruchowo jednak spojrzał w lustro z reklamą piwa Cerveza Tropical, jakby uważał za możliwe, że po drodze ze sklepu w starej dzielnicy do baru zdążył się tak zgarbić i sczernieć. Ale z lustra odpowiadała mu spojrzeniem twarz trochę tylko poszarzała od kurzu wzbijającego się znad warsztatów portowych; wyglądała poza tym jak zawsze: zatroskana, pobrużdżona twarz czterdziestoletniego mężczyzny; była młodsza od twarzy doktora Hasselbachera, a przecież postronny obserwator przepowiedziałby bez wahania, że zgaśnie wcześniej niż tamta: leżał już na niej cień, cień troski, na którą nie ma lekarstwa. Murzyn kuśtykając zniknął im z oczu za rogiem ulicy Paseo. Miasto roiło się od pucybutów.

Nie o to chodzi, że też kuleje. Nie widzi pan podobieństwa?

Nie.

Joe myśli o dwóch rzeczach naraz wyjaśnił doktor Hasselbacher. O swoich interesach i o liczeniu kroków. Poza tym jest oczywiście, Brytyjczykiem.

W dalszym ciągu nie rozumiem... Wormold, jak co rano, odświeżył usta kieliszkiem daiquiri. Siedem minut na drogę do baru Wonder", siedem na powrót do sklepu, sześć na życie towarzyskie. Spojrzał na zegarek. Przypomniał sobie, że jego zegarek spóź...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin