Gretkowska Manuela - My zdies emigranty.doc

(432 KB) Pobierz
My zdies emigranty

 

MANUELA GRETKOWSKA

 

MY ZDIES EMIGRANTY

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Szanowna i Droga Pani,

 

 

Przeczytałem „My zdieś emigranty” z dużą przyjemnością i zainteresowaniem, ciesząc się, że wbrew prawdopodobieństwu mogę czuć to samo co ludzie Pani pokolenia.

Ale mam i uwagi krytyczne. Czyta się i chce się jeszcze, czyli zostaje jakiś niedosyt. Bo jed­nak książka jest nieduża, w tradycji, jakoś przy­jętej przez polską prozę, wydawania kiedy uzbiera się 100-150 stronic. Raczej bym ją rozszerzył i rozbudował, wcale nie odchodząc od (dobrej) for­muły. Wątek Marii Magdaleny oczywiście mnie żywo obchodzi (choć rozczarowała mnie wy­stawa we Florencji parę lat temu przeważnie rzeźby starej wyschniętej Magdaleny pokutni­cy). I ten trop Sophia, Diana, Malkuth b. ciekawy, jednakże, ponieważ jest prowadzony chaotycznie, może, na czytelniku mało obezna­nym z tą tematyką, robić wrażenie wtrętów dla oz­doby czyli stylistycznych wstawek, bo ostatecznie nie chodzi o to, że coś kojarzy się z czymś (albo wszystko ze wszystkim), tylko o jakiś obraz wyo­braźni religijnej, nie do otrzymania jeśli stulecia i geograficzne obszary są zbite i zagęszczone w jak­by cegiełkę. Rozumiem trudność. Przecie nie chce Pani pisać jakiejś dysertacji. Ale może ja­kiś sposób rozdzielenia wątków znalazłby się.

Szczerze Pani winszuję daru pisania, że jest Pani naprawdę alive. Ortografia chwilami tylko szwankuje, co spotyka się u wielu wychowanków Polski Ludowej.

 

Z najlepszymi życzeniami

 

Czesław Miłosz

 

Jesień 1988

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mabillon. To obiady dla studentów. To najsmakowitsza stacja metra. Ruchomymi schodami powoli w górę, a potem powolutku przesuwanie się w kolejce i nakładanie na tacę: sałaty, sałatek, sekwiczanki z kranu poda­nej w wytwornej karafce, deserów, i jeszcze dese­rów, aż kucharz w olbrzymiej białej czapie nie wskaże chochlą mojej tacki:

Mademoiselle, qu est-ce que c’est?

Oczywiście, że wzięłam za dużo, ale jak wybrać pomiędzy deserem czekoladowym a bananowym. Nie, nie oddam.

You are wrong, Monsieur.

— Pourquoi?

— l’m madame, no mademoiselle.

I macham mu przed oczyma obrączką. Roześ­miał się, a szlaban chochli spada już na inną tacę. Taki obiad kosztuje 10 franków, wart jest chyba jeszcze mniej. Za oknem powiewa francuska flaga, czy taka flaga powiewałaby za 10 franków? A ja mam za te dziesięć franków nie tylko chodzić, ale i myśleć. Myśleć chociażby o tym, czemu nie zostałam kilka tygodni temu przesiedleńcem niemieckim.

Papiery mam, jak każdy z lewej strony Wisły, w porządku — jakiś dziadek czy stryjek w Wermachcie. Za dokument potwierdzający niemieckość wys­tarczy nawet zaświadczenie szczepienia wydane przed 8 maja 1945. W Berlinie Zachodnim jest biu­ro z kartotekami Wermachtu i po sprawdzeniu autentyczności papierów dostaje się kategorię prze­siedleńca: zasiłek, mieszkanie ftp.

Zastanawiając się nad swoją niemieckością, przypomniałam sobie o jednym z dalszych wujków, który miał fabryczkę w Łodzi na Wierzbowej, potem miał syna. Po wrześniu 39 ten syn został SS-manem. Wyjechali, mówiąc delikatnie, bo to była ucieczka, na początku 45 roku. Inna część rodziny, nie spokrewniona z łódzkimi fabrykantami, wyje­chała w 68. Więc równie dobrze mogę być Żydów­ką. Najmłodsze pokolenie, czyli ja, wyjechało w 88. Nie był to rok polowania na Polaków. Był to po prostu kolejny rok w PRL i stwierdziłam, że następny rok w kraju byłby nie do zniesienia. Tylko tyle.

Nie mam ochoty zostać Niemką i tłumaczyć, że mówię tak źle po niemiecku, gdyż już w dziecińs­twie prześladowano mnie na ulicach Torunia za posługiwanie się mową ojców i dziadków. Jeśli się okaże, że we Francji mieszkać nie mogę, to trudno, pojadę do RFN.

Na naukę hebrajskiego i zostanie Żydówką jes­tem za stara. Poza tym wierzę w fałszywego Mesja­sza i — niestety — wygląd odziedziczyłam po aryjskich przodkach. Że nie nadaję się na Żydówkę, stwierdził też Andrzej. Przypadkowo stał się eks­pertem w tej kwestii. Przyjechał do Austrii na początku listopada. Przeleżał kilka nocy na trawni­ku przed jakimś już zamkniętym dla Polaków obozem. Być może innych męczyłoby takie wyczeki­wanie, ale Andrzejowi trawnik zastępował łóżko szpitalne, gdyż przyjechał chory — temperatura prawie 40 stopni — po skomplikowanym wyrwaniu zęba. Było mu całkowicie obojętne czy próbują go nocą okraść Arabowie, czy nad ranem wygonić kop­niakami policjanci. Po kilku dniach tego alpejskie­go Davos ozdrowiał na tyle, że przypomniało mu się o czymś takim jak Amnesty International, która to instytucja zaliczyła go kiedyś w poczet swoich podopiecznych. Po kilku dniach dostał pokój w hotelu i spokojnie czeka na bilet do Kanady. W Wiedniu spotkał górników ze Śląska na tyle zdeter­minowanych brakiem pieniędzy, że zdecydowali się wstąpić do Armii Izraelskiej, bo słyszeli gdzieś o naborze. Andrzej, znający język angielski, został wydelegowany do ambasady Izraelskiej, aby uzgod­nić warunki przyjęcia, Czy — w gwarze wojskowej — zaciągu nowej siły. Ślązacy czekali cierpliwie przed ambasadą, gdy oburzony dyplomata izraelski tłumaczył Andrzejowi, iż Armia Izraelska jest armią narodową a nic Legią Cudzoziemską. No, ale jeśli ci panowie są Żydami, to...

— Nie proszę pana, nie sądzę. Nie wyglądają na Żydów.

Dyplomata jednak dyskretnie popatrzył zza fira­nek na niefortunnych ochotników i potwierdził zdanie Andrzeja:

— Rzeczywiście, cóż, bardzo mi przykro...

Tak więc Andrzej też ocenił, że bez mocnych papierów, na sam wygląd trudno mi będzie zostać Żydówką.

Widocznie tak chciała opaczność historyczna i pewnie jeszcze by chciała, żebym za długo nie posiedziała w Paryżu. Oświadczyła to na piśmie i podsunęła mi tę wiadomość pewnego pięknego lis­topadowego dnia. Szlam wzdłuż bulwarów nad Sekwaną, podziwiając Notre Dame w naturze i na pocztówkach porozwieszanych wśród straganów bukinistów. Pomiędzy obrazkami było trochę ksią­żek. Przeglądałam co poniektóre zetlałe romansidła dziewiętnastowieczne, aż trafiłam na piękne wyda­nie Nostradamusa. Otworzyłam przepowiednię na fragmencie głoszącym, że: „...wielkie miasto z meta­lową wieżą pęknie na pół...” Wszyscy sądzą, że Nostradamus miał na myśli Paryż z wieżą Eiffela, ale czy można tak biernie poddać się wyrokom przepo­wiedni i czekać na najgorsze? Trzeba coś zrobić albo chociaż pomyśleć, pomyśleć, że jest już miasto z ogromną wieżą telewizyjną na Alexander Platz, miasto pęknięte na Berlin Wschodni i Zachodni. A więc Paryż jest uratowany! Ocaliłam Paryż.

Uspokojona tym rewelacyjnym odkryciem scho­dzę do metra mijając bluesową kapelę, dziewczynę grającą na flecie barokowe koncerty. Najwięcej ludzi stoi wokół Murzynów wybijających niesamowi­te rytmy na bębnach, pudłach i chyba ścianach metra.

— Jak sądzisz, po co oni tak bębnią?

— No, dla pieniędzy, dla przyjemności.

— Nie, oni to, moja droga, robią tylko dla pie­niędzy. Popatrz kto ich słucha, kilku białych, a resz­ta to Murzyni. Bo ci, co bębnią, bębnią na pewno szyfrem i przekazują innym czarnym informacje, że dziś na przykład pracę można znaleźć na Duroc, albo że banany są najtańsze na Marche Dupleix i inni Murzyni rzucają im za to do czapki pieniądze. Teraz będzie moja stacja, wysiadam, a ty idziesz pod ambasadę, prawda?

Ty-ty idziesz na spotkanie z księciem, a ja-ty pod ambasadę rumuńską zobaczyć manifestację przeciwko Ceausescu. Wiem, że jak zwykłe wiecują­cy zostaną poproszeni o przesunięcie się kilka ulic dalej od ambasady, co natychmiast uczynią. Cięża­rówka CRSu (w Maju 68 krzyczano CRS - SS) będzie stalą ku ozdobie, bo policja nie ma powodu przeszkadzać grupie starszych ludzi, którzy zebrali się, aby pokrzyczeć: Ceausescu morderca! Komu­niści mordercy!

Pod ambasadą było kilku Polaków, wyróżniał się wśród nich starszy dostojny pan trzymający flagę polską, ozdobioną napisami Solidarność i KPN. Nie wiem dlaczego, od czasu do czasu postukiwał tą polską flagą o flagę rumuńską, radośnie pokrzyku­jąc: Polak — Węgier dwa bratanki! Obok Polaków stali Niebiescy Khmerowie z Kambodży, tłumaczą­cy wszystkim chętnym, że nie mają nic wspólnego z Khmerami Czerwonymi, zwolennikami Pol-Pota.

Kiedy wiecujący zaczęli wołać: Zjednoczona Europa bez Moskwy! Rosjanki z transparentem Rosyjskich Niezależnych Związków Zawodowych zaczęły się rozglądać niespokojnie nie wiedząc, czy mają krzyczeć to co inni, czy też udawać, że nic nie rozumieją.

Zrobiło się ciemno i zimno, zaczął padać deszcz. Próbowałam rozweselić Rosjanki, wołając do nich — Freedom for Dracula — ale dziewczyny były już bardzo obrażone. Zwinęły transparent i postanowi­ły pójść do domu. Na ich miejsce przyszli integryści francuscy, niosąc piękny sztandar: biały krzyż na tle lilii andegaweńskich. Na sam koniec imprezy zjawi­li się monarchiści, lecz stronili od tłumu, trudno więc było się rozeznać, czy byli to zwolennicy dynastii bourbońskiej, czy też poplecznicy Hrabie­go Paryża.

Odchodząc spod ambasady wzięłam gazetkę rumuńsko-francuską z prześlicznym rysuneczkiem:

Więcej nie pamiętam.

 

Zima 1988

 

...ątku nic. Rozbity wazon. Ona stoi, a potem cala we krwi. Na czole rana, dziura prawie. Krew płynie i płynie. Patrzę na samochód i nic, no nie możemy nim jechać do szpitala. Mówię jej połóż się, albo co, głową w dół, to może krew wpłynie z powrotem do tej dziury w czole, bo nie możemy jechać samochodem, dzisiaj niedziela i zakaz dla nieparzystych numerów... No nic nie zrobię, ta krew płynie, a ona coraz bledsza. Idziemy pieszo przez pół Bukaresztu do szpitala. Rana zasycha, krzepnie. Zanim doszliśmy, był prawie strup, a potem blizna. Duża blizna na czole w kształcie litery C. Jak Ceausescu i ta blizna przez niego, przez niego, przez niego.

— Uspokój się Konstantin, spokojnie, no już spokojnie — próbujemy mu wcisnąć w ręce szklan­kę wina. Ale Konstantin nadal wymachuje fotogra­fią swej bladej, czarnowłosej żony i pokazuje palcem bliznę na jej czole. Oglądamy zdjęcie, kiwa­my głowami, rzeczywiście wyraźnie widać C.

Siedzimy na podłodze. Rumuni, Bułgarzy, Czech, Polacy, wokół coraz więcej niedopałków, pijemy herbatę, wino i jest nam tak dobrze, bez­piecznie razem. Nikomu z nas nie chce się wyjść z tego ciemnego pokoju w foyer dla emigrantów, chociażby na korytarz i spotkać tam Kambodżańczyka o urodzie Pitekantropa, przeżywającego ciągle na nowo bombardowanie i gwizdaniem naśladującego atakujący samolot. Druga osoba, na którą można się natknąć na korytarzu to chyba były więzień jakiegoś południowoamerykańskiego reżymu chodzący w kółko, jak w czasie spaceru na karniaku.

Lepiej więc zostać w pokoju między swoimi i słuchać Wojtka, który wyjechał z Pragi, bo tamye zivot docela jednoduchy, aie duchovné je teźky. Wszyscy doskonale rozumiemy, że ten żywot w Czechosłowacji duchovné je teźkij i nikt nie zadaje głu­pich pytań, dlaczego je teźkij. A Francuzi by pytali. Pytali nawet Rumuna Kovera, dlaczego metro przestało jeździć, ich własne paryskie metro. Kover odpowiedział, że jest strajk, czytał o tym w gazecie.

— Jaki strajk, wypadek na pewno, a nie strajk.

— Strajk, upierał się Kover.

— Eee tam, pan cudzoziemiec, trzeba się spytać kogoś innego.

Kover poczuł się obrażony i twierdzi, że tępoty Francuzów nie usprawiedliwia ani Rewolucja Fran...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin