Barnett Jill - Nowe czasy, stare sprawy.doc

(623 KB) Pobierz
Jill Barnett NOWE CZASY, STARE SPRAWY

Jill Barnett NOWE CZASY, STARE SPRAWY

Rozdział l

San Francisco, 1997

Ubiegłej zimy Katrin Wardwell Winslow spędziła cały ty­dzień na szkoleniu poświęconym efektywnemu wykorzystaniu czasu pracy. Prowadzący zajęcia eksperci jeden po drugim wy­niszczali swoje mądrości, z których wynikało niezbicie, że śro­da jest najspokojniejszym dniem w całym tygodniu.

Kłamali, dranie!

Nie mogło być inaczej, skoro dziś właśnie była środa, a te­lefon w biurze Katrin nie chciał zamilknąć ani na sekundę. Jazgotał niemiłosiernie i błyskał kilkoma diodami naraz, co oznaczało, że klienci bombardują wszystkie dostępne linie. Ka­trin próbowała za wszelką cenę zachować zimną krew. Z opar­tym na dłoni podbródkiem wpatrywała się spokojnie w szale­jący aparat i zastanawiała się, którą rozmowę przyjąć najpierw. Trochę to trwało, to fakt, ale w końcu o dziewiątej rano miała prawo czuć się nie w pełni zdolna do szybkiego podejmowania decyzji.

Odgłos dzwonka irytował ją coraz bardziej, więc postano­wiła choć na moment zignorować natarczywe dźwięki i zająć myśli czym innym. Bujna wyobraźnia natychmiast podsunęła ciekawy temat. Na przykład sztuczna inteligencja, czyli mó­wiąc wprost - cyborg. Czy życie nie stałoby się prostsze, gdyby Katrin zmieniła się nagle w automat do wykonywania najróż­niejszych czynności? Oczy migałyby jej niczym lampki w au­tomatach do gry, ręce przypominałyby wał korbowy, a nieskończenie długie stalowe nogi skrzypiałyby przy każdym kro­ku. Wyglądałaby może niezbyt pociągająco, ale za to jej siły byłyby niespożyte.

Niestety, proza życia szybko wzięła górę nad komiksowymi fantazjami. Biuro na trzecim piętrze odremontowanej wikto­riańskiej kamieniczki, jakich pełno było w San Francisco, to mimo wszystko nie pojazd międzygalaktyczny, zagubiony gdzieś w bezkresnym Kosmosie. Za jego oknem, zamiast ko­met, gwiazd czy planet, ciągnęły się kolorowe budynki, ciasno stłoczone po obu stronach wąskiej uliczki, która stromo opadała ku Zatoce. Pastelowe fasady domów kryły najróżniejsze biura, kancelarie prawnicze, gabinety dentystów i tym podobne cie­kawe miejsca.

Katrin westchnęła ze zniecierpliwieniem. Klienci nie dawali za wygraną, zaś telefon sprawiał wrażenie, jakby za moment miał eksplodować. Już miała poddać się i podnieść słuchawkę, gdy rozbrykana wyobraźnia znowu spłatała jej figla. Wyciąg­nięta dłoń zastygła centymetr od aparatu, a przed oczami Katrin zaczęły przesuwać się klatki jak z filmu science fiction.

Oto jednak jest kobietą-cyborgiem. Sprawnie i błyskawi­cznie przemieszcza się po swoim zawalonym papierzyskami biurze. Dzięki rolkom przyczepionym do stóp może być niemal we wszystkich miejscach naraz. Zamiast dłoni ma chwytne szczypce, którymi przenosi z miejsca na miejsce dziesiątki te­czek i segregatorów. Jej stalowe ramiona potrafią wydłużać się automatycznie, dzięki czemu bez trudu upycha na najwyższych półkach stare raporty, zestawienia, kosztorysy. Jednak im wię­cej papierów uda się sprzątnąć, tym wyżej piętrzy się stos na biurku. Rośnie tak szybko, że wkrótce sięgnie sufitu. Rolki, które Katrin-cyborg ma zamiast stóp obracają się coraz prędzej i prędzej...

Tymczasem telefon zamienia się w wielką telefoniczną cen­tralę, która migocze i błyska tysiącem lampek. Każde z tych światełek to sygnał, że ktoś nowy usiłuje się dodzwonić, więc

zamieniona w robota Katrin niestrudzenie łączy ze sobą kable, które oplatają ją coraz ciaśniej niczym nogi pająka. Katrin spie­szy się, stara, lecz mimo to nie jest w stanie przyjąć wszystkich rozmów. Obciążona centrala zaczyna buczeć i dygotać, cała się żarzy, unosi lekko w powietrze. W każdej chwili może na­stąpić eksplozja.

Uwaga!

Przeciążenie systemu!

Uwaga!!!

Potężny wybuch wstrząsa biurem. Centrala rozpada się z hukiem. W powietrzu wirują tysiące sprężynek, śrubek i nakrętek, a Katrin-cyborg patrzy na to wszystko elektronicz­nymi diodami oczu osadzonymi w oderwanej od korpusu głowie.

- Dobrze się czujesz?

Nie od razu zareagowała na pytanie. Z wzrokiem utkwio­nym w przestrzeń za oknem, trwała nieruchomo za biurkiem, obojętna na telefoniczne dzwonki i obecność Myrtle Martin, jej niestrudzonej, wypróbowanej asystentki. Myrtle nie była zaskoczona tą sytuacją. Stała cierpliwie, oparta o framugę drzwi, i czekała, aż Katrin dojdzie do siebie. W ciągu piętnastu lat wspólnej pracy zdążyła się już przyzwyczaić do niekonwen­cjonalnych zachowań szefowej.

- Ach, przepraszam... Wszystko w porządku, po prostu trochę się zamyśliłam - bąknęła Katrin z zawstydzeniem, po czym szybkim, nerwowym ruchem zaczęła przerzucać walające się po biurku papiery.

- Telefon dzwoni.

- Przecież słyszę!

- To dlaczego nie odbierasz?

Katrin nie mogła się zdobyć na natychmiastową, a na do­datek składną odpowiedź. W głowie wciąż jej huczało, jakby wyimaginowana centrala rzeczywiście eksplodowała na jej biurku. Aby zyskać trochę czasu i wrócić do równowagi, zaczęła rozkładać dokumenty, które dopiero co ułożyła w zgrab­ny stosik.

- Katrin, co ty wyprawiasz?

- Szukam śrubokrętu...

- Ze swoim śrubokrętem rozwiodłaś się osiem lat temu - odpaliła Myrtle i ostentacyjnie zamknęła drzwi, oddzielające sekretariat od gabinetu szefowej. To była zapowiedź poważnej rozmowy. Myrtle robiła tak za każdym razem, gdy uznała, że Katrin jest o krok od popadnięcia w poważne tarapaty. I z re­guły powód jej złości był ten sam - jej szefowa za dużo pra­cowała, nie dbała o siebie ani o rodzinę.

Katrin wciąż przekładała dokumenty, udając przy tym, że ta prosta czynność pochłania całą jej uwagę. W końcu jednak nie mogła znieść ciężkiego wzroku Myrtle i spojrzała znad biurka prosto w jej oczy. Miała ochotę zagadnąć ją jakoś i udo­bruchać, lecz z wrażenia odebrało jej głos. Na tle ciemnego drewna drzwi rude włosy Myrtle Martin wyglądały niczym pło­nąca pochodnia. Żeby jeszcze były rude - one były jaskrawomarchewkowe! Ich kolor był tak ostry, że aż kłuł w oczy.

W pierwszej chwili Katrin pomyślała instynktownie o oku­larach przeciwsłonecznych. Zaraz potem przez jej głowę prze­mknęła gorączkowa myśl, że w ciągu dwóch tygodni urlopu musiały zajść jakieś rewolucyjne zmiany w życiu Myrtle, które teraz manifestują się drastyczną zmianą image’u. Czyżby jej poprzedniego amanta zakasował jakiś nowy, ze słabością do „rudych”?

Hm, szybka zmiana, pomyślała. W końcu nie dalej jak pod koniec stycznia sekretarka przeżywała namiętny romans z ja­kimś Walijczykiem o imieniu Richard. Richard był wielkim wielbicielem Liz Taylor, toteż Myrtle za wszelką cenę usiłowała upodobnić się do gwiazdy ekranu, oczywiście w latach jej świetności. W tym celu przefarbowała włosy na czerń tak głę­boką, jak skrzydła kruka. Wyskubała też brwi i przy pomocy ciemnej kredki nadała im kształt wysokich łuków, a policzek ozdobiła seksownym pieprzykiem. Sądząc wszakże po mar­chewkowym koku na głowie Myrtle, należało przypuszczać, że amator boskiej Liz przestał się liczyć.

Sekretarka dojrzała jej zdumiony wzrok, nie speszyła się jednak, lecz oderwała plecy od drzwi i energicznie ruszyła w stronę biurka. Najwyraźniej postanowiła rozprawić się wre­szcie z szalejącym telefonem. Przysiadła na blacie, popatrzyła śmiało na szefową i z miną, która zdawała się mówić: „zgi­nęłabyś tu beze mnie, moja droga”, sięgnęła po słuchawkę.

Wystarczyło kilka chwil, a cztery z pięciu linii zostały spacyfikowane. „Och, przykro mi, ale pani Winslow jest na ze­braniu... Najmocniej przepraszam, szefowa jest teraz zajęta, ale na pewno do pana oddzwoni... Niestety, nie ma jej w tej chwili i pewnie już dzisiaj nie wróci... Katrin ma gościa, tak mi przykro, nie potrafię powiedzieć, kiedy skończą, właśnie przed chwilą zaczęli...” Dopiero ostatni rozmówca zatrzymał dzielną sekretarkę na dłużej.

- Tak, dzień dobry... - zaczęła oficjalnym tonem, zaraz jednak jej twarz - złagodniała i rozciągnęła się w uśmiechu. - Ach, to pani, witam! Dziękuję, u mnie wszystko w porząd­ku... Zauważyła pani! - Dłoń Myrtle lekko dotknęła płomien­nego koka. - Tak, tak, zmieniłam kolor. To bardzo dobra farba, no i ta nazwa... „Płomień namiętności”... Podoba się pani?! To świetnie, mnie też... Tak, ja też lubię takie żywe kolory... Katrin? Oczywiście, już dawno jest w biurze... Jak wygląda? Cóż, nieźle... - Myrtle popatrzyła na szefową - ma na sobie jakiś nowy kostium, czarny - dodała z taką miną, jakby opi­sywała karalucha, a nie idealnie skrojony kostium od modnego krawca. - A co w tej chwili robi pani córka? Właśnie posta­nowiła poszukać śrubokrętu... Nie! - roześmiała się - nie ma­my żadnej awarii. Zresztą, już ją pani daję. Katrin, mama do ciebie!

Zniecierpliwiona Katrin wyrwała słuchawkę, po czym po­słała sekretarce złośliwą minę. Myrtle zignorowała te grymasy i najspokojniej w świecie rozsiadła się w fotelu, jakby szyko­wała się na dobrą zabawę.

- Cześć, mamo! - odezwała się Katrin. - Nie, nic się nie stało, Myrtle po prostu trochę się wygłupia. Nie ma żadnej awarii... Orzechy? Jakie orzechy... Och, mamo, wiesz prze­cież, że kiedy używałam śrubokrętu do rozłupywania orzechów, miałam jakieś dziesięć lat... Co? Wiem, że orzechy są zdrowe, a szczególnie migdały... Tak, mleczko migdałowe, wiem - po­kiwała głową - też czytałam, że rewelacyjnie działa na skórę... Jak to w moim wieku? Daj spokój, nie powinnaś się martwić o mój wiek. Przepraszam cię na sekundę... - Katrin zakryła dłonią słuchawkę i próbowała uciszyć wzrokiem chichoczącą Myrtle. Dało to wprawdzie efekt połowiczny, ale mogła przy­najmniej wrócić do rozmowy, którą matka ciągnęła nieprze­rwanie, najwyraźniej nieświadoma, że przez moment nikt nie słuchał jej wywodów. - No, już jestem. Co takiego?... Och, nie psuje mi się słuch! Oczywiście, że słyszałam każde twoje słowo, tylko że naprawdę nie musisz mi powtarzać, że...

Niestety, było już za późno na protesty. Matka, jak zwykle kiedy wyczuła opór ze strony córki, postanowiła zrobić jej wy­kład i przez następne pięć minut Katrin z rozpaczą w oczach słuchała o kolejnych powodach, dla których powinno się dbać o zdrowie, a zwłaszcza jeść dużo orzechów. Kiedy była już u kresu wytrzymałości, przemogła wewnętrzne opory i prze­rwała matce wpół słowa:

- Mamo, przepraszam cię, ale muszę kończyć. Mam za moment spotkanie... Tak, pamiętam i życzę ci szczęśliwej po­dróży. Uważaj na siebie i zadzwoń, jak tylko wylądujesz... Tak, oczywiście, tata uwielbiał migdały... Też cię bardzo ko­cham, mamo... Nie, nie zapomnę, obiecuję, że pozdrowię od ciebie dziewczynki. Na pewno będą tęskniły. Co mówisz? Och... nie martw się o nic, bardzo cię proszę. Na pewno nie będziesz głodna, w samolocie dają przecież jakieś przekąski... Precle? Może i precle. Wiem, kochana, że tata nienawidził precli... Mamo!!! - Katrin podskoczyła w fotelu. - W żadnym razie nie wolno ci odwoływać lotu! Obiecaj mi to, słyszysz? - Przerażonym wzrokiem poszukała Myrtle i zaczęła spokoj­nie tłumaczyć: - Posłuchaj, mamusiu, musisz odpocząć. Ten wyjazd na pewno dobrze ci zrobi, zobaczysz. Nie możesz re­zygnować z powodu głupich precli.

Zamilkła i w napięciu czekała na reakcję matki. Wreszcie na jej twarzy odmalowała się ulga i Katrin oparła z westchnie­niem głowę o brzeg fotela.

- Masz rację, mamo. Trudno byłoby odwołać rezerwację. Na pewno będzie fajnie, przekonasz się. Pamiętaj tylko, żeby zadzwonić. No dobrze, całuję cię już, bo muszę lecieć. Pa!

- Stawiam dziesięć dolców, że nie minie tydzień, a na two­im biurku wyląduje paczka łuskanych migdałów. - Myrtle pod­niosła się z fotela i rzuciła na biurko wysłużony banknot.

- A ja... - Katrin poszperała w szufladzie i wyciągnęła z niej nowy - daję dwadzieścia, że migdały dotrą najpóźniej jutro rano. Czyli dokładnie w chwili, kiedy będę wręczać ci wymówienie - dodała z sarkastycznym uśmieszkiem.

- Ty? Chcesz mnie wylać? - Myrtle nie wyglądała na prze­jętą groźbą utraty stanowiska. - Przecież beze mnie zanudzi­łabyś się na śmierć! Poza tym jestem ci potrzebna, beze mnie nie ma Katrin Winslow.

- Akurat! Potrzebna jak dziura w moście!

Myrtle wybuchła śmiechem, jakby doskonale wiedziała, że to tylko czcze pogróżki. Katrin na pewno nie dałaby sobie rady sama, o czym Myrtle przekonywała się za każdym razem, kiedy wracała z urlopu. Poza tym przez lata wspólnej pracy tak bardzo przywykły do siebie, że stosunki między nimi były bardziej rodzinne i przyjacielskie niż czysto profesjonalne.

Córki Katrin traktowały Myrtle jak rodzoną ciotkę i tak też się do niej zwracały. Poza satysfakcją ze wspólnie odno­szonych zawodowych sukcesów, obie kobiety dzieliły również wszystkie prywatne radości i smutki. To właśnie Myrtle wspierała Katrin podczas trudnych dni, kiedy jej małżeństwo prze­chodziło poważny kryzys. Była przy niej również po tym, jak Tom, mąż Katrin, spakował manatki i odszedł od żony i córek, bo - jak oznajmił na odchodnym - „naruszały jego poczucie wolności, bez której człowiek zatraca swoją godność”.

Kiedy zaś w dwa lata po rozwodzie Tom zmarł na zawał, zdruzgotana tą wiadomością Katrin bez wahania chwyciła za telefon i w pierwszej kolejności zadzwoniła do swej asystentki. Podobnie postąpiła sześć miesięcy temu, gdy jej ojciec zginął w wypadku samochodowym.

Skoro zatem nie mogły bez siebie funkcjonować, musiały nauczyć się akceptowania swoich słabostek. Katrin spojrzała na Myrtle zajętą czytaniem jakiś dokumentów i uśmiechnęła się pod nosem. Myrtle naprawdę była kochana. Kochana i nie­zastąpiona.

Westchnęła z rezygnacją i wolno wstała zza biurka. Prze­szła przez gabinet, otworzyła drzwi prowadzące do małej ła­zienki, z obrzydzeniem wywaliła do kosza plastikowy kubek z resztkami kawy. Poczuła nagle przytłaczającą falę zmęczenia, więc ciężko oparła ręce o brzeg umywalki i mimochodem spojrzała w wiszące nad nią lustro.

W pierwszej chwili nie poznała własnego odbicia. Czy to możliwe, że ta znużona kobieta to ona, Katrin Winslow? Przez moment dokładnie badała każdą zmarszczkę na swojej twarzy i zdumiona odkryła, że wygląda teraz zupełnie jak jej matka i babka - ciemnooka blondynka z bladymi piegami na nosie. Śmieszne, że te drobne punkciki, pamiątka po wakacyjnym słonecznym poparzeniu, nie wyblakły z wiekiem i po latach były tak samo wyraźne, jak wtedy, gdy Katrin miała lat kil­kanaście.

Usłyszała z gabinetu niewyraźny głos Myrtle i szybko od­wróciła się od lustra.

- Mówiłaś coś do mnie? - zapytała, stając w progu łazienki.

- Właśnie mówię. Że przydałyby ci się wakacje w Grecji.

- Tak? Więc ja ci odpowiadam, że tak naprawdę przydałaby mi się jakaś kompetentna osoba do pomocy w biurze, która zamiast włóczyć się po świecie, siedziałaby na tyłku za swoim biurkiem.

- Dobra, dobra - burknęła Myrtle. - Gdybym nie wyjeż­dżała co jakiś czas, niewiele miałabyś ze mnie pożytku. Ja przynajmniej wiem, co to znaczy odpoczynek i wakacje.

- Ja też wiem.

- Doprawdy? A kiedy to ostatnio byłaś na urlopie?

Katrin nie od razu mogła sobie przypomnieć. Jednak po chwili namysłu odpowiedziała niezbyt pewnym głosem:

- No, przecież byłam z dziewczynkami w Disneylandzie.

- Mhm... Starsza miała wtedy sześć, a młodsza dwa lata. Dla ułatwienia dodam, że obecnie mają piętnaście i jedenaście.

- Nie przesadzaj.

- Ja przesadzam?

- No a Nowy Orlean? Nie pamiętasz, jak pojechałam z ni­mi do Nowego Orleanu?

- Owszem, choć z trudem, bo zdaje się, że było to za pier­wszej prezydentury Reagana.

- Nieprawda! - oburzyła się Katrin.

- Prawda, prawda. Chociaż czekaj... - Myrtle zrobiła pau­zę, udając głęboki namysł. - Może to rzeczywiście nie był Reagan tylko Bush?

Katrin podeszła do biurka i znów wbiła wzrok w swoje papierzyska. Nie miała zamiaru słuchać dłużej tych drwin, więc postanowiła użyć najpoważniejszego argumentu:

- Posłuchaj Myrtle, sama wiesz, ile mamy teraz roboty. Przecież nie rzucę wszystkiego w tym momencie i nie pojadę się opalać, kiedy... - urwała gwałtownie, gdy tylko zoriento­wała się, że asystentka ją przedrzeźnia. Myrtle bezgłośnie po­ruszała ustami, jakby mówiła z nią w duecie, dając tym samym do zrozumienia, że zna na pamięć starą śpiewkę.

Katrin zamilkła, odwróciła wzrok.

- Dobrze, Myrtle, masz rację. Powiedz mi szczerze, czy naprawdę uważasz, że zbyt długo nie wyjeżdżałam z dziew­czynkami na wakacje?

- Naprawdę. Od kilku lat jeżdżą same, a ty siedzisz w San Francisco. Oddalacie się od siebie.

Niestety, nie można było nie przyznać racji tym słowom. Od pewnego czasu Katrin czuła wyraźnie, że coraz trudniej porozumieć się jej z córkami, że brakuje im wspólnych roz­mów, doświadczeń. Dla Myrtle i dla nich zawsze miała tę samą wymówkę - praca, praca i jeszcze raz praca. Zaniedbywała własne dzieci, bo z jakiegoś idiotycznego powodu firma była ważniejsza, a terminy wakacyjnych wyjazdów zawsze zbiegały się z jakąś ważną prezentacją albo podpisywaniem kontraktu.

Finał był taki, że Aly i Dana rokrocznie spędzały lato z dziadkami, którzy stawali na głowie, żeby tylko zapewnić wnuczkom atrakcyjny wypoczynek.

Nie raz Katrin miała z tego powodu wyrzuty sumienia. Pa­trząc na lotniskach na dzieci wyjeżdżające z rodzicami na wa­kacje, czuła się tak, jakby do jej pleców przypięto kartkę z na­pisem „zła matka”. A przecież naprawdę starała się wypełniać swoje macierzyńskie obowiązki. Cóż, każda kobieta, która sa­motnie wychowuje dzieci, wie doskonale, że nie jest łatwo być matką i ojcem w jednej osobie.

Spojrzała na stojącą na biurku fotografię i uśmiechnęła się do niej smutno. Zrobiła to zdjęcie podczas pamiętnej wyprawy do Disneylandu. Dana i Aly przykucnęły obok wejścia do Za­mku Śpiącej Królewny; na ich dziecięcych buziach widać było bezgraniczny zachwyt.

Czy od tamtego dnia minęło tak wiele czasu?

Kiedy to się stało?

Czy ona, ich matka, pamięta moment, w którym córki cis­nęły w kąt dziecięce maskotki; kiedy plakaty z filmu „Piękna i Bestia” zastąpiły inne, jak ten w pokoju Aly, przedstawiający przystojnego Jacka Hansona z serialu „Melrose Place”?

Tak, zwróciła uwagę, że Dana, starsza z sióstr, parę dni temu wróciła od koleżanki z trzecim kolczykiem w uchu i in­formacją, że w weekend zamierza nocować poza domem. Czy nie dało jej to do myślenia?

Oddalają się...

Kochana Myrtle jak zwykle miała rację.

Katrin przypomniała sobie własne szczęśliwe dzieciństwo i ogarnęło ją jeszcze większe poczucie winy. Och, kiedy ona była młoda, wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Rodzice zawsze mieli dla niej czas, a wspólne wakacje były prawdzi­wym rodzinnym świętem. Prawie każde lato spędzali nad oce­anem, gdzie ojciec wynajmował pokoje w dużym wiktoriań­skim domu, położonym w najbardziej malowniczym zakątku maleńkiej wyspy, na którą dostać się można było tylko promem. Nigdy nie zapomni tych cudownych ciepłych dni, błękitu nieba i zapachu słonej wody zmieszanego z balsamiczną wonią iglastych drzew. Rankiem budziły ją przeciągłe krzyki mew albo odgłos deszczu stukającego o gontowy dach starego do­mu, a nocą zaganiały do łóżka gwiazdy, wiszące nisko na bez­kresnym niebie. To był chyba najbardziej beztroski okres w ca­łym jej życiu.

Ileż to zdarzeń, ile wspomnień, ile niezapomnianych chwil łączyło się ze Świerkową Wyspą! Kiedy była ciekawą świata siedmiolatką, z wypiekami na twarzy wpatrywała się w nocne niebo i słuchała ojca, który uczył ją nazw planet i konstelacji. Tam też, przy rozpalonym na plaży ognisku, pierwszy raz w ży­ciu upiekła kiełbaskę i z przerażeniem wysłuchała opowieści o duchach. Na wyspie złapała swoją pierwszą rybę, nauczyła się pływać, nurkować, żeglować. Ale i tak wszystko to bladło z tęsknym wspomnieniem pierwszej miłości, która dopadła ją niespodziewanie w samym środku gorącego lata...

Kiedy to było. Pewnie gdzieś na początku cudownych lat sześćdziesiątych. Tak, oczywiście, jakże mogłaby zapomnieć. Strzeliste świerki w nadmorskim lesie byty jedynymi świad­kami pierwszych, niewprawnych pocałunków naiwnego pod­lotka w szerokiej spódnicy i pastelowym sweterku, słodko pa­chnącego mydełkiem Yardleya. Jak wszystkie dziewczyny w tamtych czasach, Katrin uparcie prostowała włosy i czesała je w koński ogon, zawiązany prawie na czubku głowy. A jej ukochany? Nazywał się Michael Packard i był zabójczo przy­stojnym dwudziestolatkiem, czyli - jak wtedy sądziła - męż­czyzną w pełni dojrzałym i doświadczonym przez życie.

Katrin uśmiechnęła się z nostalgią na myśl o Michaelu. Był dla niej wówczas ucieleśnieniem nie tylko męskiej urody, ale też owej szczególnej męskiej aury, nieco chmurnej i tajemni­czej. Wypatrzyła go sobie już jako jedenastolatka, a potem z przejęciem obserwowała, jak jej wybrany zmienia się z wy­rostka w młodego mężczyznę. Jego opalone ciało stawało się z każdym rokiem coraz silniejsze, twardsze, bardziej propo­rcjonalne. Kiedy razem żeglowali po oceanie na łódeczce tak małej, jak łupina orzecha, nie mogła wprost oderwać oczu od gry muskułów na szerokich męskich ramionach i smukłych udach. Z zachwytem obserwowała mocne dłonie, które wpraw­nie wycinały inicjały na cedrowej belce w starym pawilonie kąpielowym - inicjały, które miały oczywiście symbolizować związek dwojga serc i dusz, Katrin Wardwell i Michaela Packarda.

Michael był jednak nie tylko piękny i silny. Ujmował ją swoją czułością i subtelnością charakteru, co dla niej, dziew­czyny o poetycznej duszy, było szczególnie ważne. Wprost nie mogła się nadziwić, że te same ręce, które bez trudu zarzucały ciężką kotwicę, potrafiły z niezwykłą delikatnością obetrzeć łzę z jej policzka. Nic dziwnego, że z biegiem lat ta dziecięca ciekawość i fascynacja zamieniła się w pierwszą miłość.

Później wiele razy zastanawiała się, dlaczego wybrała właś­nie tego chłopaka, choć wokół nie brakowało przecież innych. Może Michael przypominał jej ojca, który również łączył w so­bie siłę charakteru z łagodnością? Może tym właśnie różnił się od innych chłopaków, których największą pasją były wiel­kie, szybkie samochody, a zaraz potem równie szybkie, chętne dziewczyny, idealne partnerki wspólnych przejażdżek, zakoń­czonych baraszkowaniem na tylnej kanapie ojcowskiego chevroleta czy cadillaca?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin