Tomasz Kolodziejczak - Krew i kamien.txt

(438 KB) Pobierz
Prolog
Magwer spieszył się. W oberży Pod Trzema Wołami" czekali na niego przyjaciele i piwo, a Magwer uważał, że nie ma to jak pogawędka przy pełnym dzbanie. Gliniane kubki stukajš o ławy, karczmiane dziewki kręcš się w pobliżu, czasem kto, podchmieliwszy sobie nieco, zaczyna snuć piękne opowieci. Bywa, że i inne ciekawe rzeczy przydarzš się w oberży - jaka kłótnia albo bijatyka. Dawniej Magwer lubił te bójki. Potrafił walczyć, był silny i zwinny, nie bał się ani opryszków, ani grodowych. Teraz jednak unikał niebezpiecznych miejsc, bo Ostry zabronił rozrabiać" swoim ludziom.
Po porannym deszczu tarcica, którš wyłożono rodek ulicy, stała się liska, woda w rynsztokach wezbrała i mierdziało bardziej niż zwykle. Magwer wcišż jeszcze nie przywykł do zapachu miasta, mimo iż przebywał w Daborze od miesišca. Miał tu jeszcze przesiedzieć drugie tyle - cały jarmark i turniej. Magwer pochodził z klanu Asgów, wolnych kmieci, siejšcych pszenicę i chmiel. Co dzień rano musiał obejć wszystkich znajomych kupców zboża i piwowarów, zamienić z nimi kilka słów, czasem wręczyć jakie podarunki. Tak nakazywał dobry handlowy obyczaj.
Popołudnia jednak miał Magwer wolne. Spędzał je przy kuflu, grajšc w koci, rozmawiajšc.
Nocami zakradał się pod pierzynę Gorady albo też opuszczał Daborę, by spotkać się z Szepczšcym. A ostatnio
Ostry wzywał całš grupę coraz częciej. Zbliżał się turniej i lada chwila należało się spodziewać nadejcia Szerszeni.
Zmierzchało, lecz po ulicach wcišż kręciło się sporo ludzi. Magwer dostrzegł wyłaniajšcych się zza zakrętu, dwigajšcych lektykę tragarzy. Płócienne zasłony oddzielały od wiata siedzšcego w rodku człowieka - pewnie jakiego urzędnika lub bardzo bogatego kupca- Niosło jš czterech rosłych mężczyzn, a drogę torowało dwóch odpę-dzaczy. Za lektykš biegło jeszcze kilku strażników.
Magwer przezornie odsunšł się na lewš stronę ulicy. To nic przyjemnego zarobić po karku kijem. Jednak idšcy przed Magwerem ludzie nie zdšżyli się cofnšć na czas. Fala przekleństw i krzyków przetoczyła się po ulicy, lektyka zwolniła nieco. Ta zmiana rytmu sprawiła, że jeden z tragarzy zmylił krok. Lektykš zatrzęsło, na chwilę zawinęło się płótno zakrywajšce okna. Tragarz wyprostował się zaraz, naprawiajšc błšd, lektyka wróciła do swego zwykłego położenia.
Przez ten krótki czas Magwer zobaczył jednak jej wnętrze. W rodku siedział niemłody już mężczyzna, odziany w bogate szaty. Nagłe zachwianie lektyki sprawiło, że stracił równowagę. Na jego twarzy malowała się złoć i zdziwienie. Tyle zdšżył dostrzec Magwer i uwiadomił sobie, że zna twarz człowieka w lektyce, że widział go już na pewno, choć teraz nie potrafiłby przypomnieć sobie, kto to jest i gdzie się spotkali.
Magwer odprowadził wzrokiem oddalajšcych się tragarzy i poszedł dalej, zapominajšc szybko o całym wydarzeniu. Czekali na niego przyjaciele, dziewki i piwo.
1. Musisz mnie zabić
Magwer siedział przy ławie stojšcej w kšcie oberży. Pod przeciwległš cianš zebrała się spora grupa ludzi. Otaczali starszego mężczyznę, głono rozprawiajšcego o Szerszeniach - straszliwych wojownikach zza wschodniej granicy. Magwer przysiadł się tam nawet na chwilę, ale szybko wrócił do swoich. Staruch opowiadał historie, które Magwer może tydzień wczeniej sam rozpuszczał po miecie. Tylko że on robił to tak, jak uczył Ostry, delikatnie i ostrożnie, niejako mimochodem przy okazji innych gawęd. Plotka szła w ludzi, przekazywana dalej, zwykle cichcem i w tajemnicy. A ten stary gadał głono, choć w karczmie siedzieć mogli szpicle. Albo mu już lata tak pomieszały w głowie, że się nie bał, albo wypił za dużo, albo sam był szpiegiem bana.
Teraz opowiadał o zwyczajach Szerszeni. Magwer pamiętał swój strach i wzburzenie, gdy Ostry mówił o tym po raz pierwszy.
-  Urzšdzajš uczty - chrypiał stary. - Porywajš na nie dzieci, niemowlęta, które jeszcze dni dwudziestu czterech nie majš - zawiesił głos, łyknšł piwo. - A potem zarzynajš je i jedzš surowe mięso.
-  Bajdurzysz, dziadu - mruknšł jaki niedowiarek.
-  Prawdę gadam! - zaperzył się staruch. - Przypomnicie sobie moje słowa, jak przyjdš!
Magwer nie widział jeszcze gwardzistów Gniazda, zwanych Szerszeniami. Trzy lata temu matka nie pozwoliła mu pójć do Dabory na turniej. Teraz był już dorosłym
mężczyznš, na jego policzku wytatuowano znak Asgów i sam decydował o swoich czynach.
-  Masz - Berk tršcił go rękš, podał drewniane kostki. W tym momencie drzwi karczmy otworzyły się. Do
rodka wszedł niski jasnowłosy mężczyzna. Magwer podniósł rękę w gecie powitania.
-  Witaj, Rodam.
Rodam Sari chwilę stał w drzwiach, jakby nad czym rozmylajšc. Wreszcie ruszył w stronę stołu Magwera, nie zwracajšc najmniejszej uwagi na podsuwajšcego dzban karczmarza.
Stawiał stopy powoli, z jakš dziwnš ostrożnociš, jakby był pijany. A przecież Rodam nie pił prawie nigdy.
Mężczyzna ciężko wsparł się dłońmi o blat stołu. Berk odłożył koci, Kolter przestał liczyć paciorki.
-  Co się stało, Rodam? - spytał cicho Magwer.
Sari spojrzał na niego, otworzył usta, chciał co powiedzieć, zawahał się. Oblizał wargi. Wreszcie pochylił się, przytykajšc prawie usta do ucha Magwera. I cicho, tak, by nikt prócz nich dwóch nie mógł usłyszeć, powiedział:
-  Dzi. Albo jutro. Musisz mnie zabić, Magwer.
Dabora szykowała się na przybycie Gwardii. Kupcy znosili swe towary do magazynów, karczmarze chowali co przedniejsze wina i wytaczali beczki podłych trunków, ojcowie zamykali córki w komorach, odbierali broń synom. Teraz panował w miecie dodatkowy tłok. Na turniej i jarmark zjechali możni z całych Lenych Gór, mieszkańcy okolicznych wsi, kmiecie, wolni drwale, bobrownicy znad Strugi, no i przede wszystkim szklarscy mistrzowie z Uwegny. Ci ostatni nie mieszali się z tłumem. Uczniom i czeladnikom pozwolili szwendać się po miecie, sami za cały czas siedzieli w Gorczem, na dworze bana Lenych Gór, Penge Afry.
W miecie, w czasie jarmarku, handlowano wszystkim - skórami i solš, drewnem i szlifierskimi głazami. Można tu było kupić szczenięta wilków i zwierzęta domowe. I broń. Piękne kamienne topory aż z Oltomar, skórzane
zbroje - jopy, tarcze i łuki. Wszystko to sprzedawano i wymieniano; na targowych placach kłębiły się tłumy ludzi; konwoje załadowanych wozów wjeżdżały do miasta. Nie po zboże i skóry jednak cišgnęli do Dabory kupcy z odległych krain. Na daborski jarmark przybywali przede wszystkim po szkło. Mistrzowie z Uwegny, jak co roku, zjawili się na dworze Penge Afry, by złożyć mu dań - cudowne naczynia, przejrzyste tafle szyb, płatne paciorki, amulety, ozdoby. Padali przed banem na twarz, dziękujšc za to, że zechciał przyjšć dary, i proszšc, by otoczył Uweg-nę opiekš w następnym roku. W czasie, gdy mistrzowie przebywali w Gorczem, warowni strzegšcej stolicy Lenych Gór, szklarscy czeladnicy sprzedawali swe dzieła bogatym mieszczanom i kupcom.
Teraz jednak cała krzštanina ucichła, handel zamarł, wszyscy bowiem wiedzieli, że po Szerszeniach spodziewać się można najgorszego.
Dabora szykowała się na nadejcie Gwardii.
- Przyjmowałem zboże od pisarzy z Równin Hortel-skich. Nigdy nie zdarzyło mi się pomylić przy nacinaniu liczebnych patyków i nikt nie mógł mi dorównać w rachunku na abaku - jęczał Rodam. - I na co mi to było, na co?!
Magwer znał Rodama od dawna, choć ostatnimi czasy ich drogi nieco się rozeszły. Jednak czasem spotykali się, by wypić dębniaka i pogwarzyć. Rodam, starszy nieco od Magwera, też pochodził z rodu wolnych drwali - łazęków. Dwa lata temu matka oddała go domowi Sarlów, kupców zbożowych, dzięki czemu Rodamowi udało się uzyskać pracę w spichlerzach bana.
Teraz potrzebował pomocy.
Wczoraj do domu Rodama przybył posłaniec w barwach władcy. Wręczył Sarlowi małš szklanš kulkę - Jarzębinę Przyzwania. Szkło kulki, kryształowe przy powierzchni, wewnštrz wypełniała pomarańczowa ma, jakby kłšb mgły, tętnišcy w powolnym rytmie. Lecz w miarę upływu czasu zgęstek ten rozpływał się, rzedniał. Tak naka-
zywała mu magia ujarzmiona przez mistrzów z Uwegny. Drugš takš kulkę zostawiał sobie zawsze wojewoda Dabo-ry - Aen Ideg. Jeli Rodam uciekłby z miasta, obie Jarzębiny natychmiast by poczerniały. Zdarzało się tak czasem, że ludzie wezwani przez bana umykali w puszczę. Ruszał za nimi pocig, ich rodziny wybijano, a dobra przechodziły w ręce władcy.
W dniu, w którym kulka stanie się zupełnie przejrzysta, Rodam stanšć musi u wrót Gorczem.
Rodam nie wiedział, po co ban go wezwał. Tak jak nie potrafił tego przewidzieć nikt, komu wysłano jarzębinę. I bał się, z każdš chwilš ogarniało go coraz większe przerażenie.
Do banowych spichrzów co dzień jechały wozy ze zbożem, cišgnięte przez woły lub psy. Każdego dnia składano w magazynach setki worków. Wystarczyło z każdego ujšć garć, nie, pół garci, by stać się bardzo bogatym człowiekiem. Wszyscy to robili, czasem kogo złapano i wtedy kaci rozwlekali jego trzewia na Rynku Sędziów. A na ród spływała hańba.
Rodam bał się, że włanie w tej sprawie wezwano go do Gorczem. I dlatego chciał umrzeć.
Nie wystarczy jednak, że popełni samobójstwo - skoczy do rzeki napchawszy sobie kieszenie kamieniami lub rzuci się na sztylet. Nie wystarczy. Aen Ideg domyliłby się, że Rodam sam przyzwał mierć, by ukłuła go kolcem Czarnej Róży. A wtedy nic nie uratowałoby Sarlów przed mierciš i poniżeniem.
Poprosił więc o pomoc Magwera. Wiedział, że musi zginšć, ale chciał umrzeć tak, by na ród żony nie padł nawet cień podejrzenia.
2. Wojsko nadchodzi
-  Szepczšcy znów chodzš po ludziach - Gorada zakasała rękawy koszuli, spódnicę podcišgnęła wysoko, do kolan. Nogi miała mocne, ręce silne, twarz okršgłš, piersi duże. Lecz mimo tej siły tkwiła w Goradzie jaka łagodnoć; kiedy mówiła do Magwera, to jakby zwracała się do swego dziecka. Mšż Gorady umarł przed kilkoma laty, a drugiego na razie nie chciała brać. Jej dom stał w pobliżu Wielkiego Wału i w czasie dużych ja...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin