Adler Elizabeth - Wcześniej czy później.pdf

(647 KB) Pobierz
Elizabeth Adler
Elizabeth Adler
Wcześniej czy później
Prolog
1971
Wyściełane miękką skórą siedzenia białego kabrioletu bentleya, w ulubionym kolorze Eleanor Parrish Duveen, czerwonym, były bar-
dzo gorące. Minęło południe, ale Ellie nie znała się na zegarku, miała dopiero pięć lat.
Jej ojciec obejmował ramieniem mamę, która prowadziła, i na całe gardło śpiewał Naprzód, rycerze Chrystusa". Miał przyjemny, ni-
ski głos. Odrzucił głowę do tyłu i wykrzykiwał hymn niebu, drzewom i zdziwionym ptakom, a mama śmiała się radośnie z jego popi-
sów. Co jakiś czas odwracał się do Ellie i porozumiewawczo puszczał do niej oko, śpiewając coraz głośniej. Wtedy mama śmiała się
jeszcze bardziej. Biały bentley pokonywał niebezpieczne zakręty górskiej szosy.
Gorące kalifornijskie słońce paliło ogniście rude loki Ellie. Miała wrażenie, że jej mózg wysycha na wiór.
Podniosła z podłogi słomkowy kapelusz i naciągnęła go na czoło. Ziewnęła szeroko, układając się na czerwonym siedzeniu, zła, że
nawet w największym upale rodzice nie zaciągają dachu. Tatuś zgadzał się na to jedynie wtedy, gdy padało, a i tak w porze deszczów
uciekali z Kalifornii do Europy.
Tego dnia pojechali na obiad do starego zajazdu ukrytego w dolinie między górami Los Padres. Ellie spodobała się mała knajpka,
gdzie niemal prawdziwi kowboje piekli steki na grillu, gotowali kukurydzę, śpiewali piosenki, brzdąkali na gitarach. Tata im wtóro-
wał, wymachując przy tym szklanicą piwa. Potem mama zaczęła tańczyć, aż wirowała jej długa spódnica, klaskała w dłonie nad gło-
wą jak Cyganka.
Ellie wpatrywała się w jej drobne stopy w kowbojkach z jaszczurczej skóry. Dla niej mama była najlepszą tancerką, a ojciec najwspa-
nialszym śpiewakiem, mimo że mama zawsze wybuchała śmiechem, gdy intonował Naprzód, rycerze Chrystusa", co robił zawsze,
ilekroć wypił za dużo.
Czasami Ellie słyszała, jak inni wyrażają się o rodzicach. Niektórzy mówili o nich wariaci", ale ci ich nie znali, nie wiedzieli, w ja-
kich kręgach się obracają i jak bardzo są bogaci. Ci natomiast, którzy to wiedzieli, z uśmiechem nazywali ich ekscentrykami".
Twierdzili, że Parrishowie umieją się bawić, że to bogaci hippisi. Jeśli gdzieś na świecie odbywało się warte uwagi przyjęcie, byli
tam.
- A dlaczego nie?" - odpowiadała Romany Parrish Duveen, gdy pytano ją, czemu przemierza dziesięć tysięcy kilometrów dla jednej
nocy zabawy. Rory Duveen święcie wierzył, że życie jest po to, by się bawić, i tę wiarę wcielał w życie.
Obiad się przeciągał, Ellie zjadła za dużo. Teraz oczy same się jej zamykały. Zapadła w półsen. Słońce zaglądało pod zamknięte po-
wieki błyskami czerwieni i fioletu. Chwilami słyszała śmiech matki. Był to w jej uszach najwspanialszy dźwięk. Kiedy mama się
śmiała, w świecie Ellie wszystko układało się dobrze.
- Ojej! - krzyknęła mama, kiedy bentley zadrżał na zakręcie.
Ellie z trudem uniosła powieki. Zobaczyła drogę, a niżej spalone słońcem zbocze wąwozu. Biały kabriolet cicho jechał w dół zbocza.
Ellie zmrużyła oczy z westchnieniem zadowolenia.
- Naprzód, ryceeerze Chrystusa, idziemy za krzyżem Jezusaa...
Silny baryton ojca i perlisty śmiech mamy odbijały się echem od gór, spływały ku dolinom, aż Ellie zaczęła się obawiać, że obudzą
śpiące grzechotniki.
A potem mama znowu zawołała: Ojej!" i bentley znowu zadrżał. Pytającym wzrokiem spojrzała na męża. Zajrzeli sobie w oczy;
zdawali się tonąć w ich głębi. Ojciec nie przerwał ani na chwilę, nie stracił rytmu: - Naprzód, ryceeerze Chrystusa..."
ś piewał nadal, czysto i głośno, kiedy wielki ciężki samochód obracał się bezwładnie dokoła własnej osi.
- Ojej! - zawołała mama, ze śmiechem starając się odzyskać panowanie nad pojazdem. ś miała się nawet wtedy, gdy kabriolet runął
na dno kanionu. Bo czyż całe życie nie jest żartem? Więc może śmierć również?
Rozdział 1
Ośrodek Hudson zbudowano na skalistym brzegu rzeki, w najbardziej na północ wysuniętym zakątku stanu Nowy Jork. Od głównego
budynku z czerwonej cegły, w którym mieściły się biura, odchodziły mniejsze skrzydła - w nich mieszkali pacjenci. Bluszcz piął się
po murach, oplatał kraty w oknach. Na wiosnę tłumnie zlatywały się tu jaskółki i wróble, szukając schronienia przed porywistymi
wiatrami i drapieżnikami.
Ci spośród pacjentów, którzy nie utracili całkowitego kontaktu z rzeczywistością, nie podzielali ptasiego entuzjazmu dla tej instytucji.
Oprócz krat w oknach, od świata dzieliły ich systemy alarmowe, zamki we wszystkich drzwiach, uzbrojeni strażnicy. Pielęgniarzami
byli potężnie zbudowani mężczyźni, gotowi w razie potrzeby powalić pacjenta na ziemię jednym ruchem. Nawet do skrzydła kobiece-
go zatrudniano pielęgniarki nie tylko o wysokich kwalifikacjach, lecz także dużej sile fizycznej. Ośrodek Hudson był doskonale strze-
żonym prywatnym zakładem dla chorych psychicznie, przejawiających agresję wobec siebie samych bądź wobec otoczenia. Umieścili
ich tu najbliżsi w trosce o własne bezpieczeństwo.
W oczach pacjentów mężczyzna z pokoju dwadzieścia siedem uchodził za szczęściarza. Miał narożny pokój, z dwoma oknami. Co
prawda były małe, zakratowane, i umieszczone wysoko, jednak i tak wnikało przez nie więcej słonecznego światła i lepiej było widać
wierzchołki drzew, kołysanych nieustannym wiatrem. W małym zamkniętym światku, gdzie większość pacjentów nosiła tanią, zużytą
odzież, odznaczał się również wyjątkowo dobrym ubraniem. Nosił płócienne koszule i popelinowe spodnie w lecie, w zimie - dobrej
jakości swetry i sztruksy.
Miał także niewyczerpany, zdawałoby się, zapas papierosów, a z pobliskiego Rollins przywożono nawet specjalne jedzenie: pizzę,
pieczonego kurczaka, żeberka. Krążyły plotki, że przekupiony strażnik zaopatruje go w wódkę i wyrzuca puste butelki. W oczach
tych pacjentów, którym zostały resztki rozumu, był bogatym człowiekiem, prawdziwym szczęściarzem.
Patrick Buckland Duveen nie zgadzał się z tą opinią. Nie można uważać za szczęście przebywania w Ośrodku Hudson. Nie tak dawno
temu nazwano by go domem wariatów. Dla jego pensjonariuszy pokój niczym nie różnił się od celi w doskonale strzeżonym więzie-
niu. Przywilejów", którymi się cieszył, nie opłacali współczujący krewni, nie finansował ich z własnego majątku. Miały one uspoko-
ić sumienie kobiety, która go tu umieściła, zamknęła niczym wściekłą bestię, jak go nazwała. Powiedziała to surowym głosem, bez
cienia strachu.
Fakt, że się go nie bała, stanowił jeden z powodów, dla których chciał ją zabić. Co za pech, że mu się nie udało.
- Powinieneś iść do więzienia! - krzyczała, gdy służący powalił go na ziemię. Leżał z twarzą wciśniętą w miękki, puszysty dywan u
jej stóp. - Ale nie pozwolę, abyś okrył hańbą nazwisko mojej wnuczki.
Odmówiła wniesienia oskarżenia, ale, jako że stanowił zagrożenie dla społeczeństwa, umieściła go w zakładzie zamkniętym.
Jej przyjaciele, znani lekarze, pospiesznie przybyli na wezwanie. Jednogłośnie uznali, że jest niebezpieczny, że zabijanie ma we krwi.
To wariat, wystarczy spojrzeć mu w oczy". Natychmiast podpisali dokumenty, za sprawą których znalazł się tutaj - na zawsze.
Zdaniem Bucka Duveena przyzwoite ubrania, pizza i butelka wódki - którą pił nie dlatego, że ją lubił, a dlatego że najmniej śmier-
dział po niej oddech - nie były wystarczającym zadośćuczynieniem za zmarnowane życie. Nie był nim również pokój o okratowa-
nych oknach i strażnik na każdym piętrze. Buckowi brakowało restauracji, barów, alkoholu i kobiet. I poczucia mocy. Nie doznał go
od dwudziestu lat, a pragnął jak dziecko cukierka.
Pewnego pochmurnego kwietniowego ranka wyprowadzili go z pokoju. Szedł z dwoma uzbrojonymi strażnikami długim zielonym
korytarzem bez okien. Skuli mu ręce kajdankami, bo miał opinię agresywnego pacjenta. Zabrali go do gabinetu dyrektora.
Hal Morrow siedział za biurkiem zawalonym papierami. Poczuł zapach miętowych pastylek Duveena, zanim podniósł wzrok. W mil-
czeniu przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. Dobrze wygląda, przemknęło mu przez głowę. Zerknął do papierów - Buck Duveen
miał teraz czterdzieści dwa lata. Był wysoki, szczupły, miał rudą czuprynę, pociągłą twarz z bladą cerą więźnia i silne ręce wieśniaka.
Morrow zamknął teczkę. Właśnie tymi rękami Duveen usiłował udusić kobietę, która go tu umieściła, i prawdopodobnie dwie prosty-
tutki. Nie znaleziono żadnych dowodów łączących go z zabójstwami, nigdy też nie był za nie sądzony, podobnie jak w przypadku
starszej kobiety, ale to jej wybór. Zdaniem Morrowa nie chciała procesu, bo obawiała się, że Duveen wyjdzie z najsurowszego wię-
zienia za dobre sprawowanie.
Buck Duveen był psychopatą: przystojnym, czarującym, pozbawionym uczuć, bezlitosnym psychopatą. I przebiegłym. Nowi strażni-
cy w Hudson zawsze powtarzali, że rzadko się spotyka równie miłych ludzi; uprzejmych, inteligentnych, wygadanych. Sam się na-
uczył greki i łaciny, czytał Platona i Wergiliusza w oryginale. Starannie uprawiał swój ogródek, skrawek ziemi w olbrzymim parku.
Hodował tylko kwiaty. Piękne, wypieszczone kwiaty, na których nigdy nie było owadów, bo natychmiast je zabijał. Jego róże zawsze
przyciągały wzrok. Uprawiał kwiaty kwitnące latem, jesienią i wiosną. Zimą śnieg zakrywał ziemię na długie miesiące.
Buck Duveen wydawał się wspaniałym kumplem. Nietrudno było polubić jego towarzystwo. Wkrótce rozmówca zaczynał się zasta-
nawiać, co taki uroczy człowiek robi w takim miejscu. Buck Duveen tylko na to czekał.
Mało brakowało, a udusiłby strażnika, który traktował go raczej jak przyjaciela niż pacjenta. Rzucił się na niego, zacisnął ręce na szyi
z taką siłą, że trzeba było trzech mężczyzn, by go okiełznać. Nawet kiedy stracił przytomność, siłą musieli odrywać jego palce od szyi
strażnika.
Ilekroć miał atak szału, nakładali mu kaftan bezpieczeństwa, zamykali w celi bez okien, stawiali pod drzwiami straż i słuchali, jak
wyje i miota przekleństwa na nich i na kobietę, która go tu umieściła.
Po kilku dniach milkł.
- Czy moglibyście mnie stąd wypuścić? - prosił uprzejmie. I robili to, tylko że nakładali mu kajdanki i łańcuchy na nogi. Prowadzili
go do pokoju, zamykali i obserwowali przez judasza w drzwiach. Zazwyczaj siedział przy biurku, czytał poezję łacińską albo przeglą-
dał jeden z magazynów ogrodniczych, które prenumerował. Znowu był wzorowym pacjentem.
Buck Duveen obserwował Morrowa z pozornie obojętną miną. We własnym mniemaniu był mądrzejszy i sprytniejszy od psychiatry,
z którym spotykał się raz w tygodniu. Wodził doktorka za nos, mówiąc mu to, co tamten spodziewał się usłyszeć: brednie o snach
erotycznych, fantazjach, wizjach. Czuł na sobie wzrok psychiatry, widział, jak tamten z zadumą kiwa głową, i w głębi duszy skręcał
się ze śmiechu, że z taką łatwością udało mu się ich oszukać.
Niestety, nie był na tyle sprytny, by stąd uciec, chociaż próbował nieraz. Ta świadomość nie dawała mu spokoju. Musi się zemścić na
Charlotte Parrish, która go tu umieściła. Pożądał wszystkiego, co miała. Wszystko należało się jemu.
Rozmyślał o tym noc w noc, podczas mroźnych zim, gdy wiatr wył za oknem jak wściekli pacjenci za ścianą, i w upalne, parne letnie
popołudnia, gdy nagi krążył po pokoju, uwięziony jak zwierzę w klatce.
Pewnego dnia ją dopadnie. Wtedy zostanie tylko jedna przeszkoda. Nie wiedział, co się stało z dzieckiem, Ellie Parrish Duveen. Te-
raz to już dorosła kobieta. Młoda i apetyczna.
Tysiące razy wyobrażał ją sobie, wysoką i rudowłosą. I tysiące razy rozkoszował się wizją tego, co jej zrobi, kiedy w końcu dorwie ją
w swoje ręce. ś miał się wtedy i wył jak szaleniec, a strażnicy na korytarzu zatrzymywali się w pół kroku i nasłuchiwali z głowami
przechylonymi na bok.
- Buck Duveen znowu zaczyna - mówili. - Mamy pełnię księżyca. - Odchodzili pospiesznie i zostawiali go samego z jego śmiechem,
wyciem i marzeniami.
Hal Morrow studiował dokumenty i po raz kolejny zastanawiał się, czy nie ma innego wyjścia niż to, co zaraz zrobi. Ośrodek Hudson
był instytucją prywatną. Koszty utrzymania pacjentów pokrywali krewni, którzy chcieli trzymać ich jak najdalej od siebie. Jeśli nagle
przestawano płacić, jak w przypadku Bucka Duveena, nie miał wyjścia.
Spojrzał mu w oczy.
- Panie Duveen, dzisiaj opuści pan nasz ośrodek. Jest pan wolny. Duveen gwałtownie uniósł głowę, w zazwyczaj martwym wzroku
błysnęło życie. Dlaczego go wypuszczają? Dokąd pójdzie? Co ma robić? Błyskawicznie podjął decyzję: nie zapyta. Darowanemu ko-
niowi nie zagląda się w zęby. Na jego nadal przystojnej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Najwyższy czas, pieprzony gnojku - warknął. Pijany wolnością odwrócił się na pięcie w drodze do drzwi.
- Chwileczkę! - krzyknął Morrow. Dureen się zatrzymał, ale nadal stał do niego plecami. - Otrzymaliśmy informację, że nie ma już
funduszy na dalsze finansowanie pańskiego pobytu w ośrodku. Pieniądze, które ostatnio wpłynęły na pana konto, trzysta dwadzieścia
pięć dolarów, wypłacimy gotówką. Niedługo dostanie pan dokumenty i rzeczy osobiste. Strażnik odwiezie pana na stacje kolejową.
Duveen wpatrywał się w sufit i cierpliwie czekał, aż Morrow skończy. Trzysta dolców, powtórzył w myśli. Sto pięćdziesiąt za każde
dziesięć lat, które tu spędził, piętnaście za rok... A uważają go za szczęściarza, bo odzyskał wolność...
- To wszystko, Duveen. - Morrow pozwolił mu odejść. - Życzę powodzenia. Nie odpowiedział. Wszedł pewnym, śmiałym krokiem,
którego nie zmienił
od pierwszego dnia w Hudson. Morrow zdawał sobie sprawę, że nie mógł postąpić inaczej. Prawnicy staruszki wstrzymali dopływ go-
tówki, a zakłady państwowe umywały ręce. Westchnął ciężko. Miał nadzieję, że postępuje właściwie.
W pokoju zdjęto mu kajdanki. Pogwizdując pod nosem Dixie", co robił zawsze, ilekroć był w dobrym humorze, przebrał się szybko.
Włożył białą koszulę, tweedową marynarkę, beżowe sztruksy i mokasyny z miękkiej brązowej skóry. Starannie przeczesał włosy.
Miał przeczucie, że wygląda dobrze. Nie mógł się o tym przekonać - w pokojach nie było luster, by pacjenci odłamkami nie zrobili
krzywdy sobie lub strażnikom.
Pielęgniarz zdążył spakować jego torbę. Duveen uśmiechnął się, kiedy ją podniósł; była ciężka. Staruszka dbała, że nie brakowało mu
ubrań, jakby prowadził bogate życie towarzyskie. Po raz ostatni rozejrzał się po pokoju, który był jego domem przez tyle drugich lat.
Niczego nie zapomni. W oczach przypominających wypolerowane czarne kamienie nie było żadnych uczuć.
I znowu szedł długim zielonym korytarzem pod eskortą strażników, lecz tym razem nie był skuty. W kantorku kobieta w średnim
wieku podała mu tandetny portfel zawierający owe trzysta dwadzieścia pięć dolarów i podsunęła świstek papieru.
- Proszę tu podpisać, panie Duveen.
Ciemne oczy zdawały się przeszywać ją na wylot. Nagle poczuła się tak, jakby była naga. Zaczerwieniła się i instynktownie uniosła
dłoń do kołnierzyka białej bluzki.
Duveen uśmiechnął się niemal niedostrzegalnie, tyle tylko, żeby wiedziała, że jest świadom jej uczuć. Podpisał się zamaszyście. Non-
szalancko wsunął portfel i dokumenty do kieszeni.
- Nie obawiaj się, skarbie, wolę młodsze i ładniejsze od ciebie - rzucił drwiąco i wyszedł gwiżdżąc Dixie".
Dwóch strażników towarzyszyło mu do samej stacji. Czyżby obawiali się, że porwie półciężarówkę razem z kierowcą? Nie był głupi.
Nigdy go tu nie doceniali, ale już wkrótce świat się przekona, jaki z niego spryciarz. A najprędzej dowiedzą się tego jego najbliżsi.
Miał wystarczająco dużo czasu, żeby wymyślić, co zrobi. Minęło wiele nocy, podczas których wszystko planował i przeżywał w ma-
rzeniach. Niemal to czuł, jak smak dobrego burbona na końcu języka. Zemsta będzie bardzo, bardzo słodka.
Rozdział 2
Ellie Parrish Duveen wyjechała z malutkiego garażu przy równie niedużym domku w Santa Monica. Wranglerem żółtym jak taksów-
ka gnała w dół wzgórza, do Main Street. Jej samochód lata świetności miał już za sobą, podobnie jak dom. Po ostatnim trzęsieniu zie-
mi nie wszystkie ściany stykały się w rogach, a podłoga w sypialni drżała przy każdym kroku, za to z okna rozciągał się widok na
ocean. O ileż łatwiej jest rano wstawać, widząc, jak słońce odbija się w falach zaledwie dwie przecznice dalej. Poza tym mieszkanie
było tanie, co w jej oczach stanowiło kolosalną zaletę.
Na Main Street utworzył się korek. Nerwowo kręciła się za kierownicą, co chwila niespokojnie zerkała na zegarek. Spóźniała się jak
zwykle. Nie odrywając oczu od ulicy, błyskawicznie upudrowała piegowaty nos, musnęła tuszem miedziane rzęsy, uwydatniła kolor
ust czekoladową szminką. Nie potrzebowała lusterka. Po latach praktyki była mistrzynią w malowaniu się na czerwonym świetle.
Jeszcze tylko kilka kropli perfum L'eau d'Issey, energiczne ruchy szczotką... i była gotowa. Upiła łyk kawy z papierowego kubeczka i
nacisnęła pedał gazu, bo właśnie zmieniły się światła. Życie to ciągły bieg, stwierdziła filozoficznie, a ja zawsze zostaję kilka kroków
w tyle, bez względu na to, jak bardzo się staram.
Ellie miała dwadzieścia dziewięć lat, zamglone szaroniebieskie oczy swojej matki i rude włosy, które opadały na plecy w niesfornych
lokach. Jedynie w swojej knajpce w Santa Monica chowała je pod baseballową czapeczką z napisem U Ellie", wyhaftowanym zielo-
ną jedwabną nicią.
Była wysoka i szczupła, choć daleko jej było do chudości modelek, miała długie nogi i nieprzyzwoicie wielkie stopy, które, jak żarto-
bliwie twierdziła babcia, Miss Lottie, trzymały ją na ziemi. Na prostym, zgrabnym nosie złociły się piegi, pogodny uśmiech rozjaśniał
oczy i unosił kąciki szerokich ust. Jej czoło przecinała ledwo widoczna blizna, niknąca we włosach.
Była inteligentna, błyskotliwa i postanowiła, że odniesie sukces. Po college'u i szkole gotowania w Nowym Jorku wyjechała na prak-
tykę do Paryża, gdzie terminowała w luksusowej restauracji wymienianej w przewodnikach Michelina. Wróciła do Stanów i poznała
pracę w gastronomii od najgorszej strony: kłóciła się z urzędnikami o zezwolenia, użerała się z nieuczciwymi budowlańcami, którzy
nie dotrzymywali terminów ani kosztorysów, sama projektowała wystrój wnętrza. Było ciężko, ale nie żałowała ani razu.
Lokal otwarto zaledwie rok temu i nadal pracowała ponad siły sześć dni w tygodniu, tak że niewiele czasu zostawało na życie prywat-
ne. Sama zamawiała towar, prowadziła rachunki i razem z Mayą, najlepszą przyjaciółką, obsługiwała klientów, serwowała wino i
sprzątała ze stolików. Dodatkowo gotowała, ilekroć szef kuchni rzucał pracę, a przy jego wybuchowym charakterze zdarzało się to co
kilka tygodni, piekła na miejscu chleb i swoją specjalność, tarte tatin. A jeśli sprzątacze nie stawili się do pracy, sama po nocach do-
prowadzała wszystko do porządku. Była jak człowiek-orkiestra i uwielbiała to.
Nowym klientom powtarzała, że może w słynnym Chinois" Wolfganga Pucka znajdą bardziej wyrafinowane dania, ale za to U El-
lie" jest taniej i przytulniej .
- Jesteśmy waszym bistro - powtarzała. - Zawsze możecie tu wpaść na lampkę wina i małą przekąskę.
Restauracja zarabiała na siebie; nie przynosiła kokosów, ale pozwalała Ellie utrzymać się na powierzchni. Po każdym długim, cięż-
kim dniu powtarzała sobie, że jest dobrze.
Zaparkowała na ostatnim wolnym miejscu, wrzuciła dwadzieścia pięć centów do parkometru i pobiegła do kafejki. Zatrzymała się w
pół kroku, żeby na nią spojrzeć. W oknach wisiały koronkowe firanki na mosiężnym karniszu. Na szybie złocił się napis U Ellie".
Staroświecki dzwoneczek przy drzwiach wypełnił wnętrze radosnym dźwiękiem.
Wewnątrz panowała atmosfera paryskiego bistro. Na ścianach wisiały zamglone lustra, pod stopami szeleściły trociny. Przy stolikach
nakrytych śnieżnobiałymi obrusami stały wiklinowe krzesła. Każdy stolik ozdabiał gliniany dzbanek pełen stokrotek.
Był poniedziałek, jej dzień wolny, ale i tak miała dużo roboty. Zajrzała do kuchni. Sprzątacze spisali się na medal; podłogi lśniły czy-
stością, lodówki błyszczały, wszystko było na swoim miejscu. Tęsknie spojrzała na marmurowy blat, przy którym szykowała swoje
wypieki. W wolne dni brakowało jej dotyku surowego ciasta. Wolałaby gotować, a nie prowadzić księgowość. Niestety, nie mogła się
rozdwoić, a to znaczyło, że przynajmniej na razie musi zatrudniać kucharza.
Wyjęła z lodówki pojemniki zawierające resztki z poprzedniego dnia. Obładowana jak juczny muł wracała do samochodu, potknęła
się o własne stopy i zgubiła brązowy sandał bez pięty.
- O kurczę! - mruknęła. Nigdy nie przeklinała, bo babcia nauczyła ją, że damy tak nie postępują. Chybocząc się niebezpiecznie na
jednej nodze, ostrożnie szukała po omacku drugiego buta.
- Wyglądasz jak bocian bez skrzydeł. - Maya Morris wychyliła się z okna czerwonego pathfmdera.
Najlepsza przyjaciółka Ellie była zapierającą dech w piersi blondynką, która nigdy nie wstawała o tak wczesnej porze.
- Zamiast się nabijać, mogłabyś mi pomóc. - Ellie posłała jej mordercze spojrzenie i mocniej przycisnęła do siebie pojemniki z jedze-
niem.
- Albo jak baletnica. - Maya wyskoczyła z samochodu. Wybierała się na zajęcia jogi i miała na sobie czarne body, legginsy i niewie-
le więcej. Spowodowała mały korek, bo kierowcy nie mogli oderwać od niej wzroku. Założyła Ellie sandał na stopę. - A ja jestem
pięknym księciem, który o północy zamieni się w dynię.
- Ty idiotko, w dynię zamienił się powóz Kopciuszka. Za księcia wyszła za mąż.
Maya wzięła się pod boki i spojrzała na Ellie spode łba.
- Szansę na to, że ty wyjdziesz za mąż za kogokolwiek, są marne, że już nie wspomnę o księciu. Wzięłaś ślub z pracą. A tak w ogóle,
dokąd się wybierasz?
- Do Miss Lottie.
Maya ze zrozumieniem pokiwała głową. To tłumaczyło, dlaczego przyjaciółka ma na sobie nie odwieczne dżinsy, lecz jasnoniebieską
spódnicę i obcisłą bawełnianą bluzeczkę. I perły matki, które zdjęto z jej szyi zaraz po wypadku. Cmoknęła Ellie w policzek.
- Pozdrów ją ode mnie. - Wróciła do samochodu. Nie wiadomo który z kolei raz zapragnęła, żeby przyjaciółka umówiła się z kimś
na randkę. Właściwie nie miała żadnego życia prywatnego.
Ellie wróciła do restauracji, zamknęła ją na klucz, następnie pojechała, jak zwykle za szybko, do schroniska dla bezdomnych w Santa
Monica. Przekazała im resztki jedzenia w nadziei, że tym sposobem choć trochę pomoże.
Rzuciwszy okiem na zegarek, nie mogła się nadziwić, że minęło już tyle czasu.
Wrangler mknął na północ autostradą 101, a Ellie martwiła się o babcię. Miss Lottie mieszkała ze starą gosposią w zaniedbanej posia-
dłości w Montecito. Dawno już przekroczyła osiemdziesiątkę i czasami jej umysł błądził. Między jednym a drugim zdaniem cofała
się o całe dziesięciolecia, traciła wątek, za to z fotograficzną dokładnością wspominała dzień, w którym kupiła sobie w Paryżu kape-
lusz w 1939 roku. Czasami Ellie miała wrażenie, że babcia celowo ucieka w sklerozę, ilekroć nie chce rozmawiać na jakiś temat.
- Zaawansowany wiek ma swoje zalety, moja droga - oznajmiła zadowolona z siebie Miss Molly, kiedy zdesperowana wnuczka za-
rzuciła jej oszukiwanie. - Po śmierci twojej biednej mamy wychowałam cię, jak mogłam najlepiej. Teraz, kiedy wyfrunęłaś z gniaz-
da, nie mam żadnych obowiązków. Teraz nie mam nawet najmniej szych trosk.
Ellie oddałaby wszystko, żeby tak było naprawdę. Tymczasem ulice stawały się coraz bardziej zatłoczone. Spóźni się. Znowu.
Rozdział 3
„Domek" Lottie Parrish był położony na posiadłości najmującej osiem hektarów najlepszej ziemi w Montecito, małym, bogatym mia-
steczku. O dziesięć minut dalej leżała Santa Barbara, siedziba Uniwersytetu Kalifornijskiego i starej Misji Hiszpańskiej. A o godzinę
jazdy i całe życie dalej wyrosło spowite smogiem Los Angeles.
Nad zatoką tłoczyły się wille w stylu hiszpańskim i niewielkie domki. Nikły w cieniu palm, figowców i drzew pomarańczowych i cy-
trynowych. Bugenwille pyszniły się kolorami w rozległych ogrodach i pięły się wzdłuż Coast Village Road, uliczki, na której królo-
wały małe sklepiki, kafejki i turyści. Choć w centrum" tętniło życie, na Hot Springs Road niewiele się zmieniło od lat trzydziestych,
kiedy ojciec Charlotte Parrish wybudował swoją posiadłość we włoskim stylu.
Waldo Stamford, jankes z Bostonu, zakochał się w malutkiej mieścinie pełnej kwiatów. Wzniósł rezydencję z kremowego piaskowca,
z ocienionymi arkadami, tarasami otwierającymi się na zaciszne krużganki, na których szemrały fontanny. Każdy z dwunastu aparta-
mentów wyposażono w salonik, sypialnię i łazienkę, okna każdego przesłaniały drewniane zielone okiennice, chroniące przed popołu-
dniowym słońcem. Każdy urządzono z największym przepychem, poczynając od europejskich antyków i bezcennych dywanów, na
złotych kranach w kształcie delfinów i najlepszej irlandzkiej pościeli kończąc. Pościeli, którą w tamtych czasach pokojówki w libe-
riach codziennie zmieniały i nosiły do pralni w brzezinie przy tylnej bramie.
Waldo i jego córka Lottie przyjmowali setki gości, wypełniali dom beztroskim śmiechem i paplaniną. Obok ekscentryków i hollywo-
odzkich gwiazd gościli odpowiednie" towarzystwo, czyli przemysłowych potentatów i stare kalifornijskie rodziny. Teraz Miss Lot-
tie, jak ją pieszczotliwie nazywano, nigdy nie wydawała przyjęć.
Miss Lottie ukryła się w swoim pokoju. Rzekomo szykowała się na spotkanie z wnuczką, w rzeczywistości zaś siedziała przy zabyt-
kowym biureczku wykładanym macicą perłową. Jej oczy ocieniał stary zielony celuloidowy daszek, którego ojciec używał podczas
gry w pokera. Z zapałem pisała coś na komputerze. Miała własny adres internetowy: http:/www.misslottie @ ad.com. i korespondo-
wała z wieloma osobami. Niektórzy z nich stali się jej bliskimi przyjaciółmi. Szczególną sympatią darzyła rabbiego Altmana z Anglii.
Ku jej wielkiej radości, w cyberprzestrzeni traktowano ją jak wyrocznię i źródło porad.
- Kochany Alu - pisała, zadziwiająco szybko jak na osobę posługującą się dwoma powykręcanymi przez artretyzm palcami. - Dzię-
kuję za e-mail. Bardzo się zmartwiłam twoimi problemami z narzeczoną. Oto jak moim zdaniem powinieneś postąpić: ożeń się z nią
jak najszybciej. Zrób z niej porządną kobietę. Niech stworzy ci prawdziwy dom, urodzi dzieci. To w życiu najważniejsze, uwierz mi.
Wiem to z własnego doświadczenia. Pozdrawiam serdecznie, Lottie Parrish" - i na końcu dodała: - Szalom".
Pokojowego pozdrowienia nauczyła się właśnie od rabbiego. Lubiła je, bo idealnie odzwierciedlało jej stosunek do osób, których nig-
dy nie widziała na oczy, a które zwierzały się jej z najtajniejszych sekretów.
Może dlatego że jestem taka stara, zadumała się obserwując wygaszacz ekranu z bohaterami kreskówek Disneya. W każdym razie
wydawało się im, że posiada jakąś niezmierzoną mądrość, a ona po prostu kierowała się zdrowym rozsądkiem. Nie mogła się nadzi-
wić, że tak mało ludzi zeń korzysta w dzisiejszych czasach. Teraz liczyła się albo psychologia, albo technologia, mało kto pamiętał o
przepaści między nimi.
Kupiła sobie komputer po śmierci starego prawnika. Nie mogła dojść do ładu z jego młodym następcą i postanowiła sama zająć się
swoimi pieniędzmi. Przemiły młody specjalista od komputerów przez tydzień uczył ją, jak obsługiwać programy. Ku swemu zdumie-
niu, pokochała to od pierwszej chwili. Niestety, nie odbiło się to najlepiej na jej interesach.
Do apartamentu Miss Lottie prowadziły piękne marmurowe schody. Wstępu do niego broniły dwuskrzydłowe drzwi przywiezione z
francuskiego pałacyku. Pokój był utrzymany w tonacji wyblakłego lila, jej ukochanego koloru. Nad łożem kołysał się baldachim z
zielonego brokatu, ten sam, który zawieszono tu przed laty, gdy po raz pierwszy przekroczyła próg domu. Właściwie niewiele się
zmieniło. Wszystko było tak samo jak za czasów jej ojca, jak za życia jej córki, Romany, i zięcia, Rory'ego Duveen. Widziała, że re-
zydencja podupada, ale nie robiło jej to różnicy. Nadal była piękna, elegancka. Nadal była jej domem.
Z westchnieniem żalu za przeszłością Miss Lottie sięgnęła po laskę i wstała, żeby się ubrać.
Pół godziny później czekała na Ellie na wykładanym marmurem tarasie. Siedziała w rattanowym fotelu, który prawdopodobnie do-
równywał jej wiekiem, i od niechcenia głaskała Bruna, stareńkiego złotego labradora. Była wyprostowana jak trzcina, siwe włosy
upięła w skromny koczek. Jej sukienka z bladoniebieskiego jedwabiu była jak najbardziej odpowiednia na popołudniową herbatkę w
hotelu Biltmore. Żółta apaszka na szyi maskowała chociaż częściowo, taką przynajmniej Miss Lottie miała nadzieję, obwisłą skórę na
szyi, która za nic nie chciała zniknąć, bez względu na to, jakiego kremu używała.
- Starym kobietom odrobina próżności dobrze zrobi - wyjaśniła Marii, gosposi i starej przyjaciółce, gdy ta skarciła ją za wydawanie
pieniędzy na głupstwa. - Kiedy będziesz w moim wieku, sama zobaczysz, że nie zostało ci wiele rozrywek. Zresztą kobieta powinna
wyglądać jak najlepiej w każdej sytuacji.
Miss Lottie ubolewała nad faktem, że jej umysł nie dotrzymywał kroku ciału. Czasami nie pamiętała, co robiła poprzedniego dnia, co
dopiero przed tygodniem, za to ze wszystkimi szczegółami mogłaby opisać, jak budowano dom, i dzień, w którym ona i ojciec się do
niego wprowadzili.
Wszyscy robotnicy zebrali się na dużym tarasie, właśnie tu, gdzie teraz siedziała. Szampan perlił siew kryształowych kieliszkach, oj-
ciec hojną ręką rozdawał premie, a potem wznieśli toast za pomyślność nowego domu. Nazwali go Journey's End, Koniec Podróży.
Miss Lottie przez całe życie wierzyła, że również jej podróż właśnie tu dobiegnie końca. Wszystko się zmieniło przed kilkoma tygo-
dniami, kiedy prawnicy i księgowi powiedzieli jej, że nie ma więcej pieniędzy.
Przytaszczyli na spotkanie grube teczki wypchane dokumentami i omawiali wszystko dokładnie, punkt po punkcie. Miss Lottie nie
wierzyła własnym uszom.
Ellie miała uczestniczyć w spotkaniu, ale zadzwoniła, że się spóźni. Kiedy wbiegła, zadyszana, rozczochrana jak zawsze, babka zaak-
ceptowała przerwanie niepotrzebnych wydatków, jak to określili doradcy. Były to wydatki na cele bardzo drogie jej sercu; starzy
przyjaciele, na których przyszły ciężkie czasy, emerytowani służący, których nie stać było na leczenie, pomoc ubogim dzieciom.
Wszystko to przemknęło jej przez myśl, gdy z westchnieniem skinęła głową i przyznała, że tak dalej być nie może.
- Musi pani myśleć o sobie, Miss Lottie - upomniał surowo księgowy. - Zapewne doczeka pani setnych urodzin i będzie pani po-
trzebny każdy dolar, którego uda się ocalić. Po prostu nie jest już pani bogata.
Maria Novales niosła tacę z dzbankiem świeżo zrobionej lemoniady i szklankami. Poruszała się bezszelestnie po marmurowej podło-
dze, więc Miss Lottie nie usłyszała, jak do niej podchodzi. Maria przyglądała się jej przez dłuższą chwilę. Była zadowolona, że sta-
ruszka tak dobrze wygląda. Zawsze tak było, ilekroć Ellie przyjeżdżała z wizytą.
Miss Lottie wyglądała jak zwykle doskonale w ulubionej niebieskiej sukience. Na jej palcach błyszczały w słońcu brylanty w staro-
modnej oprawie, siwe włosy były starannie upięte. I znowu miała na głowie ten głupi zielony daszek. Zakładała go, gdy buszowała po
Internecie. Przy komputerze, który doprowadził ją do finansowej ruiny. Mimo to lubiła go nadal i spędzała przed monitorem drugie
godziny w bezsenne noce. Za to Maria nie mogła się złościć.
Było w Miss Lottie coś, co przywodziło na myśl słowo nieugięta". Nie znaczy to bynajmniej, że nie zdarzało się jej zachowywać jak
starej dziecinniejącej bogaczce. I miała cięty język. I była ekscentryczką. Ale takiej damie jak Miss Lottie wszystko uchodziło pła-
zem: i zdziecinnienie, i dziwactwa, i cięty język. Zwłaszcza że było powszechnie wiadomo, iż w głębi ducha jest sentymentalną, ckli-
wą osóbką.
- Proszę zdjąć ten głupi zielony daszek - poleciła Maria. - Zanim Ellie się zjawi. Od razu się domyśli, że znowu siedziała pani przy
komputerze.
Miss Lottie ściągnęła go nerwowo.
- Wydawało mi się, że to mój kapelusz.
- Proszę bardzo. - Maria podała jej nakrycie głowy. - Spóźnia się, jak zwykle - mruknęła odstawiając tacę.
- Nie martw się. Zaraz będzie.
Maria wróciła do kuchni. Znała Ellie od dnia jej narodzin i nawet wtedy dziewczyna nie pojawiła się na czas. Od tamtej pory nic się
nie zmieniło. Spóźnianie się miała chyba w genach.
Miss Lottie przemknęło przez głowę, że Maria również staro wygląda. Kiedyś była drobna, pulchna, miała błyszczące oczy, ciemne
włosy i śniadą cerę. Dziś zostały z niej skóra i kości, a we włosach przeważała siwizna.
Maria pomagała jej wychować Ellie po wypadku, w którym zginęli rodzice dziewczynki. Miss Lottie na zawsze miała zapamiętać
tamten dzień. Dzień, w którym jej piękna, szalona córka zginęła razem ze swoim mężem.
Upiła łyk zimnej lemoniady i przypomniała sobie wszystkie błogosławieństwa losu. Słońce świeci jasno, na błękitnym niebie nie ma
ani jednej chmurki. Bruno, ukochane psisko, drzemie przy fontannie i we śnie ugania się za królikami. Maria, najdroższa przyjaciół-
ka, jest zadowolona. I wkrótce będzie tu Ellie.
Nieważne, co mówią księgowi. Miss Lottie miała przeczucie, że jej życie w Journey's End nie ulegnie zmianie. Nie zmieniało się od
sześćdziesięciu lat. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?
Rozdział 4
Oczywiście Ellie od lat wiedziała, że babcia nie jest bogata, lecz w rodzinie Parrishów pieniądze były od zawsze. Do dnia, w którym
Miss Lottie postanowiła sama zająć się swoimi finansami. Kupiła komputer, sprowadziła młodego specjalistę, żeby ją nauczył obsługi
Zgłoś jeśli naruszono regulamin