Donaldson Stephen R - Jad Lorda Foula.rtf

(1726 KB) Pobierz

Stephen R. Donaldson

Jad Lorda Foula

Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka

Księga pierwsza

Przełożył Piotr W. Cholewa

Tytuł oryginału Lord Foul’s Bane

Wydanie oryginalne 1977

Wydanie polskie: 1994




Jest w tym jakieś piękno

 

Doktorowi Jamesowi R. Donaldsonowi,

którego życie wyraziło współczucie i poświęcenie

o wiele lepiej niż słowa


1. Złoty chłopiec

Wyszła ze sklepu w samą porę, by zobaczyć, że jej mały synek bawi się na chodniku, którym nadchodzi posępny, chudy mężczyzna. Kroczył samym środkiem niby uszkodzony robot. Na chwilę serce w niej zamarło, potem skoczyła, chwyciła malca za ramię i odciągnęła na bok.

Mężczyzna nawet nie odwrócił głowy.

Odejdź stąd! – syknęła kobieta, wpatrzona w jego plecy. – Wynoś się! Jak ci nie wstyd!

Thomas Covenant kroczył dalej, niezmiennie, jak nakręcony do oporu mechanizm. Jednak w myślach odpowiedział: Wstyd? Wstyd? Dziko wykrzywił twarz. Strzeżcie się! Idzie nieczysty!

Widział, że mijani ludzie – ludzie, których znał, pamiętał ich nazwiska, domy, uściski dłoni – ci ludzie odsuwają się od niego jak najdalej. Niektórzy wyglądali tak, jakby próbowali wstrzymać oddech. Wewnętrzny krzyk ucichł. Oni nie potrzebowali dawnego, rytualnego ostrzeżenia. Z trudem opanował wykrzywiający mu twarz spazmatyczny grymas. Nieustępliwy mechanizm woli krok za krokiem niósł go naprzód.

Idąc, Covenant badał wzrokiem swe ciało; sprawdzał, czy na ubraniu nie pojawiły się jakieś rozdarcia albo dziury, czy na dłoniach nie ma zadrapań, czy nic się nie dzieje z blizną sięgającą od grzbietu prawej dłoni do miejsca, gdzie kiedyś miał dwa palce. Pamiętał słowa lekarzy:

WKS, panie Covenant, Wizualna Kontrola Skóry. Od tego zależy pańskie zdrowie. Te martwe nerwy nigdy się nie zregenerują. Jeśli stale nie będzie pan sprawdzał, nie zauważy pan, czy nie ma jakiejś rany. Stale! Niech pan o tym myśli bez przerwy. Następnym razem może pan nie mieć takiego szczęścia.

WKS. Ten skrót stał się całym jego życiem.

Lekarze, pomyślał zjadliwie. Chociaż bez nich mógłby już nie żyć. Nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia. A zaniedbanie mogło go zabić.

Obserwując twarze mijanych ludzi, twarze zaskoczone, przestraszone czy obojętne – jakże wiele tych obojętnych w tak małym miasteczku – pragnął tylko, by na jego własnej twarzy trwał odpowiedni wyraz pogardy. Jednak nerwy policzków miał tylko pozornie żywe. Lekarze zapewniali go wprawdzie, że na obecnym etapie choroby to złudzenie, ale nie mógł już ufać osłonie, jaką wzniósł pomiędzy sobą a światem. Kobiety, które dawniej zapraszały go na dyskusje na temat jego najnowszej powieści, teraz odwracały się ze zgrozą, jakby był upiorem albo duchem. Poczuł zdradziecki ból straty. Zdusił go szybko, zanim naruszyłby równowagę jego umysłu.

Zbliżał się już do miejsca przeznaczenia, celu, potwierdzenia, wyzwania, jakie uparcie podejmował. Dwie przecznice dalej widział już szyld: Bell Telephone Company. Przeszedł dwie mile z Haven Farm do miasta, by zapłacić rachunek telefoniczny. Oczywiście, mógł wysłać pieniądze. Wiedział jednak, że byłaby to z jego strony kapitulacja, zgoda na coraz głębszą izolację, na jaką chciano go skazać.

Jego żona, Joan, rozwiodła się z nim, kiedy leżał w szpitalu; zabrała syna i wyjechała. Jedynym przedmiotem, który należał również do niego, Thomasa Covenanta, a który odważyła się dotknąć, był samochód. Zabrała go także. Pozostawiła większość ubrań. Później dwaj najbliżsi sąsiedzi, mieszkający pół mili od Haven Farm, głośno skarżyli się na jego obecność. Kiedy odmówił sprzedaży gruntu, jeden z nich wyniósł się z okręgu. Następnie, po trzech tygodniach, sklep spożywczy – właśnie mijał jego zaklejoną plakatami reklamowymi wystawę – zaczął przysyłać zakupy do domu. Nie interesowało ich to, czy je zamawia, a podejrzewał, że również i to, czy ma ochotę zapłacić.

Minął gmach sądu. Szare kolumny sprawiały wrażenie dumnych strażników prawa i sprawiedliwości. W tym budynku – przez pełnomocnika, naturalnie – pozbawiono go rodziny. Rozwodu udzielono, gdyż żadne prawo nie mogło zmusić kobiety, by wychowywała dziecko u boku takiego człowieka jak on. Czy roniłaś łzy? – zapytał wspomnienia Joan. Czy byłaś dzielna? Może czułaś ulgę? Stłumił pragnienie ucieczki. Zdawało mu się, że olbrzymie głowy na kolumnach mają mdłości – jakby chciały na niego zwymiotować.

W najwyżej pięciotysięcznym miasteczku dzielnica biurowa nie mogła być duża. Covenant minął wystawę magazynu. Przez szybę widział licealistki oglądające tanią biżuterię. Opierały się o ladę w prowokacyjnych pozach. Coś ścisnęło go za gardło. Odczuwał niechęć do tych dziewczęcych bioder i piersi, dostępnych pieszczotom innych mężczyzn. Nie jego. Był impotentem. W procesie rozkładu nerwów jego męskość stała się jeszcze jedną amputowaną kończyną. Odebrano mu nawet szansę rozładowania pożądania. Mógł do granic obłędu przywoływać wizje swych żądzy, ale nic nie mógł z nimi zrobić. Bez ostrzeżenia, w jego umyśle rozbłysło wspomnienie żony, przyćmiewając niemal blask słońca, chodnik i ludzi. Zobaczył ją w jednej z tych półprzejrzystych nocnych koszul, jakie dla niej kupił; kuszący zarys piersi pod cienkim materiałem. Serce krzyczało: Joan! Jak mogłaś? Czy chore ciało jest ważniejsze niż wszystko inne?

Naprężył mięśnie ramion i z wysiłkiem odpędził wspomnienia. Takie myśli były słabością, na którą nie mógł sobie pozwolić. Musiał je odsunąć. Lepiej być zgorzkniałym, pomyślał. Gorycz przetrwa. Pozostała chyba jedynym smakiem, jaki jeszcze potrafił odczuwać.

Skonsternowany, zdał sobie sprawę, że się zatrzymał. Drżąc, z zaciśniętymi pięściami stał na środku chodnika. Z najwyższym wysiłkiem zmusił się do marszu.

I wpadł na kogoś.

Nieczysty!

Dostrzegł plamę ochry. Człowiek, z którym się zderzył, miał na sobie coś w rodzaju płaszcza, czerwonobrązowego i brudnego. Covenant nie zatrzymał się i nie przeprosił. Szedł dalej, by nie widzieć lęku i odrazy obcego. Po chwili jego krok odzyskał martwy, mechaniczny rytm.

Mijał biura elektrowni – szansa, by osobiście zapłacił za telefon. Dwa miesiące temu wysłał im czek – na niewielką sumę, gdyż prawie nie używał prądu. Odesłali czek z powrotem. Nawet nie otworzyli koperty. Dołączona notka informowała, że ktoś anonimowo wpłacił na jego konto sumę wystarczającą przynajmniej na rok.

Po krótkiej walce z sobą uznał, że jeśli się podda, wkrótce nie będzie miał już żadnych powodów, by pojawić się między ludźmi. Dlatego przeszedł pieszo dwie mile, by osobiście uregulować rachunek telefoniczny, by pokazać wszystkim, że nie pozwoli sobie wydrzeć człowieczeństwa. W gniewie chciał przeciwstawić się izolacji, skorzystać z praw, jakie dawała mu zwykła, ludzka krew w jego żyłach.

Osobiście, pomyślał. A jeśli jest już za późno? Jeśli ktoś już za niego zapłacił? Co wtedy?

Ta myśl ścisnęła lodem jego drżące serce. Szybko wykonał WKS, potem wrócił spojrzeniem do bliskiego już szyldu Bell Telephone Company. Już niedaleko. Chciał uciszyć niepokój i ruszył szybciej. Zauważył, że nuci bezgłośnie w rytm kroków. Po chwili przypomniał sobie słowa:

 

Złoty chłopcze na glinianych nogach,

Pozwól sobie pomóc w wędrówce po drogach.

Porządne pchnięcie zaniesie cię w dal...

Chociaż niezgrabny jesteś, aż żal!

 

Prymitywny wierszyk rozbrzmiewał drwiąco w jego umyśle, a prosty rytm uderzał jak obelga, przy akompaniamencie powolnej, wykonywanej jakby w czasie striptizu melodii. Zastanawiał się, czy gdzieś w tajemniczych niebiosach wszechświata rządzi gruba i ciężka bogini, miażdżąca jego bezsensowny los: porządne pchnięcie i chytry rzut okiem zaniesie cię w dal... niezgrabny jesteś... żal i przerażenie zabarwione drwiną. W porządku, złoty chłopcze.

Tej myśli nie potrafił uciszyć drwiną, ponieważ kiedyś był kimś w rodzaju złotego chłopca. Miał szczęśliwe małżeństwo. Miał syna. Z zachwytu i nieświadomości napisał powieść, a potem obserwował, jak przez rok nie schodzi z list bestsellerów. Dzięki temu nie brakowało mu teraz pieniędzy.

Lepiej bym na tym wyszedł, pomyślał, gdybym wiedział, jaką piszę książkę.

Ale nie wiedział. Kiedy pisał, nie wierzył nawet, że znajdzie wydawcę. To było wtedy, kiedy poślubił Joan. Nie myśleli wówczas o pieniądzach i sławie. Jego wyobraźnię rozpalał czysty akt tworzenia, a ciepły blask jej dumy i zaufania podtrzymywały ten płomień – nie przez sekundy czy ułamki sekund, ale przez pięć miesięcy. Pięć miesięcy rozładowywania energii, która wydawała się jedynie mocą swej jasności z niczego kreować pejzaże: wzgórza i turnie, drzewa pod naporem wichru i ludzi wśród nocy. Wszystko to urzeczywistnione w procesie pisania. Kiedy skończył, był wycieńczony i zachwycony, jakby całą miłość życia zawarł w tym jednym akcie.

Nie były to łatwe chwile. Przeżywał męki, spoglądając na wzloty i otchłanie, które każdemu napisanemu słowu nadawały wygląd czarnej, zaschniętej krwi. A Covenant nie lubił wzlotów; niełatwo godził się z nie kontrolowanymi emocjami. Ale to było wspaniałe. Ta intensywność przeżyć wydała mu się najczystszym aktem całego życia. Stateczna fregata duszy przepłynęła ponad bezdennym, groźnym oceanem. Kiedy wysłał maszynopis, uczynił to ze spokojną ufnością.

Przez miesiące pisania, a potem oczekiwania, żyli z jej dochodów. Ona, Joan Macht Covenant, była spokojną kobietą, która więcej wyrażała oczami niż słowami. Miała lekko złocistą cerę, która nadawała jej wygląd ciepłej, kruchej istoty, jakby sylfidy. Nie była przy tym wysoka ani silna i Thomasa Covenanta nie przestawało zdumiewać, że na ich wspólne życie zarabia ujeżdżaniem koni.

Termin ujeżdżanie nie oddawał właściwie jej umiejętności. W jej pracy nie zdarzały się próby sił, nie było stających dęba ogierów o szalonych oczach i rozdętych chrapach. Covenant miał wrażenie, że Joan nie ujeżdża, ale uwodzi konie. Od jej dotyku spokój ogarniał drgające mięśnie, jej łagodny głos zmniejszał napięcie widoczne w pochyleniu uszu. Kiedy dosiadała konia na oklep, od ucisku jej kolan znikała wywołana lękiem brutalność zwierzęcia. A kiedy koń wymykał się jej spod kontroli, zsuwała się lekko z grzbietu i czekała, aż minie mu spazm dzikości. Potem zaczynała znowu. Na koniec ruszała wokół Haven Farm wściekłym galopem, by pokazać zwierzęciu, że może wyszaleć się do granic wytrzymałości, nie odmawiając przy tym posłuszeństwa.

Talent Joan zniechęcał Covenanta do kontaktu z końmi. Nawet kiedy nauczyła go konnej jazdy, nie potrafił przezwyciężyć lęku przed tymi zwierzętami.

Praca Joan nie przynosiła wielkich dochodów, wystarczała jednak, by nie musieli głodować do czasu, kiedy odebrał list od wydawcy. Tego samego dnia zadecydowała, że nadszedł czas, by mieli dziecko.

Z powodu zwykłych opóźnień wydawniczych musieli jeszcze prawie rok żyć z zaliczki. Joan pracowała nadal, dopóki nie groziło to bezpieczeństwu poczętego dziecka. Potem, gdy ciało dało znak, że nadeszła pora, zrezygnowała z pracy zupełnie. Od tej chwili jej życie się uwewnętrzniło, skoncentrowało na rozwoju dziecka tak całkowicie, że często spoglądała na świat pustym, wyczekującym wzrokiem.

Kiedy urodził się chłopiec, Joan oznajmiła, że będzie miał na imię Roger – na pamiątkę jej ojca i dziadka.

Roger! – Covenant jęknął bezgłośnie, zbliżając się do biura centrali telefonicznej. Nigdy nie lubił tego imienia. Lecz niemowlęca twarz syna, tak pięknie wyrzeźbiona, sprawiała, że serce drżało mu z miłości i dumy... dumy z udziału ojca w tajemnicy życia. A teraz jego syn odszedł, odszedł wraz z Joan. Nie wiedział nawet dokąd. Dlaczego nie potrafi płakać?

W następnej chwili czyjaś dłoń chwyciła go za rękaw.

Psze pana! – odezwał się przestraszony, cienki głosik. – Psze pana!

Odwrócił się, a w jego krtani narastał krzyk: Nie dotykaj mnie! Nie dotykaj nieczystego! Wyraz twarzy chłopca powstrzymał ten krzyk, nie pozwolił mu wyrwać ręki. Chłopak miał najwyżej osiem, może dziewięć lat... był chyba za mały, żeby się bać. Na jego twarz wystąpiły białe i czerwone plamy – strachu i niechęci – jakby został zmuszony do zrobienia czegoś, co budziło grozę.

Psze pana – powtórzył błagalnie. – Proszę. Niech pan to weźmie. – Wcisnął mu w zdrętwiałe palce kartkę pożółkłego papieru. – On mi kazał oddać ją panu. Powinien pan to przeczytać. Dobrze?

Palce Covenanta mimowolnie ścisnęły papier. On? – pomyślał tępo, patrząc na chłopca. On?

On. – Chłopiec wskazał drżącym palcem na chodnik za sobą.

Covenant obejrzał się. W pobliżu stał żebrak w brudnym płaszczu koloru ochry. Mamrotał coś, jakby cicho mruczał bezsensowną melodyjkę. Usta miał otwarte, lecz wargi nie poruszały się, by formować słowa. Lekki wiatr poruszał jego splątanymi włosami i brodą. Starzec wzniósł twarz ku niebu, jakby patrzył prosto w słońce. W lewej ręce trzymał drewnianą, żebraczą miskę, w prawej ściskał długą laskę, do której umocowana była tabliczka z dwoma tylko słowami: Strzeż się.

Strzeż?

Przez jedną niezwykłą chwilę same słowa zdawały się promieniować groźbą. Wrzeszcząc jak sępy, niebezpieczeństwa wciskały się poprzez napis, straszliwe zagrożenia płynęły w powietrzu w stronę Covenanta. A między nimi spoglądały przez te krzyki oczy – para oczu jak kły, spróchniałe i śmiercionośne. Patrzyły na niego nieruchomo, z zimną, pożądliwą złośliwością, jakby on i tylko on był padliną, której pragnęły. Ociekały złą wolą niby jadem. Przez tę jedną chwilę Covenant drżał, czując niewytłumaczalną grozę.

Strzeż się!

Ale to tylko znak, martwy tekst umocowany do drewnianej laski. Covenant zadygotał, a powietrze przed nim odzyskało przejrzystość.

Powinien pan to przeczytać – powtórzył chłopiec.

Nie dotykaj mnie – wymamrotał Covenant w stronę palców na rękawie. – Jestem trędowaty.

Gdy jednak spojrzał ponownie, chłopca już nie było.


2. Nie ma nadziei

Zaskoczony, rozejrzał się po ulicy, ale chłopiec zniknął bez śladu. Spojrzał jeszcze raz na starego żebraka, lecz wtedy dostrzegł drzwi ze złoconą tabliczką: Bell Telephone Company. Nagły atak lęku oddalił wszelkie inne myśli. Przypuśćmy... Tu był jego cel, przybył tu osobiście, by domagać się ludzkiego prawa do płacenia własnych rachunków. Ale przypuśćmy...

Otrząsnął się. Był trędowaty; nie mógł sobie pozwolić na przypuszczenia. Odruchowo wcisnął papier do kieszeni. Z posępną starannością przeprowadził WKS, uspokoił się i ruszył do drzwi.

Wychodzący pospiesznie mężczyzna niemal się z nim zderzył, potem rozpoznał go i odstąpił na bok. Twarz poszarzała mu ze strachu. Covenant niemal krzyknął na głos: trędowaty, nieczysty! Zatrzymał się znowu. Mężczyzna był adwokatem Joan w sprawie rozwodowej: niski, tęgi osobnik, pełen sztucznej dobroduszności, w jakiej specjalizują się prawnicy i księża. Covenant potrzebował dłuższej chwili, by dojść do siebie po tym lęku, jaki dostrzegł we wzroku adwokata. Mimo woli poczuł się zawstydzony, że jest przyczyną takiej konsternacji. Przez moment nie potrafił w sobie wzbudzić zapału, który sprowadził go do miasta.

Lecz niemal natychmiast ogarnął go gniew. W myślach wstyd i złość splatały się nierozerwalnie. Nie pozwolę im na to, syknął. Do diabła! Nie mają prawa! Niełatwo jednak było wymazać z pamięci minę adwokata – jego obrzydzenie było faktem, tak jak i trąd, obojętnym w obliczu prawa czy sprawiedliwości. A nade wszystko, trędowatemu nie wolno zapominać o śmiertelnie groźnej wymowie faktów.

Chyba powinienem napisać wiersz, pomyślał Covenant.

 

Są takie blade śmierci,

które ludzie nazywają życiem:

mimo zapachu rosnącej zieleni

każdy oddech jest tylko tchnieniem grobu.

Podskakują ciała jak zwłoki marionetek,

a piekło skrada się ze śmiechem...

 

Ze śmiechem – to naprawdę dobre. Ognie piekielne!

Czy cały śmiech życia zawrę w tej jednej chwili?

Czuł, że zadał ważne pytanie. Śmiał się, kiedy przyjęto jego powieść... śmiał się z cieni głębokich, niemych myśli płynących niby morskie prądy po twarzy Rogera... śmiał się nad wydaną już książką... śmiał się z jej pozycji na liście bestsellerów. Tysiące spraw ważnych i drobnych napełniało go radością. Kiedy Joan spytała, z czego się tak cieszy, mógł tylko powiedzieć, że każdy oddech dostarcza mu pomysłów na nową powieść. Płuca pobudzały wyobraźnię i energię. Chichotał, gdy nie mógł już zawrzeć w sobie całej radości.

Lecz Roger miał sześć miesięcy, gdy powieść stała się sławna, a po kolejnych sześciu Covenant wciąż jeszcze nie zaczął pisać. Miał zbyt wiele pomysłów. Jakoś nie potrafił z nich czegoś wybrać.

Joan nie pochwalała bezproduktywnej pomysłowości. Spakowała Rogera i zostawiła męża w nowo kupionym domu, z pracownią urządzoną w małej, dwupokojowej chatce nad strumykiem w lesie porastającym Haven Farm. Zostawiła go z poleceniem, by zaczął pisać, gdy ona z Rogerem będzie składać wizyty u krewnych.

To był punkt zwrotny: chwila, gdy głaz zaczął się toczyć pod jego gliniane nogi. Głuche grzmoty zwiastowały uderzenie, które podcięło go tak dokładnie jak chirurg atakujący gangrenę. Słyszał ostrzeżenia, ale ignorował je. Nie wiedział, co oznaczają.

Nie... zamiast szukać przyczyny tego grzmotu, z uczuciem żalu i miłości pomachał Joan na pożegnanie. Wiedział, że ma rację: jeśli na jakiś czas nie zostanie sam, nie weźmie się do pracy. Podziwiał jej zdolność do działania, choć serce go bolało, przygniecione ciężarem rozłąki. Kiedy więc pomachał znikającemu na horyzoncie samolotowi, wrócił do Haven Farm, zamknął się w pracowni, włączył elektryczną maszynę do pisania i ułożył dedykację następnej powieści:

Joan, która była mi strażnikiem tego, co możliwe.

Palce ześlizgiwały mu się niepewnie z klawiszy. Dopiero przy trzeciej próbie uzyskał bezbłędny tekst. Nie znał jednak mórz i nie potrafił dostrzec nadchodzącego sztormu.

Na tępy ból kostek i nadgarstków także nie zwrócił uwagi. Tupał tylko mocno, by usunąć chłód, który koncentrował się w stopach. A kiedy znalazł purpurową plamkę na prawej dłoni, u nasady małego palca, nie myślał o niej. Po dwudziestu czterech godzinach od wyjazdu Joan pochłonęła go fabuła powieści. Jego umysł wyrzucał kaskady nowych wizji. Palce szperały po klawiaturze, plącząc najprostsze słowa, lecz wyobraźnia go nie zawodziła. Nie miał czasu zajmować się ropiejącą ranką, jaka powstała w środku tej purpurowej plamy.

Joan przywiozła Rogera do domu po trzech tygodniach rodzinnych wizyt. Nie zauważyła niczego aż do wieczora, gdy mały zasnął, a ona wtuliła się w ramiona męża. Zamknęli okiennice, odcinając dom od błądzącego po farmie chłodnego zimowego wiatru. I wtedy, w stojącym powietrzu w saloniku, Joan poczuła słodkawy, mdlący zapach infekcji.

Gdy po wielu miesiącach patrzył na antyseptyczne ściany leprozorium, przeklinał się za to, że nie zajodynował ręki. Nie żałował dwóch straconych palców. Operacja, która pozbawiła go części dłoni, była tylko symbolem odcięcia, odizolowania go od dawnego życia, usunięcia go z własnego świata, jakby był złośliwą infekcją. I wprawdzie dłoń cierpiała wspomnieniem utraconych palców, jednak ból ten nie był większy, niż powinien. Przeklinał swoją niedbałość, gdyż pozbawiła go ona ostatniego uścisku Joan.

Trzymając ją w ramionach tej ostatniej zimowej nocy, nie uświadamiał sobie takiej możliwości. Opowiadał o nowej książce i przytulał Joan do siebie, zadowolony z dotyku jej jędrnego ciała, świeżego zapachu jej włosów i ciepłego blasku uczucia. Jej nagła reakcja zaskoczyła go. Zanim zrozumiał, co ją zaniepokoiło, stała już i ściągała go z sofy. Chwyciła jego prawą dłoń, wskazała rankę, a w jej głosie zabrzmiał gniew i troska.

Och, Tom! Dlaczego na siebie nie uważasz?

Nie wahała się. Poprosiła jedną z sąsiadek, by przypilnowała Rogera, a potem w lekkim lutowym śniegu odwiozła męża do szpitala. Nie odchodziła, póki nie przyjęto go na oddział i nie przeprowadzono badań.

Wstępna diagnoza brzmiała: gangrena.

Joan spędziła przy nim prawie cały dzień, z wyjątkiem okresów, gdy zabierano go na badania. Następnego ranka o szóstej Covenant trafił na salę operacyjną. Odzyskał świadomość trzy godziny później, w szpitalnym łóżku, bez dwóch palców. Otępiały po narkozie, dopiero w południe zatęsknił za Joan.

Jednak nie zjawiła się przez cały dzień. A nazajutrz rano weszła do pokoju zupełnie odmieniona. Była blada, jakby serce szczędziło jej krwi; kości czaszki zdawały się rozsadzać jej głowę. Przypominała schwytane w pułapkę dzikie zwierzę. Zignorowała jego wyciągniętą rękę. Mówiła cichym, pełnym napięcia głosem, jak gdyby najwyższym wysiłkiem woli zmuszała się do tego. Stojąc możliwie daleko, martwym wzrokiem spoglądała przez okno na mokre ulice i przekazała mu nowe wieści.

Wykryli u niego trąd.

Otępiały ze zdumienia, powiedział tylko:

– Chyba żartujesz.

Wtedy odwróciła się.

Nie udawaj głupiego! – krzyknęła. – Lekarz chciał ci powiedzieć, ale się nie zgodziłam. Wolałam sama. Myślałam o tobie. Ale nie mogę... nie zniosę tego. Masz trąd! Wiesz, co to znaczy? Dłonie i stopy gniją, ramiona i nogi będziesz miał poskręcane, a twoja twarz stanie się brzydka niczym stary grzyb. Będziesz miał wrzody na oczach, a po pewnym czasie stracisz wzrok. Nie zniosę tego... dla ciebie to bez różnicy, bo ty niczego nie będziesz czuł, do diabła! I... och, Tom, Tom... to jest zakaźne!

Zakaźne? – Nie rozumiał, o czym ona mówi.

Tak! – warknęła. – Większość ludzi choruje, ponieważ... – Na chwilę zakrztusiła się trwogą, która doprowadziła do tego wybuchu. – Ponieważ mieli kontakt w dzieciństwie. Dzieci są bardziej podatne od dorosłych. Roger... nie mogę ryzykować... muszę chronić Rogera!

A kiedy uciekła, kiedy wybiegła z pokoju, powiedział:

Tak, oczywiście.

Nie miał nic więcej do powiedzenia. Wciąż nie rozumiał. Umysł miał pusty. Dopiero po kilku tygodniach zaczął pojmować, jaką część duszy odjęła mu Joan. Ale wtedy był tylko przerażony.

Czterdzieści osiem godzin po operacji chirurg stwierdził, że Covenant zniesie podróż. Wysłali go do leprozorium w Luizjanie. W drodze z lotniska lekarz, który po niego wyjechał, bezbarwnym tonem opowiadał o trądzie. Mycobacterium leprae została zidentyfikowana przez Armauera Hansena w 1874 roku, jednak badania nie posunęły się naprzód, gdyż uczeni nie zdołali zrealizować dwóch spośród czterech etapów analizy, określonych przez Kocha: nikt nie potrafił sztucznie wyhodować bakterii i nikt nie odkrył, jaką drogą choroba ta jest przekazywana. Ostatnio pewne obiecujące wyniki otrzymał dr O. A. Skinsnes na Hawajach.

Covenant słuchał nieuważnie. Słyszał abstrakcyjne wibracje grozy w słowie trąd, jednak nie miały one siły przekonywania. Przypominały groźbę wypowiedzianą w obcym języku: istniała tylko intonacja, same słowa nic nie znaczyły. Obserwował poważną twarz lekarza tak samo, jak wcześniej patrzył na niezrozumiały wybuch Joan. I nic nie mówił.

Gdy jednak wprowadził się do pokoju – kwadratowej celi z białym łóżkiem i antyseptycznymi ścianami – lekarz podjął jeszcze jedną próbę.

Panie Covenant – oświadczył nagle. – Pan chyba nie rozumie, o co toczy się gra. Proszę ze mną. Chcę panu coś pokazać.

Covenant ruszył za nim korytarzem.

Ma pan to, co nazywamy pierwotnym przypadkiem choroby Hansena – mówił lekarz. – Przypadek rodzimy, który nie ma żadnej... etiologii. Osiemdziesiąt procent zachorowań w tym kraju to imigranci, ludzie, którzy kontakt z chorobą mieli w dzieciństwie, za granicą – w klimacie tropikalnym. Wiemy przynajmniej, gdzie się zarazili, choć nie mamy pojęcia jak. Naturalnie, pierwotna czy wtórna, choroba rozwija się podobnie. Z reguły jednak ludzie z przypadkami wtórnymi dorastali w miejscach, gdzie choroba Hansena jest mniej egzotyczna niż tutaj. Kiedy zachorowali, potrafili to rozpoznać. To znaczy, że mieli większą szansę, by odpowiednio wcześnie szukać pomocy.

Przerwał na chwilę.

Chcę panu przedstawić jednego z naszych pacjentów – podjął. – To jedyny prócz pana przypadek pierwotny, jaki w tej chwili mamy u nas. Pacjent był kimś w rodzaju pustelnika. Mieszkał samotnie, daleko od cywilizacji, w górach zachodniej Wirginii. Nie miał pojęcia, co się z nim dzieje, dopóki armia nie zaczęła go szukać. Chcieli go zawiadomić, że na wojnie stracił syna. Kiedy oficer go zobaczył, wezwał pogotowie. A stamtąd przysłano pacjenta do nas.

Lekarz zatrzymał się przed drzwiami całkiem podobnymi do drzwi pokoju Covenanta. Zapukał, ale nie czekał na odpowiedź. Nacisnął klamkę, chwycił Covenanta za łokieć i wprowadził do środka.

Zaraz za progiem w nozdrza Covenanta uderzył gryzący odór, smród jakby gnijącego mięsa rzuconego do latryny. Zapachy maści i kwasu karbolowego nie mogły go stłumić. Źródłem odoru była skulona postać, siedząca w groteskowej pozie na białej pościeli.

Dzień dobry – odezwał się lekarz. – To pan Thomas Covenant. Ma pierwotny przypadek choroby Hansena i chyba nie bardzo rozumie, co mu grozi.

Pacjent wolno uniósł ramiona, jakby chciał objąć przybysza.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin