Roberts Nora - MacGregorowie 06 - Rebelia t.1.rtf

(428 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

REBELIA

Tom I

PROLOG

Glenroe Forest, Szkocja, 1735

Nadjechali o zmierzchu, w porze, kiedy wszyscy we wsi spożywali wieczerzę. Osada wyglądała na wyludnioną i tyl­ko siwe smugi dymu z kominów zdradzały, że w domach mieszkają ludzie. Przejmujący chłód listopadowego wieczo­ru sprawiał, że nikt bez potrzeby nie wystawiłby nosa za próg. Kilka dni wcześniej spadł pierwszy śnieg, jednak szyb­ko stopniał w promieniach południowego słońca. Zaraz po­tem chwycił mróz i skuł ziemię tak mocno, że stała się twar­da niczym kamień. Na ścieżkach pokrytych zmarzłą grudą kopyta koni wybijały rytm, który niósł się donośnym echem pośród bezlistnych drzew. Z każdą chwilą hałas narastał, zupełnie jakby ponad lasem przetaczała się potężna nawał­nica.

Serena MacGregor energicznie poprawiła na biodrze swojego małego braciszka, podeszła do okna i wyjrzała na podwórze. Pomyślała, że ojciec i jego ludzie wyjątkowo wcześnie wracają z polowania. Dziwiło ją jednak, że nie słyszy ich śmiechu ani radosnych okrzyków powitania. Jesz­cze mocniej przycisnęła nos do szyby i niecierpliwie cze­kała, aż przed domem pojawią się znajome sylwetki.

Próbowała zapomnieć o żalu, jaki imała do ojca, który nie pozwolił jej jechać na polowanie. Musiała zostać w do­mu tylko dlatego, że była dziewczyną. Nie miało znaczenia, że strzelała z łuku równie celnie jak jej czternastoletni brat Coll, który oczywiście pojechał z myśliwymi. Ojciec za­bierał go ze sobą od dnia jego siódmych urodzin, nic więc dziwnego, że starszy brat mówił wyłącznie o polowaniu. Za to ona miała siedzieć w domu z buzią na kłódkę i po­magać matce.

Malutki Malkolm zaczął popłakiwać, więc machinalnie pohuśtała go parę razy, cały czas usiłując przeniknąć wzro­kiem ciemności.

- Cicho malutki, tata nie musi słyszeć już od progu two­ich grymasów - szepnęła do ucha chłopczyka i instynktow­nie przygarnęła go mocniej.

Narastał w niej dziwny niepokój, więc poszukała spoj­rzeniem matki. Zerknęła ukradkiem w stronę izby, czystej i schludnej jak pudełeczko. Razem z matką i młodszą sios­trzyczką Amelią pracowały cały dzień, żeby wysprzątać każ­dy kąt. Deski podłogi pachniały świeżo wyszorowanym drewnem, a mdłe światło świec odbijało się od wypolero­wanego blatu stołu. Nigdzie nie widać było najmniejszego strzępka pajęczyny czy kuchennej sadzy. Smakowity zapach przygotowywanej kolacji mieszał się z delikatną wonią la­wendy, której małe woreczki matka porozwieszała u sufitu.

Samo wspomnienie pracowicie spędzonego dnia przy­wołało ból zmęczonych ramion. Rodzice bardzo dbali, że­by ich obejście zawsze wyglądało porządnie, bo, jak ma­wiali, szlachetne urodzenie zobowiązuje. Ich niewielki dwór z ciemnoszarego kamienia był więc najbardziej okazałym budynkiem osady.

Serena kolejny raz przylgnęła nosem do chłodnej szyby. Wszystko wyglądało jak zwykle, mimo to jej serce biło szybko, ogarnięte niezrozumiałą trwogą. Wspięła się na pal­ce, żeby zdjąć z wieszaka ciepły szal, którym otuliła siebie i Malkolma. Otworzyła drzwi i stanęła na progu.

Wiatr ucichł. Z ciemności dochodził jedynie stukot ko­pyt i dzwonienie podków o zamarzniętą ziemię. Jeźdźcy ukazali się na szczycie wzgórza. Serena zadrżała. Nie z zim­na, tylko ze strachu, który nagle mocno chwycił ją za gardło. Dokładnie w tej samej chwili ciszę wieczoru przeszył okrzyk przerażenia. Przestraszona, szybko czmychnęła za próg, ale już po chwili gotowa była znowu wyjść na dwór. Powstrzymał ją głos matki.

- Sereno, szybko!

Fiona MacGregor zbiegła ze schodów prowadzących na piętro. Jej zwykle pogodna twarz pobladła, w pięknych oczach czaił się niepokój. Tym razem nie poprawiała w po­śpiechu płomiennie rudych loków jak zwykle, kiedy wy­biegała na powitanie męża.

- Natychmiast zamykaj drzwi! - rozkazała.

- Ale mamo...

- Na miłość boską, dziewczyno pośpiesz się!

- Przecież tato wraca...

- To nie ojciec!

Gromada jeźdźców mknęła już w dół łagodnego stoku. Zamiast znajomych kraciastych kiltów w barwach klanu MacGregorów wystraszona Serena dostrzegła czerwone płaszcze angielskich dragonów. Choć miała zaledwie osiem lat, doskonale wiedziała, co oznacza nagłe przybycie żoł­nierzy. W swym kilkuletnim życiu nasłuchała się dość opowieści i legend, by poczuć lęk na widok wrogich mundurów. Jednak znacznie silniejszy od strachu okazał się nagły gniew, który wypełnił jej dziecięce serce.

- Czego oni od nas chcą? - wielkie zielone oczy do­magały się natychmiastowej odpowiedzi. - Przecież nie zro­biliśmy nic złego!

- Czasem nie trzeba nic robić. Wystarczy, że się jest! - Fiona wciągnęła córkę do środka, po czym dokładnie za­ryglowała drzwi, świadoma, że niestety nie stanowią one żadnej przeszkody dla grupy rozjuszonych żołdaków.

- Córeczko... - położyła dłonie na ramionach dziew­czynki. Kiedy pochyliła się, wydawała się jeszcze bardziej krucha. - Biegnij szybko na górę do dziecinnego pokoju. Weź ze sobą Malkolma i Amelię. I nie wychodźcie stamtąd, dopóki was nie zawołam.

- Zostanę z tobą, mamo!

- Nie!

Stanowczy ton jej głosu stłumił w zarodku wszelkie pro­testy. Najwyraźniej nie obawiała się samotnie stawić czoło intruzom. Choć drobna i delikatna, Fiona MacGregor nie należała do istot niezaradnych czy lękliwych. Być może dzięki sile charakteru zdobyła sobie miłość i szacunek naj­ważniejszych mężczyzn w swoim życiu. Najpierw ojca, któ­ry jako swą ulubienicę rozpieszczał ją bezgranicznie, a po­tem męża, zakochanego w niej bez pamięci.

- Mamusiu, pozwól mi z sobą zostać - nalegała Serena. Jej dziecięce oczy zaczęły napełniać się łzami strachu.

Za to usta, o których ojciec mówił, że są wyjątkowo uparte, pozostały mocno zaciśnięte. Buzia dziewczynki nabrała przez to wyrazu stanowczości.

Zanim Fiona zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, z dworu dobiegł kolejny rozdzierający krzyk, a na dachu sąsiedniego domu pojawiły się płomienie. Patrząc, jak ogień błyskawicz­nie ogarnia cały budynek, Fiona dziękowała Bogu, że jej mąż i syn jeszcze nie wrócili.

- Nie możesz tu zostać, córeczko!

- Ale tato na pewno nie chciałby, żebym zostawiła cię samą.

- Tato chciałby, żebyś była posłuszna i robiła, co każę.

- Tuż za drzwiami rozległ się głośny stukot końskich kopyt.

- Biegnij do pokoju! - Fiona obróciła córkę i popchnęła ją w stronę schodów. - Pilnuj dzieci!

Przestraszony Malkolm zaczął płakać, więc Serena moc­niej przytuliła go do siebie i co sił w nogach pobiegła na górę. Była na podeście, gdy usłyszała, jak drzwi wejściowe odskakują z hukiem. Na palcach podeszła do balustrady i ukryta w ciemnościach obserwowała, jak do izby wpada sześciu rosłych żołnierzy, a matka wychodzi im naprzeciw z dumnie uniesioną głową. Jeden z dragonów wysunął się przed pozostałych i złożył Fionie głęboki ukłon. Nawet z daleka widać było, ile szyderstwa zawierał ten teatralny gest.

- Serena? - z uchylonych drzwi dziecinnego pokoju wychyliła się jasna główka przestraszonej Amelii.

- Tak, to ja. Trzymaj go! - Serena bez namysłu pod­biegła do siostry i wcisnęła Malkolma w pulchne ramionka pięcioletniej dziewczynki. - Zamknijcie się w pokoju i siedźcie cicho - szepnęła. - I postaraj się, żeby mały nie płakał - z kieszeni fartuszka wydobyła suszoną śliwkę i po­dała ją Amelii. - Masz to i schowaj się!

Zaczekała, aż mała cicho zamknie drzwi, a potem wró­ciła na swoje miejsce na podeście. Skulona przywarła do jednego z filarów podpierających poręcz i z ukrycia obser­wowała, co dzieje się na dole.

- Fiona MacGregor? - dragon badawczo wpatrywał się w jej matkę.

- Tak. Jestem lady MacGregor - odparła Fiona. Wyprostowała się dumnie i patrzyła żołnierzowi prosto w oczy. Myślała tylko o jednym - musi za wszelką cenę ochronić dzieci, a jej jedyną broń stanowi własna godność.

- Jakim prawem wdzieracie się do mojego domu? - za­pytała stanowczo.

- Prawem oficera jego królewskiej wysokości.

- Z kim rozmawiam?

- Kapitan Standish, do usług - mężczyzna wolno ściąg­nął czerwone rękawiczki i bawił się nimi przez chwilę, próż­no czekając na błysk strachu w oczach kobiety. - Gdzie jest pani mąż... - umyślnie zawahał się - lady MacGregor?

- Pan MacGregor poluje ze swymi ludźmi.

Kapitan najwyraźniej nie uwierzył. Wystarczyło jedno skinienie jego dłoni, by żołnierze rozbiegli się po domu. Jeden z nich wywrócił stół, inny cisnął w kąt taboret.

Fiona nie mrugnęła nawet okiem, nie cofnęła się ani o krok, choć ze strachu zupełnie zaschło jej w ustach. Miała świadomość, że na rozkaz swego dowódcy żołnierze puszczą z dymem cały dom, tak jak zrobili z zagrodami sąsiadów. Nie pomoże tu ani pozycja jej męża, ani szlachectwo. Wie­działa, że za wszelką cenę powinna zachować spokój, ale nie byłaby sobą, gdyby na jawną zniewagę nie odpowie­działa tym samym.

- Jak pan widzi, w osadzie są tylko kobiety i dzieci. Tak więc jeśli macie sprawę do pana MacGregora i jego ludzi, wybraliście sobie złą porę. Pewnie specjalnie, skoro tak śmiało wkroczyliście do Glenroe.

Kapitan Standish bez słowa podniósł rękę i uderzył ją w twarz. Siła ciosu była tak wielka, że Fiona straciła rów­nowagę i bezwładnie potoczyła się do tyłu.

- Mój ojciec zabije cię za to!

Serena zbiegła ze schodów jak strzała i rzuciła się na zdumionego oficera. Dopadła go w mgnieniu oka i z całych sił wbiła ostre ząbki w tę samą ręką, którą przed chwilą ośmielił się podnieść na Fionę. Anglik zaklął siarczyście, otrząsnął się i jednym ruchem odepchnął Serenę.

- Ten diabelski pomiot gotów wyssać z człowieka krew - wrzasnął wściekle i zamachnął się na dziewczynkę, ale Fiona błyskawicznie przyskoczyła do córki i zasłoniła ją własnym ciałem.

- Czy przystoi, żeby ludzie króla Jerzego podnosili rękę na bezbronne dzieci? Takie są wasze angielskie zwyczaje?

Oficer pohamował się, ale wciąż głośno sapał z wście­kłości. Duma nie pozwalała mu znieść myśli o tym, że miał­by zostać pokonany przez kobietę i dziecko, w dodatku na oczach własnych ludzi. Jednak rozkazy mówiły wyraźnie, że ma za zadanie jedynie przeszukać domy i wybadać mie­szkańców.

Źle się stało, że tym skamlącym Szkotom udało się prze­konać królową regentkę, by na terenie Szkocji nie obowią­zywał angielski kodeks karny. W przeciwnym razie dopiero by tu sobie używali. Z drugiej jednak strony królowa Ka­rolina żywiła ostatnio urazę do swoich szkockich poddanych, a w ogóle mało prawdopodobne, żeby miała czas i chęci słuchać o drobnym incydencie, który wydarzył się w zagubionej pośród gór osadzie.

Standish skinął na jednego z dragonów. Nakazał mu za­brać Serenę na górę i zamknąć ją na klucz. Żołnierz skwa­pliwie chwycił dziewczynkę wpół i próbował zaciągnąć na schody. Musiał przy tym unikać jej zębów i pięści, którymi okładała go z całych sił. Walczyła zawzięcie, krzycząc przy tym i wzywając na pomoc matkę, ale na nic zdał się jej zaciekły opór.

- Chowacie dzikie kocięta w tych górach, milady - ka­pitan próbował jedną ręką owinąć chusteczkę wokół krwa­wiącej dłoni.

- Moja córka nie zwykła patrzeć, żeby jej matkę albo którąkolwiek z kobiet atakował mężczyzna.

Anglik nie odezwał się ani słowem. Zraniona ręka jesz­cze drżała i bolała go niemiłosiernie. Z tym większą przy­jemnością zaczął rozmyślać o dotkliwej karze za zniewagę, która go spotkała. Bicie dziecka na pewno nie stanowiło najlepszego sposobu na poprawienie nastroju. Pomyślał jed­nak, że matka tej krnąbrnej smarkuli byłaby całkiem dobrym zadośćuczynieniem za jego straty... Uśmiechnął się do swo­ich myśli, obejmując Fionę lubieżnym spojrzeniem. Tak, matka to całkiem inna historia, stwierdził w duchu.

- Pani mąż jest podejrzany o udział w zamachu na ka­pitana Porteousa. - odezwał się w końcu.

- Tego samego, który wyrokiem sądu został skazany na śmierć za to, że rozkazał strzelać do tłumu? - spytała szybko.

- Oczyszczono go z tych zarzutów i uniewinniono, madame - położył dłoń na rękojeści szabli. Nawet jego żoł­nierze uważali go za wyjątkowego okrutnika. Trzymał swych podkomendnych twardą ręką i nie znał litości. Ta szkocka dziwka, jak nazywał w myślach Fionę, miała się za chwilę przekonać, co znaczy narazić się na gniew kapitana Standisha.

- Pragnę pani przypomnieć, że kapitan Porteous strzelał do grupy buntowników, i to podczas publicznej egzekucji. On sam zaś został uprowadzony z więzienia i powieszony przez nieznanych sprawców.

- Nie mogę powiedzieć, żebym mu współczuła. Widocz­nie zasłużył sobie na taki los. Jednak zaręczam panu, że ani ja, ani nikt z mojej rodziny nie ma z tą sprawą nic wspólnego.

- Jeśli okaże się, że to kłamstwo, pani maż trafi za kratki jako morderca i zdrajca. Pani zaś, droga lady MacGregor, nie będzie miała żadnej obrony.

- Powtarzam, że nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie.

- Szkoda - nieprzyjemny uśmiech wykrzywił wargi An­glika. - Wobec tego będę musiał pokazać pani, jaki los spo­tyka kobiety, których nie ma kto bronić - powiedział, robiąc krok w jej stronę.

Na górze Serena waliła pięściami w drzwi, dopóki cał­kiem nie opadła z sił. Za jej plecami zapłakana Amelia tuliła do siebie wystraszonego Malkolma. W dziecinnym pokoju nie paliła się żadna lampa, mimo to było w nim jasno od łuny pożarów. Z dworu dobiegały donośne okrzyki żołnie­rzy i zawodzenie kobiet. Serena opadła na kolana. Rozcierając zbolałe dłonie, z rozpaczą myślała o matce, samotnej i bezbronnej wobec brutalnych Anglików.

Niespodziewanie ktoś przekręcił klucz w zamku. Drzwi się otworzyły. Serena natychmiast wypadła za próg. Naj­pierw zobaczyła plecy żołnierza okryte czerwonym płasz­czem. Wyraźnie słyszała, jak dzwonią jego ostrogi, gdy po­śpiesznie zbiegał po schodach. Rzuciła się w ślad za nim i po chwili z przerażeniem dostrzegła nagie, poranione ciało matki leżące na środku izby. Przepiękne włosy Fiony przy­pominały potargany kołtun, jej ramiona drżały, gdy uniosła się i klęknęła u stóp zapłakanej córki.

- Mamusiu!

Serena powstrzymała głośny szloch i padła na kolana obok matki. Widziała ją już płaczącą, ale nigdy w taki spo­sób. Po twarzy Fiony MacGregor płynęły teraz łzy niemej, bezgranicznej rozpaczy.

Skóra matki była zimna jak lód, więc Serena jednym skokiem dopadła kufra i wyciągnęła z niego ciepły koc. Otuliła nim drżącą się jak w febrze Fionę, a potem w na­pięciu nasłuchiwała odgłosów oddalających się żołnierzy, próbując jednocześnie uspokoić zapłakaną Amelię i krzy­czącego Malkolma. Jednym drobnym ramieniem otoczyła matkę, a drugim młodsze rodzeństwo.

Była jeszcze zbyt mała, żeby do końca pojąć, co się stało, a mimo to doskonale wyczuwała, że spotkało ich wielkie nieszczęście. To wystarczyło, aby w dziecięcym sercu za­płonęła nienawiść i żądza zemsty.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Londyn, 1745

Brigham Langston, czwarty hrabia Ashburn, siedział przy śniadaniu w swoim eleganckim londyńskim pałacyku i z uwagą studiował list. Czekał na niego od tygodni, wy­glądał go każdego dnia i niecierpliwie sprawdzał, czy już nadszedł. Nic więc dziwnego, że gdy wreszcie miał go w rę­kach, odczytywał każde słowo bardzo dokładnie. Jego bystre szare oczy wolno przesuwały się po zapisanych linijkach, z powagą wydymał pełne usta. Nieczęsto bowiem otrzymuje się listy, które są w stanie odmienić całe życie.

- Do diabła, Brig! Długo jeszcze będziesz mnie trzymał w niepewności? - zawołał Coll MacGregor.

Młody, porywczy rudzielec, niecierpliwy jak każdy ro­dowity Szkot, nie mógł usiedzieć na miejscu i niecierpliwie zaglądał przez ramię przyjaciela. Langston jednak najwy­raźniej nic sobie z tego nie robił. Podczas licznych podróży, które razem odbyli po Francji i Włoszech, zdążył już przy­zwyczaić się do popędliwości swego towarzysza. Nagłe wy­buchy ognistego temperamentu nawet go bawiły, tym razem jednak sprawa przedstawiała się zbyt poważnie, by działać pod wpływem emocji. Musiał więc powstrzymać Colla, do­póki sam nie pojął, jaki jest prawdziwy sens listu. Uniósł do góry szczupłą, wypielęgnowaną dłoń tonącą w koron­kowych mankietach. Tym wymownym gestem nakazał mu cierpliwie czekać, aż skończy powtórną lekturę pisma.

- To od niego, prawda?! No, mówże! - gorączkował się młody MacGregor. - A niech cię piekło pochłonie razem z twoją angielską flegmą! Wiem, że to od niego. Od księcia! - Kolejny raz z impetem zerwał się od stołu i zaczął ner­wowo przemierzać wytworny salonik.

Jedynie zasady dobrego wychowania, które jakimś cu­dem matka zdołała wbić mu do głowy, powstrzymywały go przed wydarciem listu siłą. Postanowił poczekać, aż przy­jaciel sam mu go odda. Poza tym w podjęciu decyzji po­mogła mu świadomość, że Brigham nie poddałby się jego zakusom bez walki. Doskonale zdawał sobie sprawę, że mi­mo różnicy we wzroście i tuszy Brig byłyby w walce trud­nym przeciwnikiem.

- Mam do tego listu takie samo prawo jak ty - sarknął, nie kryjąc rozżalenia.

Langston zignorował tę uwagę i tylko zerknął sponad kartki na potężnego młodzieńca, który miotał się wokół nie­go tak energicznie, że aż dzwoniła delikatna porcelana. Kie­dy się w końcu odezwał, jego głos zabrzmiał łagodnie, choć wewnątrz czuł narastające napięcie. Podświadomie prężył mięśnie i nerwowo zaciskał dłonie w pięści.

- Nikt ci tego prawa nie odmawia. Jednakże ten list zo­stał zaadresowany na moje nazwisko.

- Pewnie! W końcu dużo łatwiej przeszmuglować list adresowany do jego wspaniałości czwartego hrabiego Ashburn niż do MacGregora. Wiadomo, każdy Szkot ma wy­pisane na czole, że jest buntownikiem.

W zielonych oczach wyraźnie zalśniło wyzwanie, któ­rego Brigham świadomie nie podjął. Najspokojniej wrócił do przerwanej lektury.

- Oszaleć można z tym twoim anielskim spokojem! - jęknął Coll i z rezygnacją opadł na krzesło.

Brigham odłożył list i sięgnął po imbryk. Kiedy wlewał kawę do lekkiej jak mgiełka filiżanki, ręka mu nawet nie drgnęła. Była tak samo pewna jak wtedy, gdy obejmowała rękojeść szabli albo pistoletu. List, który właśnie przeczytał, miał taką samą moc jak broń gotowa do strzału.

- Zgadłeś, mój drogi - zwrócił się do Colla, popijając kawę. - To list od księcia Karola.

- Co pisze?

Zamiast odpowiedzi Brigham wykonał dłonią gest za­chęcający przyjaciela do przeczytania listu. Coll tylko na to czekał. Niecierpliwie chwycił kartkę i zaczął szybko wo­dzić po niej rozgorączkowanym wzrokiem. Książę pisał po francusku, on zaś nie władał tym językiem tak biegle jak Brigham, mimo to zdołał jakoś przebrnąć przez tekst. Zajęło mu to jednak trochę czasu.

Podczas gdy Coll zmagał się z zawiłościami francusz­czyzny, zamyślony Brigham rozglądał się po wnętrzu salonu. Pałacyk należał kiedyś do jego babki i wciąż nosił piętno jej nietuzinkowej osobowości. Brigham doskonale pamiętał nie tylko szkocki akcent lady Ashburn, lecz także jej wy­jątkowy upór cechujący ludzi z gór. Z rozrzewnieniem spoj­rzał na tapety w odcieniu głębokiego błękitu, wybrane przez babkę dlatego, że jak mawiała, przypominały kolor wody z górskich jezior jej rodzinnych stron.

Jego wzrok wędrował po lekkich mebelkach o złoconych brzegach, aż zatrzymał się na kolekcji figurek z miśnieńskiej porcelany, ustawionej na okrągłym stoliku przy oknie. Przy­pomniał sobie, że jako mały chłopiec był nimi zafascyno­wany, jednak nigdy nie pozwolono mu wziąć żadnej do ręki. Szczególnie upodobał sobie figurkę młodziutkiej długowło­sej pasterki o anielskiej twarzy. Ciągle pamiętał, jak bardzo pragnął jej dotknąć. Niestety, wtedy mógł tylko na nią pa­trzeć.

Na gzymsie wysokiego kominka stał portret Mary MacDonald, lady Ashburn, kobiety o niezwykłej sile charakteru. Malarz uwiecznił swą modelkę, gdy miała mniej więcej tyle lat co Brigham. Mary była dość wysoka jak na kobietę, a przy tym smukła niczym trzcina. Jej pociągłą twarz barwy kości słoniowej otaczała chmura kruczoczarnych włosów. Sposób, w jaki trzymała głowę, wskazywał na stanowczość. Zwykle można ją było do czegoś przekonać, ale nigdy zmu­sić. Podobnie jak prosić, ale nigdy rozkazywać.

Właśnie po swej babce odziedziczył Brigham typ syl...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin