Ludzie13.txt

(12 KB) Pobierz
213
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        "TA �ZA, CO Z OCZU TWOICH SP�YWA..."
                    Kilkaset rubli z�o�one przez doktora Tomasza umo�liwi�y jego bratu 
        wyjazd za granic�. Par� dni Wiktor sp�dzi� w domu w�r�d p�aczu i perswazji 
        familijnych. Kiedy wszak�e nadesz�a chwila odpowiednia, ruszy� w �wiat.
                    By� to wczesny ranek w lutym. Jednokonna doro�ka z wo�nic� znu�onym 
        i zagrzebanym w ko�uch wlok�a si� ulicami. W cieniu nastawionej budy siedzia� 
        Wiktor z �on�. W nogach mie�ci�y si� dzieci, kt�rym ta ostentacyjna jazda 
        sprawia�a niewymown� uciech�. Chudy, zbiedzony ko�-wyrobnik �lizga� si� na 
        obmarz�ych kamieniach, utyka�, gdy zerwane nogi trafia�y w jamy zad�te przez 
        zaspy �niegowe i wl�k� przekle�stwo swego �ywota, bud� na k�kach, ulic� �elazn� 
        w kierunku wolskich rogatek. Z przecznic, od Wis�y, d�� wicher i z furi� miota� 
        si� na wszystko. Bi� w nozdrza i w pyski, rozwarte przez w�dzid�a, strudzone 
        konie poci�gowe, kt�re z ca�ej si�y, wszystkimi mi�niami wlok�y po 
        barbarzy�skim bruku wielkie fury frachtowe. Ci�� w oczy biednych ludzi, od �witu 
        dnia p�dz�cych dok�d� po kawa�eczek n�dznego chleba. Szarpa� na wszystkie strony 
        ma��, zab��kan� psin�, kt�ra przytula�a si� do zimnych schod�w. Usi�owa� wyrwa� 
        haki i zatrzasn�� drzwi prowadz�ce do sklep�w. Zdawa�o si�, �e w pewnych 
        sekundach doznaje szalonej w�ciek�o�ci na widok szyld�w, �e ciska si�, chwyta 
        z�bami ogromne litery, targa je we wszystkie strony, jakby zamierza� strz�sn�� z 
        nich na ziemi� g�upie napisy. Skoro w swej drodze dalekiej spotyka� wysokie 
        kamienice, wdziera� si� na ich dachy i stamt�d wydyma� zaspy �niegu w brudne 
        ulice. Cieniutkie w��kienka przecina�y widowni� jakoby �ywe, ruchome sieci 
        paj�cze. Lotne p�atki snu�y si� tak szybko i tak ci�gle w jednym kierunku, �e 
        zostawia�y w oczach wra�enie d�ugich nici. Zdawa�o si�: �e pocz�tki ich snuj� 
        si�, niby z k�dzieli, z zaspy pod rudym parkanem, w oczach rosn�cej, a 
        przeciwleg�e ko�ce zwijaj� na druty telefonowe, kr��� mechanicznie doko�a s�up�w 
        z poprzecznymi ramionami i lec� w maszynowym p�dzie dok�d� nad rynny.
                    W sieci tej uwik�any miota si� na rogu uliczny pos�aniec. Skacze i 
        tupie, uderza nog� o nog�, rozciera sobie r�ce i biega na ma�ym dystansie tam i 
 
        z powrotem, tam i z powrotem. Gdy zwr�ci� si� twarz� ku p�nocnej stronie, 
        wicher czyhaj�cy za w�g�em rzuca si� na� jak tygrys, wszczepia w niego pazury i 
        oddech wt�acza do gard�a. W�wczas ten ma�y, zgarbiony cz�eczyna odwraca si� i 
        drepce w miejscu, a wicher bije go w plecy i pcha przed sob�, podwiewaj�c szar� 
        sukman�. S� chwile, kiedy pos�aniec przyczaja si� przed wichrem, wtula si� w 
        zag��bienie muru i stoi tam bez ruchu, jakby bez �ycia...
                    Tam dalej idzie szerokimi krokami ogromny �yd-furman z biczyskiem w 
        r�ku. G�ow� ma obwi�zan� jakim� du�ym, czerwonym ga�ganem, na sobie ze trzy 
        opo�cze, nogi w buciorach z woj�oku. Twarz jego, zaro�ni�ta, krwawa, sch�ostana 
        przez wiatry, g�ruje w�r�d t�umu, przekrwione oczy patrz� jak wicher spod brwi 
        zsuni�tych. Ten cz�owiek z pola, cz�owiek nale��cy do drogi jak s�up wiorstowy 
        albo bariera mostu, przygotowany do obcowania z burz�, ze �niegiem i mrozem, 
        zaciekawia do �ywego Karol� i Franka. Zapominaj� o �wiecie i, gdy doro�ka daleko 
        ju� odlaz�a, widz� go jeszcze i pokazuj� sobie nawzajem palcami. Na Srebrnej i 
        Towarowej, gdzie wskutek �cisku fur doro�ka idzie wolno, noga za nog�, i hu�ta 
        si� w wybojach jak ��dka, dzieciom a� oczy wy�a�� z ciekawo�ci. Oto wozy 
        frachtowe trzeszcz�ce pod ci�arem pak z towarem, czarne fury na�adowane w�glem, 
        inne lodem, ceg��, drzewem. Obok nich id� wo�nice zad�ci �niegiem, z os�dzia�ymi 
        brodami na czerwonych twarzach, i wrzeszcz�c poganiaj� zwierz�ta. Spomi�dzy 
        brudnych kamienic wyrywaj� si� tu i �wdzie dzikie kszta�ty mur�w fabrycznych, 
        nawet w�r�d takiej zamieci nie trac�c swej barwy czarnej, jakby wieczn� �niedzi� 
        okrytej. Dachy o formie spiczastych schod�w, zza kt�rych szkl� si� ciemne, 
        stalowe szyby, nie po to wprawione, �eby przez nie na �wiat bo�y oczy ludzkie 
        patrza�y... W�r�d dusz�cych mur�w uderzaj� te szyby blaskiem nie swoim, obcym 
        ich naturze, niby oczy kota pod �wiat�o widziane. Gdzie indziej wyrywa si� w 
        niebo wielki komin z ceg�y albo czernieje �elazny, przymocowany drutami, i rzuca 
        olbrzymie k��by burego dymu na mury s�siednich dom�w i w okna ich mieszka�. 
        Konwulsyjne ruchy budy spycha�y jad�cym na brwi kapelusze i zas�ania�y oczy. 
        Wiktor siedzia� bez ruchu. Spod obwis�ej linii ronda patrza� na przesuwaj�cy si� 
 
        obraz. Kiedy niekiedy z oczu jego wytacza�a si� �za i przez nikogo nie 
        dostrze�ona bieg�a po wyn�dznia�ej twarzy.
                    Gdy min�li rogatk�, wrzawa usta�a. Otoczy�y ich parkany, pustki, 
        sady, rozleg�e dziedzi�ce zawalone w�glem, wapnem, deskami. Gdzieniegdzie 
        nawija� si� przed oczy samotny, chudy dom, jakby wydmuchni�ty z czerwonego 
        piasku. Drzwi jego pi�tra wychodzi�y w szczere pole, a nie znajduj�c przed sob� 
        balkonu, dok�d mia�y prowadzi�, tylko dwie rude szyny stercz�ce w murze, zdawa�y 
        si� �ywi� zamiar wyrwania si� z zawias i rzucenia w przepa��. Wkr�tce i te 
        ostatnie siedziby znik�y i za jakim� parkanem odchyli�o si� pole, dziedzina 
        wichru. Daleko zosta�o miasto rysuj�ce si� nik�ymi liniami jak symbol czego� 
        niejasny, a pe�ne bole�ci i takiego �alu, takiego �alu...
                    Do budy wdziera� si� teraz t�gi, zimny wicher.
                    W drzwiach przydro�nych hucza� z�owrogo, czasem mi�dzy orczykami, 
        jakby u tylnych kopyt szkapy, gwizda� przera�liwie.
                    Ca�a rodzina przytuli�a si� do siebie. Judymowa niby to 
        instynktownie pod wp�ywem zimna cisn�a kolanami nogi m�a. On siedzia� sztywny, 
        r�ce wsun�� w r�kawy i patrza� przed siebie. My�lami by� ju� daleko, w podr�y. 
        Bada� swoj� nieznan�, przysz�� drog� za pomoc� b��dnych przeczu�. Sk�d�, z 
        dalekich, B�g wie kiedy odebranych wra�e�, z napomknie� s�yszanych wytwarza� 
        sobie dziwne narz�dzie poznania niewiadomej doli. Wzrok jego b��dzi� po �niegach 
        przydro�nych, tak dziwnych jak wypadki, jak my�li, jak wszystko. Oto kszta�ty 
        zasp dziewiczych, bez �adnej formy, niezgodne z niczym, prze�adowane jakimi� 
        szczeg�lnymi efektami, jakby ornamentem w rodzaju barokowym. To jakby li�cie 
        powykr�cane, krzywe, pe�ne zgi�� do wn�trza, niby to przypominaj�ce natur�, ale 
        od form jej prawdziwych dalekie; li�cie nie istniej�ce, li�cie wielkie a 
        niepe�ne; to znowu jakby strza�y tytaniczne, kt�rymi mo�na by przebi� ko�ci� 
        �wi�tokrzyski .
                    Tu ci�gn�y si� jakie� chwilowe wzg�rza, co zaleca�y si� oku 
        �agodnym kszta�tem swoim, gdzie indziej ohydne jamy, przypominaj�ce najgorsz� a 
 
        niewiadom� i ciemn� bole�� �ycia, a przypominaj�ce tak �ywo, niby krzyk 
        przera�liwy...
                    �wiat z prawej i lewej strony zas�oni�ty by� bur� czarniaw� , z 
        kt�rej �ona wicher wydyma� i ni�s� nad ziemi� �niegi lotne.
                    Oko�o po�udnia doro�ka przyby�a wreszcie na miejsce i zatrzyma�a si� 
        przed samotnym budynkiem w szczerej pustce, kt�r� ��czy� ze �wiatem plant 
        kolejowy. Na dole by� sklepik z jaskrawym szyldem. W g��bi mie�ci� si� lokal 
        rodziny �ydowskiej, kt�rej liczni przedstawiciele ukazali si� we drzwiach, gdy 
        doro�ka obok nich stan�a. Dzieci skostnia�e prawie od zimna wytrzeszczonymi 
        oczyma przypatrywa�y si� tej �kamienicy�, zbudowanej z belek na p� zmursza�ych, 
        zapewne po spad�ej z etatu karczmie lub stodole, a umalowanej na kolor cielisty 
        z czerwonymi ornamentami oko�o drzwi i okien. Wiktor wysiad� i poprosi� jedn� z 
        os�b przypatruj�cych si�, czy nie mo�na by dla rozgrzewki dosta� kieliszka 
        monopolu. Zaraz wyniesiono przed dom butelk� i ca�a rodzina wychyli�a po 
        kieliszku. Dryndziarz zmuszony by� prze�kn�� dwa, gdy� po pierwszym ca�kiem nie 
        m�g� doj�� istotnego smaku.
                    We mgle wida� by�o jakie� szare zarysy. �ydkowie obja�nili, �e to 
        w�a�nie jest dworzec kolejowy. Poci�g id�cy w stron� Sosnowca mia� ukaza� si� za 
        jakie trzy kwadranse. Judym musia� si� spieszy�. Familia mia�a go odprowadzi� 
        jeszcze kawa�ek drogi, a nie dochodz�c miasteczka cofn�� si�, ,wsi��� w 
        czekaj�c� drynd� i wr�ci� do Warszawy.
                    Szli tedy wszyscy pr�dko, pr�dko, brzegiem plantu, po zmarzni�tej 
        grudzie �cie�ki. Wiktor bieg� przodem. Zdawa�o mu si�, �e ju� p�no, �e poci�g 
        idzie... Wtedy bieg� szybko...
                    Oni pospieszali za nim, na�laduj�c jego ruchy. Czasami znowu 
        zwalnia� kroku i m�wi� jeszcze urywanymi zdaniami, radzi� �onie zrobi� to i 
        tamto... Ona chcia�a jeszcze poruszy� tysi�ce rzeczy, mia�a nadziej�, �e go co 
        mo�e zatrzyma, cho�by na dzie�, na par� godzin. My�li w jej g�owie spl�ta�y si� 
        i tak jak te p�atki �niegu snu�y po m�zgu. Czu�a w ustach, w gardle, wewn�trz 
 
        siebie pal�cy smak w�dki i jakie� odurzenie zmys��w. By�o jej wszystko jedno, a 
        razem taki �al! Serce �ciska�o si� jakby je cienka ni� przewi�za�a i rzn�a. Ale 
        nade wszystki...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin