Collins Jackie - Zony Hollywood.pdf

(1948 KB) Pobierz
Jackie Collins - Żony Hollywood [żony to pierwsza część; mężowie – druga]
Jackie Collins - Żony Hollywood
Prolog
W promieniu dwóch mil od Beverly Hills Hotel nikt sobie nie może pozwolić na porażkę.
Gore Vidal
Salon niewielkiego domku w Filadelfii. Stał tam wlepiwszy wzrok w ich troje. Trzy świnie. Trzy
rozrechotane twarze. Zęby, oczy i włosy. Trzy świnie.
Kipiała w nim czarna wściekłość. Wściekłość, która aż pulsowała mu w głowie.
W salonie grał telewizor. Kretyńskie dowcipy płynęły z ust Ar-chie'ego Bunkera. Śmiech sztuczny jak z
konserwy.
I ten drugi śmiech. Właśnie w tym pokoju. Chichot jeszcze bardziej bezmyślny.
Jego matka. Mysie kosmyki burych włosów. Zapuszczone tłuste cielsko i takiż umysł.
Jego ojciec. Łysiejący. Chudy. Sztuczna szczęka, którą wyjmował i wsadzał wedle woli.
Joey. Myślał, że ona jest inna.
Trzy świnie.
Podszedł do telewizora i wzmocnił dźwięk.
Nie zwrócili na to uwagi. Zbytnio pochłonął ich śmiech. Z niego. Tak. Oni się wyśmiewali z niego.
Wściekłość pulsowała mu w głowie, ale pozornie był spokojny. Wiedział, co należy uczynić, żeby się
zamknęli. Wiedział.
Szybko i płynnie. Nim będą mieli czas, by przestać rechotać i zacząć myśleć.
Szybko i płynnie. Maczeta zatoczyła śmiertelne koło.
Szybko i płynnie. Bluznęła krew. Matka i ojciec osunęli się po pierwszym śmiertelnym ciosie.
Joey. Zwinniejsza, młodsza. Oczy rozszerzone przerażeniem, kiedy ściskając zranione ramię, kulejąc,
rzuciła się w stronę drzwi.
Przestaniesz się teraz śmiać, Joey. Przestaniesz się śmiać.
Znowu uderzył maczetą, dosięgając Joey, nim zdołała uciec dalej.
Nie krzyknęli. Żadne z nich.
Wziął ich przez zaskoczenie niczym wprawiony w takiej robocie komandos. Tyle że Deke nie był
żołnierzem, prawda? Nie był żołnierzem.
Wstrząsnęło nim gwałtowne łkanie. Dziwne, bezgłośne szlochy, które skręcały jego ciało, gdy maczetą
wymierzał sprawiedliwość. Obdzielił po równo tych troje. Upajając się okrucieństwem straszliwych cio-
sów niosących śmierć.
Telewizor stłumił odgłosy rzezi. Archie Bunker. Śmiech z konserwy.
A maczetą dalej zataczała koła, siekąc, jakby kierowana jakąś piekielną siłą.
Księga pierwsza
Elaine Conti przebudziła się w luksusowym łożu swojej ekskluzywnej posiadłości w Beverly Hills.
Przycisnęła guzik, zdalnie rozsuwający kotary, i wzrok jej padł na odzianego w biały podkoszulek i
wyszmel-cowane dżinsy młodzieńca, oddającego doskonałym łukiem mocz prosto do jej wyłożonego
kafelkami basenu.
Gwałtownie usiadła, zadzwoniła na Linę, meksykańską pokojówkę, i jednocześnie narzuciła na siebie
jedwabny szlafrok zdobiony w marabuty oraz wsunęła stopy w bladoróżowe ranne pantofle.
Młodzieniec dokończył dzieła, zapiął suwak i obojętnie usunął się z widoku.
Lina! — wrzasnęła Elaine. — Gdzieżesz ty się podziewasz?
Zjawiła się pokojówka, niewzruszona, niepomna na krzyki swojej
chlebodawczyni.
Koło basenu kręci się jakiś obcy — sapnęła wściekła Ełaine.
— Zawołaj Miguela. Wezwij policję. Sprawdź, czy wszystkie drzwi są pozamykane.
Lina, na której nie zrobiło to najmniejszego wrażenia, zabrała się za sprzątanie śmieci z nocnego stolika
Elaine. Zużyte chusteczki higieniczne, nie dopity kieliszek wina, rozgrzebana bombonierka z czekolad-
kami.
Lina! — zaskowytała Elaine.
Pani siedzi spokojnie, senora — odpowiedziała niewzruszonym głosem pokojówka. - Żaden obcy.
Tylko chłopak, co go Miguel posłał na zrobienie basenu. Miguel chory. Nie przyjdzie w ten tydzień.
Elaine aż poczerwieniała ze złości. — Jasna cholera, dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? —
Ruszyła do łazienki, zatrzaskując za sobą drzwi z takim impetem, że ze ściany zleciała oprawna w ramki
rycina i z brzękiem tłuczonego szkła spadła na podłogę. Kretyńska pokojówka. Głupia dupa. W
91914923.002.png
dzisiejszych czasach niepodobna zdobyć dobrą pomoc domową. Przychodzą. Odchodzą. Guzik je
obchodzi, czy cię zgwałcą i obrabują w twoim własnym domu.
I to wszystko musiało się zdarzyć akurat teraz, kiedy Ross kręcił film. Miguel nigdy nie odważyłby się
udawać choroby, gdyby Ross był na miejscu.
Elaine zrzuciła szlafrok, wysunęła się z nocnej koszuli i wkroczyła pod orzeźwiający, lodowaty prysznic.
Zacisnęła zęby. Zimny tusz jest zbawienny na cerę, ujędrnia skórę. A Bóg jeden wie, że nawet przy
gimnastyce i jodze, i lekcjach nowoczesnego tańca to i owo wymaga jeszcze ujędrnienia.
No nie, nie to, żeby była gruba. Absolutnie. Ani grama zbędnego tłuszczu. Całkiem nieźle jak na
trzydzieści dziewięć lat.
Kiedy miałam lat trzynaście, byłam najgrubszą dziewczynką w szkole. Etta Słonica, przezywali mnie. I
całkowicie na to zasługiwałam. Tylko skąd trzynastoletni dzieciak może wiedzieć cokolwiek o zdrowej
żywności i diecie, i gimnastyce, i tak dalej? Co trzynastoletni dzieciak może poradzić na ciastka i
drożdżówki, chalki i bajgieły, strudle i zapiekane w cieście kurczaki, którymi napychała ją babcia
Steinbergowa?
Elaine uśmiechnęła się kwaśno. Etta Słonica, niegdyś mieszkanka Bronxu, wszystkim im pokazała. Etta
Słonica, była sekretarka z Nowego Jorku, teraz jest szczupła i smukła. Nazywa się Elaine Conti i
mieszka w cholernym beverlyhillskim pałacu o sześciu sypialniach i siedmiu łazienkach, nie w żadnym
domku przylepionym do wzgórz czy też przy drodze do Hollywood. I nie na równinie. Posiadłość pier-
wsza klasa.
Etta Słonica nie ma już haczykowatego nosa, mysich włosów, powy-szczerbianych zębów, okularów w
drucianych oprawkach i obwisłych cycków.
Przez te wszystkie lata zmieniła się. Nosek ma lekko zadarty, wdzięczny. Prawdę mówiąc, żywcem
ściągnięty od Brookie Shields. Mysie kosmyki przeistoczyły się w gęste brązowe włosy, krótko przycięte
i wzbogacone jasnymi pasemkami. Cera — alabastrowobiała i nieskazitelna, zasługa regularnych wizyt
u kosmetyczki. Wyreperowane zęby. Białe i równe. Ukłon w stronę „Aniołków Charlie'ego".
Nie-twarzowe okulary zastąpione błękitnymi szkłami kontaktowymi. Bez nich oczy były buroniebieskie i
przy czytaniu musiała mrużyć powieki. No znowu tak wiele nie czytała. Oczywiście magazyny
ilustrowane: „Vogue", „People", „Us". Aby nie wypaść z kursu, przeglądała „Va-riety" oraz „The
Hollywood Reporter", uwagę swoją skupiając głównie na artykułach pióra Army Archerda i Hanka
Granta. Przerzucała Women's Wear Daily" i ,,Beverly Hills People", ale w zasadzie nie obchodziło jej to,
co określała mianem wiadomości cięższego kalibru. Tylko tamtego dnia, w którym Ronalda Reagana
wybrano prezydentem, polityka przelotnie zaprzątnęła jej myśli. Jeżeli Ronald Reagan mógł tego
dokonać, to dlaczego nie Ross?
Piersi, chociaż nie dorównujące żadną miarą Raąuel Welch, miały numer 36B, dzięki staraniom byłego
małżonka Elaine, doktora Johna Saltwooda. Sterczały dumnie: ich nie imało się prawo ciążenia. A
gdyby nawet, to znowu do starego, poczciwego Johna. Elaine znalazła go w Nowym Jorku, gdzie
marnował się w szpitalu miejskim jako chirurg plastyczny. Spotkali się na jakimś przyjęciu. Natychmiast
rozpoznała w nim niedocenionego przeciętniaka, podobnego jej samej. Pobrali się miesiąc później i nie
minął rok, a już mogła pochwalić się stosownym nosem i piersiami. Potem namówiła męża na
przeprowadzkę do Beverly Hills i na otworzenie tam prywatnej praktyki.
Trzy lata później był już głośnym specjalistą od biustu. Rozwiodła się z nim i została panią Rossową
Conti. Zabawne, jak się to wszystko potoczyło.
Ross Conti. Małżonek. Gwiazdor filmowy. Pierwszej klasy sukinsyn.
Ona powinna o tym wiedzieć najlepiej. Byli przecież małżeństwem z dziesięcioletnim stażem. Nie było to
bynajmniej jedno pasmo szczęśliwości. Wiedziała o Rossie takie rzeczy, z powodu których starym
babom opadłyby majtki. Wciąż kochały się w nim, mimo iż zbliżał się do pięćdziesiątki, a one dawno
minęły dwudziestą wiosnę życia. Z każdym upływającym rokiem robiło się coraz trudniej i, Bóg jeden
wie, finansowo staczali się coraz niżej. Na dodatek każdy następny film mógł okazać się ostatnim i...
- Seńora! — Lina gwałtownie zabębniła do drzwi łazienki. — Ten chłopak, on chce teraz iść. Chce
zapłaty.
Elaine wynurzyła się spod prysznicu. Była wściekła. Za co tamten chce forsy? Za naszczanie do jej
basenu?
Owinęła się puszystym, aksamitnym szlafrokiem i otworzyła drzwi.
— Powiedz mu — oświadczyła majestatycznie — żeby się ode mnie odeszczał.
Lina spojrzała obojętnie. — Dwadzieścia dolców, pani Conti. On zrobi to samo za trzy dni.
Ross Conti przeklinał w duchu. Chryste Panie. Co się ze mną dzieje? Nie mogę zapamiętać tych
cholernych kwestii. Ósmy klaps, a on wciąż nawala.
— Ross, spokojnie — odezwał się opanowanym głosem reżyser, kładąc mu protekcjonalnie dłoń na
ramieniu.
Pieprzony reżyserek. Nie ma więcej jak dwadzieścia trzy lata. Pióra zwisają mu na karku niczym
91914923.003.png
wiedźmie na zapusty. Dżinsy tak opięte na tyłku, że mało nie pękną.
Ross strząsnął z siebie uwłaczającą mu dłoń. — Ja jestem spokojny. To ta hołota, oni mnie rozpraszają.
— Oczywiście — pospiesznie zgodził się Chip, dając znak pierwszemu asystentowi. — Ucisz ich, do
diabła. Oni mają tworzyć tło, a nie ćwiczyć główną rolę.
Asystent kiwnął głową, a następnie przekazał to głośno przez tubę.
— Gotów do następnego ujęcia? — spytał Chip. Ross przytaknął. Reżyser obrócił się ku opalonej
blondynce. — Jeszcze raz, Sharon. Przepraszam cię, dziecinko.
Ross aż poczerwieniał. Przepraszam cię, dziecinko. Ten smętny kutas miał na myśli, że mu przykro,
dziecinko, ale musimy ułagodzić tego starego pryka, bo on był kiedyś pępkiem Hollywoodu.
Sharon uśmiechnęła się. — W porządku, Chip.
Jasne. W porządku, Chip. Udobruchamy starego palanta. Moja mamusia się w nim kochała. Widziała
wszystkie jego filmy. Za każdym razem wychodziła z kina w mokrych majtkach.
Charakteryzacja — zażądał Ross, a potem dodał tonem aż ociekającym sarkazmem. — Oczywiście,
jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu.
Jasne, że nie. Dla ciebie wszystko, Ross.
Tak... Dla mnie wszystko. Bo ten tak zwany mistrz reżyserii potrzebuje do swojego filmu Rossa. Ross
Conti oznacza pełną kasę. Kto stałby w kolejce tylko po to, żeby obejrzeć Sharon Richman? Kto w ogóle
cokolwiek o niej słyszał, prócz może paru milionów maniaków telewizji,
którzy włączają odbiornik, aby zobaczyć gówniany program o instruktorkach jazdy na nartach wodnych?
Gówno w sreberku. Sharon Richman
_ SZO pa włosów i usta pełne zębów. Nie przespałbym się z nią, gdyby
nawet przyczołgała się do mojej przyczepy i błagała na klęczkach. No, może gdyby błagała...
Charakteryzatorka przybiegła na jego usługi. Tak, ona była w porządku. Ona wiedziała, kto jest gwiazdą
tego filmu. Pracowicie za-krzątnęła się wokół niego, ścierając ogromnym wacikiem lśniące smugi potu z
nosa, muskając brwi szczoteczką.
Szczypnął ją w tyłek. Uśmiechnęła się rozanielona. Przyjdź później do mojej przyczepy, kotku, a pokażę
ci, jak dać szczęście gwieździe.
— W porządku — stwierdził Chip-padalec. — Jesteśmy gotowi, Ross? Jesteśmy gotowi, wypierdku.
Kiwnął głową.
— Dobra. Wobec tego jedziemy.
Ujęcie zaczęło się poprawnie. Scena była nieskomplikowana. Od Rossa wymagano jedynie, by na
sześć kwestii Sharon wypowiedział trzy, a potem obojętnie usunął się z planu. Problem tkwił w samej
Sharon. Gapiła się na niego tak bezmyślnie, że za każdym razem sypał się w drugim zdaniu. Suka. Robi
to celowo. Chce, żebym źle wypadł.
— Święci anieli! — wybuchnął w końcu Chip. — To przecież nie monolog Hamleta!
W porządku. O to właśnie chodziło. Tylko tak do mnie mów. Ross okręcił się na pięcie i wymaszerował z
planu, nawet nie oglądając się za siebie.
Chip wykrzywił się do Sharon. — Tak zawsze się dzieje, gdy ma się do czynienia z beztalenciem.
Moja mamusia się w nim kochała — ćwierknęła Sharon.
Wobec tego twoja mamusia jest jeszcze większą kretynką od swojej córki.
Zachichotała. Nie obchodziły jej przycinki Chipa. W łóżku ona miała go w garści i to było najważniejsze.
W zasadzie tylko to się liczyło.
Elaine Conti jechała wolno swoim bladoniebieskim Mercedesem wzdłuż La Cienega Boulevard. Jechała
ostrożnie, żeby nie popsuć sobie paznokci, wymanikiurowanych właśnie w głośnej nowej klinice
zajmującej się dłońmi, o nazwie „Ożywczy Całus Dla Twych Paznokci". Cudowne miejsce. Tak
znakomicie poradzili sobie z jej złamanym paznokciem kciuka, że nawet ona sama nie mogła nic
poznać. Elaine uwielbiała odkrywać nowe miejsca, dawało jej to zastrzyk pewności siebie. Wsunęła do
magnetofonu kasetę Streisand i zadziwiła się, nie pierwszy już zresztą raz, dlaczego kochana Barbra
nie dała sobie poprawić nosa. I to w mieście tak czułym na doskonałe twarze... a przecież powszechnie
wiadomo, że nie brak jej forsy. No, ale nos najwyraźniej nie popsuł jej kariery. Ani osobistego życia, jeśli
już o to chodzi.
Zmarszczywszy brwi Elaine zamyśliła się nad własnym życiem. Ross od miesięcy nawet się do niej nie
zbliżył. Sukinsyn. I to tylko dlatego, że nie był w odpowiednim nastroju.
Od chwili zawarcia małżeństwa Elaine pozwoliła sobie na dwa romanse. Obydwa były nieudane.
Nienawidziła romansów, pochłaniały zbyt wiele czasu. Te wzloty i upadki. W górę i w dół. I czy to warte
było zachodu? Zdecydowała już, że nie, ale teraz znowu zaczęła się nad tym zastanawiać.
Ostatni romans miał miejsce ponad dwa lata temu. Aż się zarumieniła na samo wspomnienie. Jakże
bezmyślnie wtedy ryzykowała. I to z facetem, który nie mógł jej zrobić absolutnie nic dobrego — prócz
zębów, a te i tak miała doskonałe. Milton Langley — dentysta jej i prawdopodobnie każdego, kto miał
forsę w Beverly Hills. Co za nieroztropność zabrać się właśnie za niego. Chociaż, uczciwie mówiąc, to
91914923.004.png
on wziął się za nią. Któregoś dnia pod jakimś pretekstem odesłał na miasto pielęgniarkę, wspiął się na
fotel dentystyczny i wziął ją gwałtownie. Dobrze zapamiętała sobie tamten dzień, gdyż zapaskudził jej
całą nową spódnicę od Soni Rykiel.
Wspominając tę scenę Elaine zachichotała w głos, choć wtedy nie było jej wcale do śmiechu. Milton
wylał szklankę wody do płukania ust na jej sponiewieraną garderobę, a kiedy wróciła pielęgniarka, wy-
słał ją do Saksa, by kupiła coś na zmianę. Potem spotykali się dwa razy w tygodniu w jakimś obskurnym
motelu w Santa Monica. Przez dwa miesiące. I wreszcie przyszedł dzień, w którym Elaine postanowiła
nie jechać na randkę. Taki był koniec tego małego epizodu.
A ten poprzedni nawet niewart był jednej jej myśli. Jakiś aktorzyna z któregoś filmu Rossa. Poszła z nim
dwukrotnie do łóżka i w obu wypadkach gorzko żałowała.
Ilekroć napomykała Rossowi o tym, że ze sobą nie sypiają, wpadał we wściekłość: — Co ty sobie
myślisz? Że kim ja jestem? Maszynką do seksu? Robię to wtedy, kiedy mam ochotę, a nie dlatego, że
naczytałaś się w jakichś pieprzonych magazynach, że powinnaś mieć dziesięć orgazmów dziennie.
Ha! Byłaby szczęśliwa, gdyby miała dziesięć na rok. Gdyby nie jej wierny wibrator, to pewnie gryzłaby
ściany.
Może Rossowi wróci potencja, kiedy ten film, który właśnie kręci, okaże się przebojem.
Tak. Tego właśnie było trzeba Rossowi. Potężny zastrzyk sukcesu dobrze by zrobił im obojgu. Nie ma
nic nad sukces, by dodać wigoru mężczyźnie.
Ostrożnie skręciła w Melrose. Obowiązkowy piątkowy lunch w Ma Maison. Każdy, kto był kimś i akurat
przebywał w mieście, musiał się tam pokazać. Elaine miała tam swój stały stolik.
Patrick Terrail, właściciel Ma Maison, powitał ją w progu małej restauracyjki na wolnym powietrzu. Dała
mu się ucałować w oba policzki i idąc za kelnerem do swojego stolika, sokolim wzrokiem zlustrowała
wszystkie znajome osoby.
Maralee Gray, jedna z jej najbliższych przyjaciółek, już czekała. Hołubiła szprycera i kwaśną minę. W
wieku trzydziestu siedmiu lat Maralee udało się zachować nawet więcej niż ślad minionej urody. W
swoim czasie wybrano ją najpopularniejszą dziewczyną w szkole wyższej i Miss Seksu 1960. Zdarzyło
się to, nim poznała Neila Graya, reżysera filmowego, poślubiła go i rozwiodła się z nim. Jej emerytowany
już ojciec był właścicielem Wytwórni Filmowej Sanderson. Pieniądze nigdy nie stanowiły dla Maralee
problemu. Tylko mężczyźni.
Kochanie, chyba się nie spóźniłam? — spytała niespokojnie Elaine, przelotnie całując przyjaciółkę.
Ależ skąd. Pewnie ja przyszłam za wcześnie. — Potem wymieniły między sobą „jak-świetnie
wyglądasz", popodziwiały swoje stroje i obrzuciły spojrzeniem restaurację.
Jak leci Rossowi na zdjęciach? — zaciekawiła się Maralee, wyjmując długą czarną cygaretkę z
płaskiej jak wafel, złotej papierośnicy.
- Znasz Rossa... On przelatuje wszystko, co się rusza.
Roześmiały się obie. Reputacja Rossa jako kochanka należała do
stałych dowcipów Hollywoodu.
- Ale szczerze mówiąc, nic mu się tam nie podoba — zwierzała się Elaine. — Ani scenariusz, ani
reżyser, ani ekipa, ani jedzenie czy klimat... ani cały ten szajs, jak sam to wytwornie określił. Wierz mi
jednak, Maralee — nachyliła się konfidencjonalnie ku przyjaciółce
— Ross będzie wystrzałowy w tym filmie. Stary Conti na najwyższych obrotach.
— Mogę w to uwierzyć — szepnęła Maralee. — Wiesz przecież, że ja nigdy nie spisałam go na straty.
Elaine kiwnęła głową. Maralee była prawdziwą przyjaciółką, a to należało do rzadkości. W Hollywood
szacunek miałeś tak długo, jak długo żył twój ostatni przebój. Zaś między przebojowymi filmami zdarzały
się długie przerwy.
— Mam zamiar dać sobie poprawić oczy — ogłosiła dramatycznie Maralee. — Ale mówię to tylko tobie,
więc nie powtarzaj dalej.
- Jakżebym mogła! — odparła nieco urażona Elaine. — Kto ci je zrobi?
— Fachowiec z Palm Springs. Pobędę tam parę tygodni. Przecież mam dom w tym mieście. Potem
wrócę i nikt się w niczym nie zorientuje. Będą myśleli, że wyjechałam na wakacje.
- Świetny pomysł — przyklasnęła Elaine. Zwariowała ta Maralee czy co? Nikt przecież nie jeździ do
Palm Springs na wakacje, nawet jeśli ma tam dom. Może na weekend albo kiedy przechodzi na
emeryturę.
— Kiedy? — dopytywała się, wodząc nieustannie oczami po restauracji.
— Najszybciej jak to możliwe. W przyszłym tygodniu, jeżeli chirurg znajdzie dla mnie czas.
Przerwały rozmowę, by przyjrzeć się wejściu Sylvestra Stallone. Elaine skinęła mu dłonią, ale on
najwyraźniej nie zwrócił na nią uwagi. - Powinien nosić okulary — sarknęła. — Poznałam go na
przyjęciu raptem tydzień temu.
Maralee wyciągnęła małą złotą puderniczkę i wnikliwie przyjrzała się swojej twarzy. — On się nie
utrzyma zbyt długo — zauważyła pogardliwie, ścierając z zęba smużkę szminki. — Umówmy się, że
91914923.005.png
Clark Gable to on nie jest.
— O taaak, tak... nie przerywaj... już nigdy nie przerwij. Dooob-rze... rób tak dalej, kochanie, tylko tak
dalej.
Ross Conti wsłuchał się w płynące ze swoich ust słowa, zastanawiając się jednocześnie, ile to razy
przedtem je wypowiadał. Mnóstwo. To pewne.
Charakteryzatorka Stella na klęczkach pilnie pracowała nad jego wątłą erekcją. Ciągnęła, jakby była
pompą ssącą. Kilka wskazówek i jej technika mogłaby być całkiem znośna. Ross w swoim czasie
zaliczył parę najlepszych panienek od minety w całym tym biznesie. Były gwiazdeczki, których kariera
życiowa zależała od wykonania dobrej roboty. Dojrzałe prostytutki — biegłe w sprawie. Znudzone
gospodynie, które minetę wyniosły na wyżyny sztuki. Poczuł, że penis mu flaczeje, więc mocno szarpnął
dziewczynę za włosy. Krzyknęła z bólu i przerwała swoją robotę.
Nie współczuł jej. W mgnieniu oka schował penis i zdecydowanym ruchem zapiął suwak. — Było
cudownie!
Wlepiła w niego zdumione oczy. — Ależ ty wcale nie skończyłeś!
Nie bardzo mógł skłamać. — Czasami tak jest lepiej — mruknął tajemniczo, sięgając po butelkę teąuili,
stojącą na nocnym stoliku jego hotelowego pokoju.
Co proszę? — Nie odrywała od niego wzroku.
To jasne. Zachowujesz w sobie żywotne soki. Tak więc, podczas pracy wolę taki sposób. — Jeżeli w
to uwierzyła, to znaczy, że można jej wcisnąć każdy kit.
Chyba rozumiem, o co ci chodzi — zaczęła entuzjastycznie.
— To tak jak bokser przed walką. Nie możesz trwonić swojej cennej energii. Musisz nią tak pokierować,
żeby pracowała na twoją korzyść.
Właśnie! Świetnie to pojęłaś! — Uśmiechnął się, pociągnął łyk teąuili prosto z butelki i zażądał, by
dziewczyna wyszła.
Czy chciałbyś... abym coś jeszcze dla ciebie uczyniła? — spytała wyczekująco, z nadzieją, że
zapragnie, aby się rozebrała i została na noc.
Jest cała fura rzeczy, które bym chciał, żebyś dla mnie zrobiła — odparł. — Ale nawet gwiazdor
filmowy musi się trochę przespać. Sama rozumiesz, prawda?
— Oczywiście, panie Con... Ross.
Ależ on wcale nie pozwolił jej na zwracanie się do siebie po imieniu. „Pan Conti" w zupełności by
wystarczył. Te baby. Dać im palec, to złapią całą rękę. — Dobranoc, Sheila.
Stella.
Jasne.
Wyszła wreszcie, a on włączył telewizor akurat w porę na „The Tonight Show". Wiedział, że powinien
zadzwonić do Elaine do L.A., ale nie chciał psuć sobie humoru. Elaine będzie wściekła, kiedy się dowie,
że dziewięć razy spaprał scenę i zszedł z planu. Elaine uważała, że on stacza się po równi pochyłej.
Ciągle męczyła go, żeby robił to, co podoba się publiczności. Ostatnio nakręcił film wbrew jej radom.
Film okazał się niekasowy. Kurczę, to go załatwiło. Świetna historia miłości między podstarzałym
reżyserem a aktoreczką teatralną z Nowego Jorku w głównej roli kobiecej. — Staroświecki chłam —
określiła to bez ogródek Elaine. — Seks, przemoc i komedia, to się dzisiaj najlepiej sprzedaje. A ty
musisz w tym wszystkim zagrać, Ross, zanim nie będzie za późno.
Miała oczywiście rację. Musiał w tym wszystkim zagrać, bo przestał już być Najbardziej Kasowym
Aktorem, nie utrzymał się nawet w pierwszej dziesiątce. Zjeżdżał w dół, a Hollywood potrafił to wyczuć
na milę.
Johnny Carson rozmawiał z Angie Dickinson. Flirtowała z nim, zakładając jedną smukłą nogę na drugą
i przybierając uwodzicielskie miny.
Ross zdecydowanym ruchem chwycił słuchawkę. — Dajcie no mi recepcję — warknął.
Po opuszczeniu przez niego planu Chip jak niepyszny musiał pofatygować się do jego przyczepy
gwiazdora. — Wszystko da się załatwić, Ross. Jeżeli masz już na dzisiaj dosyć, to możemy przełożyć tę
scenę na jutro jako pierwszą.
Zgodził się. Przynajmniej teraz wszyscy rozumieli, że mają do czynienia z gwiazdorem, a nie z kimś, kto
stracił znaczenie.
- Słucham, panie Conti. Tu szef recepcji. Czym mogę panu służyć?
Ross, przytrzymując słuchawkę brodą, sięgnął po teąuilę. — Czy potrafi pan być dyskretny?
Oczywiście, proszę pana. To mój zawód.
Chciałbym jakąś dupę.
Zrozumiałe, panie Conti. Blondynka? Brunetka? Ruda?
- Może być nawet wielokolorowa. Tylko żeby miała duże cycki. Naprawdę duże.
— Zrobi się, proszę pana.
- Aha. I może ją pan dopisać do mojego rachunku. Jako obsługę hotelową. — No bo z jakiej racji
91914923.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin