Wharton William - W księżycową jasną noc.doc

(899 KB) Pobierz
William Wharton urodził się w 1925 roku w Filadelfii

William Wharton urodził się w 1925 roku w Filadelfii. Wychował się w rodzinie robotniczej pochodzenia irlandzkiego. Swoją karierę zawodową rozpoczął jako nauczyciel plastyki. W połowie lat sześćdziesiątych zrezygnował z pracy nauczycielskiej i wraz z rodziną przeniósł się do Francji. Tu z kolei był malarzem aż do lat osiemdziesiątych, kiedy wpływy z pisania książek pozwoliły mu porzucić malarstwo.

Najgłośniejsze powieści Williama Whartona to Ptasiek, W księżycową jasną noc, Tato (wszystkie zostały sfilmowane), Wieści; w przygotowaniu Niezawinione śmierci. O tej książce pisarz powiedział: „Jest poświęcona wydarzeniom, które odmieniły moje życie”.

Bohaterowie powieści W księżycową jasną noc zdążyli już poznać gorzki smak wojny. Z ich początkowo dwunastoosobowej drużyny po ostatniej bitwie została tylko połowa. Okrutne doświadczenia, wzmocnione przez pogardę dla ograniczonej inteligencji dowódców, jednoczą ich w nienawiści do wojny.


WILLIAM WHARTON

W KSIĘŻYCOWĄ JASNĄ NOC

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dedykuję tym ASTPR - owcom,

którzy nie dosłużyli się stopnia majora

 

...Potrzebujemy was dzisiaj.


Strach

Krztuszę się jednym wstrzymanym oddechem

Kępka ptasiego puchu tli się; swąd,

Kwiat zalatuje śmiercią.

 

patrzę na siebie.

patrzę na siebie i widzę, że

Patrzę na siebie i widzę, że

 

Perli się szarość pustego spojrzenia.

Spojrzeć się boję, a odwrotu nie ma,

Nic do widzenia, nic do powiedzenia.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nazwiska osób występujących

w tej mroźnej opowieści wigilijnej

zostały zmienione ku ochronie winnych...

- W.W.

1. ODPRAWA

- Rany boskie, Matka! Co ci jest?

Odpycha mnie brutalnie na pałatkę. Gramoli się, podciąga na łokciach, wreszcie staje; jego buty grzęzną po kostki w błocku i topniejącym śniegu na dnie okopu. Stoi, góruje nade mną, traci równowagę, ślizga się, nie mówi nic; gapi się w niebo.

Potem spuszcza z ramienia swój Ml, łapie go w prawą rękę, wygina chude ciało w skok sprężyny i ciska karabinem jak oszczepem, daleko od dziury, w której siedzimy, co najmniej o sto stóp w dół stoku, długim, falującym łukiem. Ciska z taką siłą, że regulaminowe okulary w metalowej oprawie zlatują mu z nosa, odbijają się od mojej piersi i wolno wsiąkają w breję na dnie okopu. Zaraz je rozdepcze w drobny mak, założę się.

Nie patrzy na mnie. Twarz Matki bez okularów jest jakaś pusta; pewnie i tak by mnie nie widział, nawet gdyby patrzył.

Kucamy w czymś, co w czasie pierwszej wojny światowej mogłoby ujść za jednoosobowy okop, chociaż jest to pewnie tylko jama po korzeniach zbutwiałego drzewa, które powalił wiatr.

Przez ostatnie dwie i pół godziny nie gadaliśmy wiele. Mamy tu wysiedzieć cztery. Od czasu do czasu odnoszę wrażenie, że Matka płacze, ale nie sprawdzam; sam nie jestem daleki od płaczu, nie chcę tu niczego zaczynać. Teraz Matka gramoli się, bez karabinu, na krawędź wykopu. Szarpie siatkę maskującą, chce ją zerwać.

Normalnie gdzieś tutaj stałaby warta, ale nie dzisiaj, skoro wszyscy oficerowie są w mieście i zabawiają kobitki z Czerwonego Krzyża. Czerwony Krzyż przedarł się wczoraj do naszego pułku i sprzedawał nam pączki, po dziesięć centów sztuka, po dwa na ryło, żołnierze i oficerowie po równo. Nie spojrzałem, czy oficerowie też płacili. Kupiłem jednego pączka i wysrałem go w pół godziny później.

Kucając z Matką w okopie, oglądam od jakiegoś czasu mały buczący samolocik obserwacji artyleryjskiej typu L5, który krąży nad naszymi głowami. Motor buczy kojąco, całkiem jak w tych awionetkach, które w letni dzień latają nad plażą, ciągnąc szarfy reklamowe z napisem PEPSI - COLA.

Tylko że teraz jest zima, a do spokoju daleko.

Pochylam się, ostrożnie podnoszę okulary Matki, po czym gramolę się na górę, napierając brzuchem na ubłoconą pałatkę. Nawet się nie stłukły, tylko oprawka się pogięła; szkła są grube jak denka od butelek po mleku, niełatwo byłoby je stłuc. Ale zrobiły się oślizłe, mokre, zapaćkane błotem i oblepione żwirem.

Matka stoi na krawędzi okopu. Teraz już ryczy na całego, chociaż mało słychać. Pakuję się za nim na górę: chcę go ściągnąć, zanim nas ktoś przyuważy.

Znajdujemy się na stoku wzgórza, tuż pod lasem. Właściwie ze wszystkich stron otaczają nas lesiste pagórki. Już parę razy padał śnieg, ale dzisiaj prześwituje sporo zieleni i cała okolica pokryta jest albo cienkim, zeskorupiałym śniegiem, albo błockiem. Wiem, że mamy mniej więcej połowę grudnia, ale nic dokładniej. Niby siedzimy tu jako rezerwa, ale z niewiadomych powodów nie dociera do nas ani poczta, ani pismo „Stars and Stripes”.

Nagle Matka puszcza się biegiem. Wyplątał się z siatki maskującej, odrzuca pas z amunicją, plecak, saperkę, bagnet, manierkę, wszystkie żołnierskie lary i penaty - i wielkimi susami, kreśląc w powietrzu pętle i śruby, pędzi w dół po stoku. Za chwilę zniknie między drzewami, ale przedtem ciska hełmem jak dyskiem w tę samą stronę, w którą odrzucił karabin. Jakby naprawdę żegnał się z wojną!

Nie wiem, co robić: czy lecieć za nim, czy pilnować posterunku. Bądź co bądź, jestem sierżantem służby wartowniczej - nie do wiary, co? Dla mnie nie do wiary.

Przede wszystkim skaczę na dół po karabin, hełm i siatkę maskującą. Potem rzucam się w pogoń za Matką, zbierając w biegu jego rzeczy. Kiedy się schylam po kurtkę polową, zerkam za siebie: nikt nie patrzy. Ktokolwiek ma odrobinę oleju w głowie, buchnął się spać, korzystając z nieobecności oficerów. Wiem na pewno, że i Ware, nasz plutonowy, i major Love strugają teraz bohaterów przed damami. Nowego sierżanta plutonowego jeszcze nam nie dali.

Opieram karabin o pierwsze z brzegu drzewo, razem z rzeczami Matki, i lecę za Matką. Matka pędzi jak wicher, nie ogląda się za siebie. Bez cyngli gotów się roztrzaskać o drzewo. Drzeć się nie ma sensu, więc zbieram się w sobie i gazu. Kto wie, może on nas obu wyprowadzi biegiem z tej całej wojny, przez dywizje, korpusy, bataliony, przez całe zaplecze? Może trafimy na jakąś francuską rodzinę z piękną córką, może nas będą ukrywać? Jakby nas dorwali, zawsze mogę powiedzieć, że ja tylko goniłem Matkę i w trosce ó ekwipunek stanowiący własność rządu zbierałem Matki ciuchy.

Szkopuł w tym jednak, że biegniemy w złą stronę. Matka kieruje się na południe, czyli jedyne, co możemy osiągnąć, to wpakować się na wartę obwodową jakiegoś innego zmordowanego, popieprzonego pułku. Wszyscy jesteśmy tacy zastraszeni, że strzelalibyśmy do byle czego, a już na pewno do ślepego kościotrupa w butach, z gołą dupą.

Z mojej rachuby wynika, że Matka zredukował mundur do butów i skarpet. Już go prawie miałem, kiedy ściągał gacie, ale jak się zatrzymałem, żeby je podnieść - znowu mi zwiał. Odstawiamy unikalną wersję Jasia i Małgosi z elementami rozbieranego pokera, a może raczej coś w rodzaju gonitwy Atalanty.

Bieg sprawia, że zaczynają się moje stałe kłopoty: rewolucja w żołądku i bezgłośne strzykanie piekącymi porcjami gówna. Kiedy dopadnę Matki, będę śmierdział jak przenośna latryna. Już widzę wielkie nagłówki gazetach: UŻYCIE GAZU TRUJĄCEGO W ARDENACH!

Matka przegania mnie jak chce. Postanawiam jeszcze dwieście jardów popędzić ile sił w nogach, a potem poddać się i koniec. Rany boskie, co ja powiem Ware'owi?

Kiedy się znów rozglądam - Matki nie widać. Ciągle jesteśmy w lesie, ale już na samym dole stromego stoku. Nagle dostrzegam go. Wpadł w łożysko potoku i grzebie w nim gorączkowo, rzucając kamienie w prawo i w lewo, jak pies w poszukiwaniu kości. Zwalniam, oniemiały, i zatrzymuję się. Patrzę na Matkę, powoli odzyskując oddech.

Ruszam powolutku w dół, w jego stronę, ciekaw, co będzie dalej. Następny punkt regulaminu? Co robi sierżant w takiej sytuacji? Zjeżdżam, co chwila tracąc równowagę, na mieszance zlodowaciałego śniegu i sosnowych igieł. Trzęsę się na całym ciele. Ostatnio stale mnie tak trzęsie: muszę odczekać dobrą chwilę, zanim się wezmę do rysowania, a nawet do pisania listu. Zacząłem pisać dużymi, drukowanymi literami - przy szybkich, krótkich pociągnięciach niewielkie jest ryzyko ujawnienia tego dzikiego, nieprzewidywalnego, niekontrolowanego tiku.

Kucam na brzegu strumienia, koło Matki. Woda musi być zimna jak lód, a on w niej klęczy, goły, na tych białych kulasach. Sam jestem chudy - z ciągłą sraczką trudno, żebym nie był - ale Matka to już istny szkielet, trudno uwierzyć, że toto w ogóle żyje.

Nic nie mówię, patrzę, jak wali na wszystkie strony kamieniami, które wybiera spomiędzy kolan. Ale w końcu coś muszę zrobić.

- Trzymaj, Matka, przyniosłem ci okulary. Zostawiłeś w okopie.

Odwraca się i patrzy na mnie błędnym wzrokiem, już nie grzebie, tylko klęczy w rwącym, zimnym, przejrzystym potoku. Wyciągam do niego okulary. Zbliża się powoli, na czworakach, bierze ode mnie okulary i wkłada je na nos, starannie poprawiając oprawkę za uszami. Przed chwilą nie płakał, ale teraz znowu zaczyna. Pomagam mu wygramolić się z potoku; nie mówimy nic. Nie przychodzi mi na myśl ani jedno sensowne słowo, a Matka nie byłby zdolny nic powiedzieć, nawet gdyby chciał.

Sztuka po sztuce podaję mu ubranie, a on je na siebie wkłada. Ubiera się pomału, oddychając głęboko, jakby się stroił w koszarach w niedzielny poranek. Buty i skarpety przemokły mu na wylot, ale po zapięciu kurtki wygląda prawie normalnie - żeby nie ta białosina gęba i te łzy.

- Matka, twój karabin, hełm i maskowanie zostawiłem na skraju lasu. Jak się czujesz?

Matka patrzy mi prosto w oczy, po raz pierwszy odkąd zaczął uciekać. Na całej twarzy na porozmazywane smarki i łzy .To niesamowite, widzieć naszego Matkę Wilkinsa w takim stanie.

Przezywamy go Mateczka Wilkins, bo wiecznie zrzędzi, że jesteśmy flejtuchy, że zostawiamy naokoło siebie bałagan, że nie myjemy menażek i manierek. Fred Brandt prawie z płaczem opowiadał, jak to Wilkins miał zwyczaj ukradkiem zachodzić każdego po śniadaniu i sprawdzać na nosa, czy facet mył zęby.

Matka jest jednym z najstarszych w naszym oddziale, a do tego jeszcze ma żonę. W dwa dni po dwudziestych szóstych urodzinach Matki przyszło na świat jego dziecko - martwe. Mundy mi mówił. Niezły prezent urodzinowy!

Matka cały czas gapi się na mnie przez zapaćkane okulary. Stoi lekko wychylony do przodu, ręce dyndają mu po bokach - wygląda jak marionetka, która czeka, żeby ktoś ją poruszył. Zaczyna mówić, po swojemu, powoli, starannie dobierając słowa, frazy, zdania, jakby wszystko, co powie, miało zostać wygrawerowane na platynowej płytce.

- Nie wiem, Wont, czy to przemęczenie bojowe, czy może coś innego. Jedna połowa mnie pamięta dokładnie wszystko, co robiłem, od wyrzucenia Ml po darcie pazurami w tym zamarzłym potoku. Jedna połowa mnie widziała to wszystko i chciała przestać, ale druga połowa dalej robiła swoje, dalej chciała biec, rozrzucać rzeczy, robić wszystkie szaleństwa, jakie jej przyszły do głowy. Ta połowa wyraźnie pracowała na kategorię E. Ta połowa, ta najgłębsza część mnie, gotowa jest zrobić wszystko, żeby się wyrwać i wrócić do domu, do Lindy.

- Chcesz, żebym złożył na ciebie raport, Vance? Mogę napisać takie piękne zaświadczenie na kategorię czubów, jakiego jeszcze świat nie widział. Z tym, co tu pokazałeś, plus to, co sam zmyślę, wylądowałbyś co najmniej w rękach psychiatry w szpitalu.

Matka siada powoli ze skrzyżowanymi nogami. Chowa głowę w przemarzniętych dłoniach, Opierając łokcie na kolanach. Widzę, że na serio rozważa moją propozycję.

- Nie, nie dam rady. Jeszcze za mało się boję. Za bardzo boję się ich, ale za mało siebie samego. Nikt by się na mnie nie nabrał. Ten cały zasrany cyrk odwaliłem między innymi dlatego, że wiedziałem, że tylko ty mnie widzisz, a to się tak naprawdę nie liczy.

- Ja tam dałem się nabrać, Matka, jeszcze jak. Poza tym, złamałeś regulamin oddziału.

Podnosi głowę, prostuje się.

- Jaki regulamin? Co złamałem?

- Użyłeś słowa „zasrany”. Nie wiem, co by na to powiedział Ojciec. Pilnuj się, Matka, żeby cię nie przyuważyli. Rób, co chcesz, tylko się nie daj przyuważyć.

Nasza drużyna wyróżnia się pod wieloma względami. Na początek wymienię tylko kilka. Po pierwsze, prawie nigdy nie mówimy na Niemców „szkopy” ani „szwaby”, ani „kapuśniaki”, ani nawet „naziści” - w ogóle nie używamy popularnych w wojsku przezwisk. Przeważnie mówimy „wróg”. Tylko Stan Shutzer, nasz Żyd dyżurny, może na nich mówić jak chce. Ojciec Paul Mundy udzielił mu specjalnej dyspensy. Bo mamy i drużynowego ojca: Matka Wilkins i Ojciec Mundy. Chociaż to nie jest druga osobliwość drugiej drużyny - to przypadek.

Ojciec Mundy jest autorem drużynowej zasady: „żadnych nieprzyzwoitości”. Chcemy, żeby dla wszystkich było jasne, że my w gruncie rzeczy nie należymy do tej armii. Jesteśmy książęcymi sierotami porzuconymi pod złym progiem - bękartami błękitnej krwi. To pomaga. Kto wie, czy nie jest to jedno z największych osiągnięć Ojca. Jak na faceta, który chwilami zachowuje się jak debil, bywa całkiem bystry. Mundy ma dwadzieścia sześć lat, jest niedorobionym - ale nie upadłym - księdzem. On i Matka są teraz najstarsi w drużynie, reszta poniżej dwudziestki.

Zabieramy sprzęt spod lasu i zdążamy do okopu przed zmianą warty. Matka całkiem nieźle wziął się w garść. Teraz kolej na Buda Millera, naszego geniusza od mechaniki, autora krzyżówek i wierszyków dla dzieci, i na Staną Shutzera, który jest Żydem - mścicielem z ambicją dorobienia się milionów w charakterze szefa od reklamy. Bud i Stan są obaj synami jubilerów, ale zdaje się, że to ich jedyna wspólna cecha, poza tym, że obaj są niesamowicie bystrzy, a zarazem dość głupi, żeby trafić do piechoty zwiadowczej. Posiedzą tu przez kolejne cztery godziny, od drugiej do szóstej. Nocną trzyma drużyna Edwardsa, z tym że ich jest dwunastu, więc mogą się zmieniać co dwie godziny, a to już całkiem nieźle. Zaraz po balu muzykanci podejmą normalną służbę wartowniczą.

Wleczemy się z Matką do obozu. Mamy teraz wspólny namiot. Przed Saara Matka dzielił namiot z Jimem Freize. Trudno stwierdzić, który z nich bardziej kwalifikował się na pierwsze miejsce w konkursie czystości. Obaj stale sprzątali wokół siebie, układali wszystko w kosteczkę, a jak już skończyli własne porządki - meandrowali do bazy maszynowej i pucowali swojego jeepa. Ani jeden, ani drugi nie miał zielonego pojęcia o uruchamianiu takiego pojazdu, ale za to ich wóz świecił się zawsze jak lustro, nawet w przeklętych bagnach Metzu. Miller, szalony mechanik, nikomu z bazy nie dawał się nawet dotknąć do jeepów naszej drużyny, ale z krzątaniny Jima i Matki tylko się śmiał i nie odpędzał ich.

Wczołguję się na swoją, niechlujną, połowę naszego wspólnego namiotu i wyciągam książkę, którą teraz czytamy. Książka nazywa się Pożegnanie z bronią. Mam strony od 215 do 310. Przede mną czyta Wilkins, a po mnie Shutzer. Shutzer przez cały dzień trąbił mi w ucho, żebym się pospieszył; Wilkins skończył wczoraj wieczorem. Jak zawsze mam pecha: trafiłem między dwóch najszybszych czytaczy po tej stronie Linii Zygfryda. Łamiemy książki na kawałki, żebyśmy mogli czytać wszyscy naraz.

Przedtem czytaliśmy Na Zachodzie bez zmian. Po omówieniu tej książki drużyna jednogłośnie podjęła rezolucję, że wiejemy z tej wojny przy pierwszej nadarzającej się okazji. Wtedy jeszcze byliśmy wszyscy razem, pod Saarbrucken. Ojciec Mundy w ogóle się nie połapał, że bohaterami książki są Niemcy; musieliśmy mu to dopiero powiedzieć. Możliwe, że ominęło go parę stron. Ojca zwykle wyznaczamy na koniec kolejki czytania: czyta słowo po słowie, jakby je wylizywał z książki.

Kończę swój przydział stron i zostawiam w wejściu do namiotu dla Shutzera.

Rozdział ten ma tytuł Odprawa. Niedługo nastąpi typowa ogólnowojskowa odprawa, ale najpierw powinienem chyba zrobić naszą, prawdziwą, i to najlepiej właśnie teraz, tuż przed zaśnięciem.

Odprawa w wojsku znaczy objaśnienie. Wojskowe myślenie domaga się, żeby wszystko odbywało się zwięźle i klarownie - wszystko oprócz wojen. Tylko że czasem bardzo trudno o zwięzłość i klarowność. Możliwe, że nie tylko ten jeden rozdział, ale w ogóle cała książka jest odprawą; nie jestem jedynie pewien, na jaki temat i po co.

Nasza drużyna stanowi połowę plutonu zwiadowczo - rozpoznawczego; drugą połowę. Pluton zwiadowczo - rozpoznawczy stanowi część pułkowej kompanii dowodzenia - Nastego Pułku - Siątej Dywizji Piechoty. Pułkowa kompania dowodzenia jest to, mówiąc najzwięźlej, jedno wielkie nic.

Zobrazujmy to. Dowodzi nami pułkownik, który ma adiutanta i pomocnika, a wszyscy oni moją swoich ordynansów. Dalej idą dowódcy - S1, S2, S3, S4, Sn itd., każdy w stopniu majora, każdy ma swojego adiutanta, wszyscy mają ordynansów. Ordynans w wojsku jest to nisko płatny służący w mundurze.

Dalej mamy kucharzy, asystentów kucharzy, stałe służby pomocy kuchennej, szefów zaopatrzenia, szefów poczty, szefów kartoteki, pisarzy i gońców, zatrzęsienie kadrowców i silną grupę z obsługi bazy maszynowej. Baza maszynowa jest to parking, na którym stoją niemal wyłącznie jeepy, samochody oficerskie oraz dwuipółtonowe ciężarówki - niezbyt wojowniczy zestaw pojazdów. Pojazdy te służą głównie do przewożenia ludzi i gratów z miejsca na miejsce. Kierowcami tej flotylli transportowej są tak zwani T4 i Tr, - czyli sierżanci i kaprale zaplecza, od których nie wymaga się, żeby w razie potrzeby do kogokolwiek strzelali.

Mamy też pułkową orkiestrę: trzydziestu najbardziej niewydarzonych żołnierzy, jakich znaleźć można w naszej, czyli gorszej, części dywizji. Jak już wspomniałem, zazwyczaj trzymają oni skrajne warty dla całej kompanii. Nigdy nie słyszałem, jak grają, ale też trzeba uczciwie przyznać, że defilad mieliśmy niewiele. W Rouen udało nam się wyzwolić skrzypce i Mel Gordon postulował, żeby je wypróbować, ale mu powiedziano, że w orkiestrze wojskowej nie ma miejsca dla skrzypiec. A czy to nie byłaby wspaniałe - słuchać capstrzyku, pobudki albo, jeszcze lepiej: do odwrotu - wygrywanego na skrzypcach?

Na szarym końcu listy figuruje pluton zwiadowczo - rozpoznawczy. W drużynie jest dwunastu, drużyną dowodzi zwyczajny sierżant, zastępcą jest kapral, bez ordynansów. Nasza drużyna została zredukowana do sześciu. Kapralem został Mel Gordon, a ja równocześnie - sierżantem. Wsławiliśmy się jedynie tym, że udało nam się wytrwać przy życiu. Mel też jeszcze nie ponaszywał sobie belek.

Zwiad i rozpoznanie to oczy i uszy S2. S2 to pułkowy szef wywiadu. Naszym S2 jest major Love - i nazwisko, i funkcja całkiem nie na miejscu. Love pracował w cywilu jako przedsiębiorca pogrzebowy. On z kolei stanowi „oczy i uszy” pułkownika Douglasa Suggera, dowódcy pułku, zwanego powszechnie Długa Laska. Długa Laska jest gasnącą gwiazdą wojskowego szyku i specjalistą od bohaterskiego wysuwania dolnej szczęki. Major Love również wykazuje niejaki talent w wysuwaniu dolnej szczęki.

Główną pasją Love'a jest dostarczanie roboty kolegom po fachu, czyli grabarzom. Najłatwiej poszło mu z plutonem zwiadowczo - rozpoznawczym, z którym miewał do czynienia sporadycznie, acz efektownie. Whistle Tompkins zwykł był mawiać, że żywe, ruchome ludzkie ciało to obraza dla poczucia przyzwoitości majora Love.

Dzięki majorowi Love właśnie i jego militarno - grabarskim talentom udało mi się ostatnio wykonać efektowny skok w górę o trzy belki. Wskutek - jak zwykle u Love'a - zainspirowanego lekturą mapy, źle zaplanowanego tak zwanego patrolu rozpoznania terenu, straciliśmy nad Saara połowę drużyny. Było to posunięcie tak bezcelowe i głupie, że w głowie się nie mieści. I tak obrzydliwe, że nie będę o nim opowiadał; mam nadzieję, że nie.

Kiedy mówię „straciliśmy”, mam na myśli trupy. W wojsku nigdy nie mówi się głośno, że ktoś z naszych został zabity. Albo zginął, jak Krzyś w Kubusiu Puchatku, albo oberwał, jak w baseballu - i powrót na bazę, albo go trafili, albo „dał”, jak w dwuznacznym dowcipie.

Dowódcą naszej drużyny był Max Lewis, lat dwadzieścia. Jego zastępca, Louis Corrollo, miał dziewiętnaście. Mówiliśmy na nich „bliźniaki Louie” (jak w tej piosence - Louie, Louie, You Gotta Go). Jeszcze czterech z nas „dało” w tym samym dniu: Morrie Margolis, Whistle Tompkins, Fred Brandt i Jim Freize.

Morrie mieszkał ze mną w jednym namiocie. Robiliśmy wspólne szałasy z dwóch spiętych razem pałatek i w ogóle dzieliliśmy się wszystkim. Z tych sześciu ani jeden nie miał w AGCT (AGCT to jeszcze jeden wojskowy paradoks: wojskowy test na inteligencję) wyniku poniżej 150. Pod względem intelektualnym każdy z nich był jeden na dziesięć tysięcy. Ale to całkiem oddzielna historia, jeszcze głupsza niż patrol Love'a. Tę może nawet opowiem.

Mam talent do opowiadania prawdziwych historii, w które nikt nie wierzy.

Jak zostałem dowódcą drużyny - to jest jeszcze inna historia. Tak inna, jak Kubuś Puchatek inny jest od Zbrodni i kary.

Nasza dywizja wzięła straszne wały pod Saarbrucken. Zdobyliśmy parę mil majątku ziemskiego Europy, tracąc w zamian zadatki na nieodżałowane (i niezbyt żałowane) pokolenie świetnie się zapowiadających młodych ludzi. Mimo to armia amerykańska uznała chyba rzecz całą za dobry interes.

Teraz przemieścili nas na północ, w Las Ardeński, gdzie mamy wypoczywać i czekać na posiłki. Jest to rzekomo odcinek, na którym jeszcze nigdy nic się nie stało i nie stanie: rodzaj schroniska wysokiej kategorii, pierwszoliniowa meta, na której można poprawić makijaż, podreperować nerwy i ogólnie doprowadzić się do porządku.

Osobiście wątpię, czy jestem jeszcze zdatny do remontu. Boję się bez przerwy i w ogóle nie mogę spać, nawet na długiej warcie. Już dwa razy miałem atak histerii, ale nikt mnie nie widział, chociaż dawałem szanse wszystkim razem i każdemu z osobna. Kręciłem się, pochlipując, koło Mela Gordona, naszego nieoficjalnego lekarza i psychiatry drużynowego, ale on nawet na mnie nie spojrzał. Pies z kulawą nogą się tu człowiekiem nie zainteresuje.

Największym moim bieżącym problemem jest pokazowy wręcz przypadek sraczki ogólnowojskowej. Dzięki ci, Boże, za gacie w kolorze khaki.

Tutejsi medycy uznali mnie za lekomana i nie chcą mi już wydawać lekarstwa na biegunkę, które jest wyciągiem z opium. Wczoraj wybrałem się do swojej dawnej kompanii, Kompanii L, i wyżebrałem dwie dawki od Brennera, medyka z trzeciego plutonu.

W tamtą stronę srałem pięć razy, a z powrotem tylko trzy - od razu pomogło. Odżywiam się już prawie wyłącznie sucharami i serem z racji rezerwowych: moje kichy boją się wszystkiego, co wymaga trawienia. Kto wie, czy mianowanie mnie zasranym (dosłownie) dowódcą oddziału nie jest najlepszym dowcipem w całej tej wojnie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin