Wharton William - Nigdy, nidgy mnie nie złapiecie!.rtf

(326 KB) Pobierz

WILLIAM WHARTON

 

 

 

Nigdy, Nigdy

Mnie Nie Złapiecie

(przełożył: Jacek Wietecki)

 


ROZDZIAŁ 1

 

Kiedy miałem piętnaście lat, wraz z pięcioma kuzynami - mniej więcej równolatkami - ze strony ojca eskortowałem trumnę na pogrzebie naszego dziadka. Dwa tygodnie przed śmiercią dziadek wezwał mnie do swojej sypialni. Wiedziałem, że jest chory - on, który nigdy nie chorował - ale nie wiedziałem, że umiera. Gdy wszedłem do jego pokoju, ciocia Sophie zamknęła za mną drzwi. Nie widziałem dziadka od miesiąca; był tak wychudzony, blady i mizerny, że z trudem go poznałem. Jego ciało, które wydawało się zawsze tak zahartowane od twardej ciesielskiej pracy, ledwie drgnęło pod pościelą. Siedział na łóżku podparty poduszką. Na mój widok uśmiechnął się nieśmiało i pokazał, bym przy nim usiadł; siadłem na stojącym obok krześle. Na kolanach miał tacę, na której leżały papier i ołówek. Spodziewałem się niemal, że poprosi, abym mu coś narysował. W przeszłości, ilekroć go odwiedzałem, zawsze mnie o to prosił. On i moja młodsza siostra, Jean, byli pierwszymi wielbicielami mojej twórczości. Czasami chciał tylko, żebym narysował kilka przedmiotów z jego kolekcji: groty strzał z Wisconsin lub dziwnie wykręcony kawałek drewna, najczęściej jednak miałem kopiować wielkie fotografie, które powiesił na ścianach jadalni. Dwa razy poprosił mnie o szkic trofeum - łba jelenia, którego ustrzelił na polowaniu w Maine. Tym razem jednak dał mi do zrozumienia, krzywiąc się w grymasach bólu, że chce mi coś pokazać. Za każdym razem, gdy przebiegał go spazm, zamykał oczy, a ja czekałem w milczeniu.

- Myślę, że jesteś moim najbystrzejszym wnukiem, Albercie. Jest parę spraw, o których powinieneś się dowiedzieć. Spojrzałem w jego nieruchome, zgaszone chorobą, jasnobłękitne oczy. Nie miałem nic do powiedzenia. Właśnie wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że dziadek umiera. Powoli i starannie zaczął kreślić coś na leżącej przed nim kartce papieru. Napisał nasze nazwisko, ale w innej pisowni, niż znałem je do tej pory. Podobnie jak cała moja rodzina, zapisywałem zawsze swoje nazwisko z angielska, to jest od dużej litery i bez przerw: Duaime. Brzmi to tak samo, jak rozkaz: "Wyceluj!" (Do aim!). Wyrosłem przywiązany do nazwiska w tej postaci. Wiedziałem jedynie, że jest ono niepowtarzalne i trudne do przeliterowania.

- Albercie - zaczął dziadek, wskazując kartkę - pokażę ci teraz, jak naprawdę powinno się pisać nasze nazwisko. Mój ojciec pozostał przy nowej pisowni, bo chciał, żebyśmy się bardziej zamerykanizowali. Zdradził mi to dopiero przed śmiercią. Znów zerka na mnie, chcąc się upewnić, że rozumiem, dlaczego zapis nazwiska ma dla niego tak wielkie znaczenie, teraz, gdy umiera. Ponownie podnosi ołówek i drżącą ręką, z uwagą, jakby kreślił rysunek, zapisuje nasze nazwisko w nowy sposób: du Aime - małą literą, z odstępem między "u" i "A".

- Zapewniam cię, Albercie, że jeśli przejrzysz wszystkie książki telefoniczne w Ameryce, a może i na świecie i znajdziesz gdzieś to nazwisko zapisane w takiej formie, to znalazłeś jednego z naszych bliskich krewniaków. - Uśmiecha się słabo i popatruje na mnie. - Chcę, żebyś zapamiętał moje słowa. Ale nie znajdziesz naszego nazwiska w żadnej książce telefonicznej, ponieważ to też nie jest nasze prawdziwe nazwisko, tak jak nie jest nim Duaime. Później opowiem ci tę historię. Poznałem ją od swojego dziadka, a jemu, jak już mówiłem, opowiedział ją jego dziadek, zanim zmarł. Mój dziadek przekazał ją zarówno mnie, jak i mojemu bratu, a twojemu dziadkowi stryjecznemu, Elzardowi, ale z jakiegoś powodu nie powiedział nic żadnej z wnuczek. Mój brat nie żyje, pochowano go w Wisconsin. Nie zdążyłeś go poznać, Albercie. To był dobry, uczciwy człowiek, prawdziwy farmer z Wisconsin. Większość z tego, co zamierzam ci opowiedzieć, próbowałem napisać, ale nie mam talentu do pióra. Dlatego opowiem ci, co pamiętam, a pamięć na szczęście mi służy, nawet teraz. Dziadek opowiedział mi to, kiedy byłem mniej więcej w twoim wieku, no, może trochę starszy. Leżał na łożu śmierci, tak jak ja teraz. Pomyśl tylko... część tych wydarzeń rozegrała się, zanim on się urodził. Dziadek urywa na moment. - Wszystko zaczęło się od rewolucji francuskiej, którą dziadek zwał zawsze "terrorem". Dla wielu ludzi, w tym także mojego pradziada, musiał to być rzeczywiście czas terroru. Wielu Francuzów stało się wtedy jakby dzisiejszymi terrorystami, zagrażającymi bezpieczeństwu własnego narodu i sąsiadów. Mieszkańcy Francji najwyraźniej powariowali: palili domy, mordowali ludzi, niszczyli kościoły - robili najgorsze rzeczy, jakie można sobie wyobrazić. Terror ogarnął całą Francję, małe wioski i wielkie miasta. Twój praprapradziadek, czyli mój pradziad, był zamożnym rolnikiem z Sabaudii. Region ten położony jest we francuskich Alpach, przy granicy z Włochami. Właśnie tam, na stromych górskich zboczach, pradziad wypasał stado krów. Sam wybudował sobie dom z kamienia, wysoki na dwa piętra, z przytykającą doń kamienną stodołą; pomógł mu w tym starszy brat. Był to najokazalszy dom w całej wiosce. Wioska nazywała się Aime. Jego rodzina mieszkała u samego podnóża Alp. Ich dom miał nawet małą, okrągłą wieżyczkę, w której pradziadek przechowywał dokumenty i prowadził interesy, rozliczając się z należnych królowi podatków. A miał ten dom, którego wszyscy mu zazdrościli, dlatego że zbudował go wraz z synami. Użyli szarego, łupkopodobnego kamienia, którego pełno leżało dokoła. Konstrukcję wzmocnili deskami pochodzącymi z drzew, które ścięli i znieśli z gór. Kiedy "terror" dosięgną! ich małej pasterskiej wioski, najgorsze męty z całej okolicy, które nigdy nie zhańbiły się żadną pracą, zaczęły zabijać tych, którzy doszli do czegoś własnymi siłami. Wymordowali nawet te rodziny, które regularnie chodziły do kościoła. Pewnego razu zamknęli parafian i księży w kościele i podpalili go. Kiedy dziadek opowiadał mi tę smutną historię, miał łzy w oczach i trzęsły mu się ręce. Dwaj bracia, czterej synowie i dwie córki mojego pradziada zostali najpierw uwięzieni przez "obywateli", a potem ukamienowani. Ci "terroryści" to był okrutny, przypadkowy motłoch, niszczący wszystko, co mu wpadło w łapy. Pradziadek, prababka i dziadek uciekli z tej zamkniętej doliny tajemnym przesmykiem, którym pędzili bydło na górski wypas. Zabrali ze sobą tyle pieniędzy, ile mieli, i wartościowe przedmioty, które mogli unieść. Z bólem serca zostawiali krowy - wiedzieli, że napastnicy je zaszlachtują, ale pradziadek po prostu nie mógł sam ich zabić. Hodowali te zwierzęta od pokoleń... Rodzina przedostała się do Włoch, najbliższego kraju, którego granic nie strzeżono zbyt pilnie. Dziadek zamilkł i kilkakrotnie odetchnął głęboko. Bałem się, że za chwilę umrze albo co najmniej zapadnie w sen. Nie wyszedłem przede wszystkim dlatego, że z całej siły ściskał mi rękę. Po jakimś czasie znowu otworzył oczy.

- Nie do wiary, że to wszystko się zdarzyło przed tak wielu laty, w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym. A teraz mamy tysiąc dziewięćset czterdziesty i siedzimy sobie bezpiecznie w naszym małym szeregowym domku w południowo-zachodniej Filadelfii. Zaręczam ci, Albercie, że wszyscy znali mojego dziadka jako prawego człowieka. Wiem, że nie kłamał. Chciał, żebym znał prawdę, tak jak ja chcę, żebyś ty ją poznał. Posłuchaj mnie teraz uważnie. Pradziad, jego żona i ich mały synek William uciekli statkiem wypływającym z Włoch do Ameryki. Nie mieli większego pojęcia, gdzie jest Ameryka, nikt z wioski nigdy tam nie był. Mówili* szczególną odmianą francuskiego używaną w Sabaudii. Mieli trochę grosza i kosztowności, ale za mało, by zapłacić za dobre miejsce na statku. Pradziadek ledwie przeżył tę podróż, zmarł zresztą wkrótce po przybyciu do Ameryki. Statek wysadził ich na Ellis Island u wybrzeża stanu Nowy Jork. Byli mocno wygłodzeni. Zostało im niewiele - parę złotych monet, zaoszczędzonych przez rodzinę, i kilka drogocennych kamieni, które pradziad przyszył do sukienki mojej prababki. Żyli w ciągłym w strachu, że ktoś odkryje te precjoza i ukradnie je albo nawet ich zabije. Stanowiły one wszystko, czego się dorobili po latach harówki na górskiej farmie. Dzisiaj wręcz trudno sobie wyobrazić, czego ci ludzie się lękali. Życie zmieniło się tak bardzo. Wraz z setkami im podobnych zeszli ze statku, cuchnąc smrodem ciemnej ładowni, niosąc w tobołkach dorobek całego życia. Stanęli w kolejce do urzędników na Ellis Island. Posłuchaj, Albercie - tam właśnie zaczęło się całe nieporozumienie związane z naszym nazwiskiem. Otóż podeszli do umundurowanego celnika siedzącego za stołem. Ten, mieszając francuski i włoski, zadał im pytanie, które zwykle stawia się nowo przybyłym: "Skąd pochodzicie?" Pradziadek miał przygotowaną odpowiedź na to pytanie; pomogło mu kilka osób na pokładzie, mówiących po francusku. Widocznie jednak urzędnik zadał im całkiem inne pytanie, mianowicie: "Jak się nazywacie?" Większość pasażerów statku stanowili Włosi uciekający przed panującym w ich kraju głodem i biedą. Pradziad nie zrozumiał, o co go spytano. Nie znał ani angielskiego, ani włoskiego. Więc odpowiedział: "ous sommes du Aime", co po francusku znaczy "pochodzimy z Aime". Powiedział celnikowi, skąd pochodzi rodzina, a nie, jak się nazywa, lecz informacja ta trafiła do rubryki "nazwisko". Stąd przeszła do wszystkich dokumentów imigracyjnych i z czasem stała się nazwiskiem naszej rodziny: du Aime! Nie zmienili go, bojąc się, że zostaną wydaleni z powrotem do Sabaudii. Zarówno pradziadek, jak i jego syn, który w chwili przybycia do Ameryki miał pięć lat, do końca życia nie nauczyli się czytać i pisać po angielsku. Skontaktowali się jednak z innymi Francuzami z Nowego Jorku, którzy poradzili im przenieść się do Wisconsin, gdzie było dużo wolnej ziemi i wielu francusko-języcznych mieszkańców. W ten oto sposób ludzie o dziwnym nazwisku du Aime osiedlili się w hrabstwie Lawrence w stanie Wisconsin. Za pieniądze i kosztowności przywiezione w babcinej sukience dziadek kupił dom i niewielką, niespełna czterdziestoakrową farmę, ale ani on, ani jego żona nigdy nie opanowali angielszczyzny. Całe życie żyli w tej części Wisconsin ze swymi francuskojęzycznymi pobratymcami. Mój dziadek, czyli twój prapradziadek, chodził do jednoizbowej szkoły leżącej pięć mil od farmy. W obie strony maszerował na bosaka, w Wisconsin zaś było jeszcze zimniej niż w dolinie Aime, gdzie się urodził. Próbował nauczyć rodziców tego, czego dowiedział się w szkole. Ci jednak byli już zbyt starzy na naukę i zbyt zmęczeni pracą w polu, żeby w ogóle próbować. W domu rozmawiali ze sobą i z synem po francusku. W szkole, do której chodził, była tylko jedna nauczycielka. Co prawda wiedziała niedużo więcej niż jej uczniowie, ale za to znała angielski i nalegała, aby dzieci uczyły się języka. Zdaniem dziadka była to w zasadzie jedyna rzecz, jakiej się tam nauczył. Choć było osiem klas, edukacja dziadka zakończyła się, kiedy miał dziesięć lat. On i brat byli potrzebni do pomocy na farmie i doglądania zwierząt. Natomiast jego siostry, po skończeniu ośmiu klas, kontynuowały naukę. Do szkoły jeździły dwukołowym wozem zaprzężonym w konia. Na farmie było osiem krów i byk. Krowy trzeba było codziennie doić, rano i wieczorem. Mój pradziadek uprawiał ziemię. Musiał zapewnić jedzenie rodzinie i paszę dla zwierząt. Obok chaty, w której mieszkali, postawił stodołę, aby na poddaszu składować siano. Miał nadzieję, że utrzyma krowy do wiosny. Stodoła przypominała tę, która stała przy domu jego ojca w Sabaudii. Czterdzieści akrów ziemi wymagało sporo pracy. Uprawiali różne warzywa, głównie rośliny okopowe: buraki cukrowe, rzepę, ziemniaki, marchew - takie, które mogli uchronić przed mrozem, chowając je w ziemi pod kuchenną podłogą. Hodowali także kukurydzę dla świń i przechowywali ją na strychu. Dom składał się z małej kuchni, pokoiku i dużego pokoju, gdzie spali rodzice. Posłanie mojego dziadka znajdowało się pod powałą obok komina, który przebijał strych i wychodził z dachu. - Dziadek milknie na chwilę, aby odpocząć. Czuję, że zaczynam się gubić w tych wszystkich pradziadkach, prababkach, babkach i dziadkach; minęło tyle lat, a ja słucham opowieści mojego dziadka o tym, przez co tamci musieli przejść... Dziadek wolno upija trochę wody. Siedzę w przegrzanej sypialni i wyglądam na uliczkę biegnącą za naszym niewielkim szeregowym domem. To nie do wiary. Przez dziesięć minut dziadek oddycha ciężko, po czym powoli otwiera oczy i, przezwyciężywszy dwa ataki bólu, mówi dalej:

- Albercie, mój dziadek dożył sześćdziesięciu ośmiu lat. Z tego ponad czterdzieści przepracował w pocie czoła na farmie. Zmarł zimą, w styczniu tysiąc osiemset sześćdziesiątego pierwszego. Nadal przechowuję zawiadomienie o mszy, która odbyła się po jego pogrzebie. Do końca wytrwał w wierze katolickiej. Żona przeżyła go zaledwie o parę lat. Dla niej i jej syna prowadzenie farmy okazało się ponad siły. Mój ojciec miał wtedy trzydzieści dwa lata. Farma leżała na odludziu. Wiedział, że sam nie zdoła jej utrzymać, więc próbował szczęścia jako cieśla. Wynajmował się do prac na farmach położonych o dzień jazdy konno. W końcu jednak musiał sprzedać i zagrodę, i inwentarz. Ponownie zalega cisza.

- Kiedy wybuchła wojna, zwana wojną secesyjną, ojciec nie miał żadnych środków do życia, zatem w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim zaciągnął się do wojsk Unii. To jedyny dokument z jego podpisem, jaki się zachował. Prawie nie można go odczytać, taki jest stary i wyblakły. Pokazała mi go ciotka Sophie. Widnieje na nim nazwisko "Duhame". Prawdopodobnie ktoś się podpisał za niego, gdyż przy podpisie stoi duży krzyżyk oraz jakiś bazgroł. W tamtych czasach było to na porządku dziennym, mało kto umiał pisać. Prawdę mówiąc, nie wiemy, Albercie, czym się zajmował twój pradziad w czasie wojny, ale wśród rodzinnych papierów, przechowanych przez twoją ciotkę Louise, jest świadectwo honorowego zwolnienia ze służby wojskowej. Wiemy natomiast, że po wyjściu z wojska skorzystał z uchwalonego rok wcześniej Aktu nadania ziemi osadnikom, dzięki któremu mógł, po wpłaceniu piętnastu dolarów i zbudowaniu domu z ogrodzeniem, nabyć działkę o powierzchni sześciuset czterdziestu akrów. Pięć lat później uzyskał przywilej posiadania ziemi. Nadal mamy ten dokument, choć ziemia już do nas nie należy. Pracował na farmie, polował i zastawiał sidła na zwierzęta. Tę część Wisconsin porastała wówczas gęsta puszcza. Ale najgorsze było zimno. Zimą ojciec nie przeżyłby długo w swojej chacie, więc zamieniał się w trapera i zamieszkiwał u Indian. Indianie ci nazywali się Oneida. Było to bardzo prymitywne plemię o dziwnych obyczajach. Ale twój pradziadek nauczył się z nimi żyć. Jedną z ich osobliwości była wiara w to, że wszystko - łącznie z kobietami i dziećmi należy równo do wszystkich współplemieńców. Nie mieli takich rodzin jak my. Nie mieli kościołów, gdzie braliby ślub. Wszyscy byli jedną wielką rodziną. Nie sądzę, żeby twój pradziadek powiedział Indianom o swojej działce, mogliby jej zażądać dla całego plemienia, a i tak pewnie uważali, że nikt nie może posiadać ziemi na własność. Należała do wszystkich. Między innymi to dlatego białym tak trudno było zrozumieć Indian Ameryki Północnej. Myśleli, że dając czerwonoskórym strzelby, whisky i derki, kupują w zamian ziemię, ale Indianie nie podzielali ich punktu widzenia. To nieporozumienie doprowadziło do krwawych walk między Indianami i Europejczykami, którzy przyjechali po "swoje". No więc żyjąc u Oneidów, najwyraźniej ojciec się ożenił, jeżeli można tak powiedzieć o tych dzikusach. Kobieta, którą nazywał swoją żoną, jego squaw, urodziła mu dwójkę dzieci. A przynajmniej przypuszczał, że te dzieci są jego, bo według plemiennego prawa nikt do nikogo nie należał. Jak już mówiłem: to była jakby jedna wielka rodzina. Kiedy twój pradziadek ogrodził działkę i zbudował dom, chciał zabrać tam swoją squaw i dzieci, aby zamieszkały razem z nim. To znaczyło, Albercie, że musi je wykraść - i zrobił to. Ubrał je ciepło, wsadził na sanie wykonane ze skór, które Francuzi zwali trauois, i uciekł. Ciągnął je przez ponad sto mil do swojej posiadłości, a potem poszedł do kapłana i wziął ślub. Albercie, mam tutaj fotografię mojego ojca i jego żony. To zdjęcie musi mieć ze sto lat. Nie wiem, gdzie je zrobiono, być może w Oskosh, niedaleko jeziora, gdzie handlował skórami. Dziadek podnosi sztywny, metaliczny czarnoszary dagerotyp. Zdjęcie przedstawia dwoje ludzi gapiących się nieruchomo w aparat. Odkrywam ze zdumieniem, że moja indiańska prababka musiała mieć ponad sześć stóp wzrostu, pradziadek zaś nie mógł liczyć więcej niż pięć stóp i pięć cali. Stoi obok niej ubrany w skóry, trzymając u boku strzelbę, która jest dłuższa od niego, a nawet od jego żony. Kobieta ta była wysoka, ale też potężna, ubrana w długą, ciemną suknię, włosy miała zaczesane do tyłu.

- Widzisz, Albercie, mieszkańcy tej doliny we francuskich Alpach borykali się z brakiem pożywienia, toteż w ciągu lat przeżyła w tych warunkach tylko garstka najtwardszych. Pewnie zauważyłeś, że nasza rodzina nie odznacza się wybujałym wzrostem. Ja jestem wyższy od moich synów, a mam zaledwie pięć stóp i osiem cali. To rodzinna cecha. Ale kobieta, z którą się ożeniłem, twoja babka - to zupełnie co innego. Jej rodzina, Denisowie, była dość wysoka. Jej ojciec i dwaj bracia mieli po sześć stóp, i po nich członkowie naszej rodziny odziedziczyli wzrost. Ty masz jasne włosy, niebieskie oczy i nie jesteś zbyt wysoki. Ja za sprawą matki jestem w połowie Indianinem, dzięki czemu jestem wyższy niż ci, którzy przybyli z Francji. Mimo to ty i twój tato najbardziej mnie przypominacie. Twój ojciec, tak jak ja, ma ciemnobrązową skórę i niebieskie oczy, ale jest niski, jak wszyscy jego bracia. Płynie w nim jedna czwarta krwi indiańskiej, a w tobie jedna ósma, choć trudno byłoby się tego domyślić. Mój ojciec miał jeszcze troje dzieci ze swoją indiańską żoną. W sumie dwóch chłopców i trzy dziewczynki. Mój brat przerastał mnie o cal. Dziewczynki były jeszcze niższe niż chłopcy: żadna nie miała więcej niż pięć stóp. W ciągu lat ojciec wybudował na tej sześćsetczterdziestoakrowej działce znakomitą farmę mleczną. Nie bał się ciężkiej pracy i był dobrym farmerem. Zostawił po sobie przeszło sto mlecznych krów, nie licząc jałówek i byczków, które hodował na sprzedaż. Trzymał tylko jednego byka, którego nazywał Oscarem. Brat i ja baliśmy się go strasznie. Ojciec chyba też. To był ogromny, zawzięty buhaj. Miał w nosie pierścień, za który trzymaliśmy, prowadząc go na pole albo do stodoły. Przed śmiercią ojciec zadbał o dobre wyswatanie córek. Dał im hojny posag, jak nakazywał obyczaj Starego Świata, i znalazł dobrych mężów farmerów. Oznajmił mojemu bratu Elzardowi i mnie, że po jego śmierci majątek zostanie podzielony na dwie części - połowa dla brata, połowa dla mnie. Brat był starszy, toteż jemu przypadł dom i stodoła, ale miał mi pomóc przy budowie mojego gospodarstwa. W ten sposób odnawiały się stare zwyczaje. No i udało się nam. Budowa domu i stodoły zabrała nam trzy lata; z wyjątkiem paru nowoczesnych dodatków niemal skopiowaliśmy stare domostwo. Przy okazji do obydwu doprowadziliśmy wodę. Pompowało się ją do kuchennego zlewu ręczną pompą, co było lepsze niż bieganie do pompowni z wiadrami zwisającymi na kiju. Zakochałem się w córce farmera z sąsiedztwa. Miała na imię Mary. Była również katoliczką, jak prawie wszyscy mieszkańcy tej ziemi oprócz kilku Szwedów. Miała piękne blond włosy i błękitne oczy. Kochałem się w niej przez dwa lata, zanim wyznałem jej miłość. Ciężko się żyło w tamtych czasach. Nie było czasu na towarzyskie spotkania, ludzie harowali od świtu do nocy. Nie chciałem się żenić, dopóki nie postawię mojej żonie domu. Pod koniec trzeciego roku, pracując wespół z Elzardem, miałem dom. Podzieliliśmy się też stadem, tak że powstała nawet mała farma mleczna. Na wiosnę, kiedy zacząłem uprawiać warzywa w ogrodzie, zdobyłem się na odwagę, by poprosić Mary o rękę. Oczywiście powiedziała, że przez cały czas czekała na mnie. Wprowadziła do naszego domu różne miłe zmiany, nadając mu bardziej rodzinną atmosferę. Ślub odbył się pod koniec maja w kościele Świętego Józefa, a ja byłem najszczęśliwszym człowiekiem w Wisconsin. W zawstydzająco szybkim tempie zaczęły się nam rodzić dzieci. Twój wujek Joe urodził się ledwie dziesięć miesięcy po ceremonii kościelnej. Mary i ja bardzo się kochaliśmy, wciąż się kochamy, ale nie wszystko układało się tak różowo. Miałem szczęście - okazała się idealną żoną. Niemal co roku rodziło się nam kolejne dziecko. Uważano nas za głęboko wierzących katolików, ale chodziło o co innego. Kochaliśmy nasze dzieci i siebie nawzajem. Kochaliśmy też to, co należało zrobić, aby przyszły na świat. Rozumiesz, co mam na myśli, Albercie? - Dziadek omal nie puszcza do mnie oka. - Ach, to były piękne dni.

- Niestety czuję się zmęczony, Albercie. Na szczęście zostało mi niewiele do końca tej historii. Nie zapomnij jej zapisać, a potem opowiedz ją swoim dzieciom i wszystkim członkom rodziny, którzy się nią zainteresują. Niech ją przeczytają. Słyszysz mnie? Nie lubią czytać, więc na nich nalegaj! No więc, jak wiesz, urodziło nam się w sumie dziesięcioro dzieci. Siedmioro z nich przeżyło. Potem nastały trudne czasy i musieliśmy rozstać się z farmą. Elzard jakoś wytrwał, ale on miał tylko dwójkę dzieci, no i był zapewne lepszym ode mnie farmerem. Sam nie wiem. Tak czy owak, w najcięższej chwili sprzedaliśmy farmę i przenieśliśmy się do Michigan, gdzie poszukiwano robotników i cieśli do budowy tam na rzekach i linii kolejowych. Pracowaliśmy tam przez trzy lata, po czym przyjechaliśmy do Filadelfii, gdzie podczas pierwszej wojny światowej znalazłem pracę w stoczni. Oszczędzaliśmy grosz do grosza i po kilku latach kupiliśmy plac w południowo-zachodniej Filadelfii, gdzie postawiliśmy trzy szeregowe domy. Razem wyglądały jak okazała farma, tyle że z sześciorgiem drzwi. Mary z dziewczętami sprzątały i gotowały, a chłopcy pracowali ze mną. Jeszcze w Michigan poznali wiele ciesielskich tajników. Znowu przyszły ciężkie, ale też dobre czasy. Później musieliśmy sprzedać jeden z domów i twoja ciotka Sophie zamieszkała w drugim, ale to ciągle moja wersja farmy, stojącej w centrum południowo-zachodniej Filadelfii. Co prawda nie spisałem się jako farmer, ale myślę, że byłem dobrym cieślą, ojcem i katolikiem. Albercie, proszę, pamiętaj, by zapisać moją opowieść. Przedstawiłem ci najwierniej jak potrafiłem historię naszej rodziny. Pocałuj mnie teraz i powiedz cioci Ethel, że chcę się z nią zobaczyć. Całuję dziadka i wychodzę z pokoju. Ciotka Ethel stoi tuż za drzwiami, kiwa mi głową i zagląda do dziadka. Pospiesznie zbiegam po schodach. Zdejmuję z kredensu starą maszynę do pisania marki Underwood, należącą do cioci Sophie, i zanoszę ją do piwnicy. Wiem, gdzie ciocia Sophie trzyma papier maszynowy, więc biorę też gruby plik i kładę go obok maszyny. W liceum uczyłem się maszynopisania. Mimo że chodziłem do klasy o profilu matematyczno-fizycznym, udało mi się namówić wychowawca, aby pozwolił mi brać udział w zajęciach z pisania na maszynie. Uznał mnie za spryciarza, który chce po prostu się wkręcić do klasy z dziewczynami, ale się zgodził. Lekcje trwały tylko jeden semestr, pod koniec jednak pisałem z szybkością blisko osiemdziesięciu słów na minutę. Za nic nie byłem w stanie równie prędko pisać ręcznie, a gdyby nawet, nikt by tego nie odcyfrował. Codziennie po szkole jechałem na rowerze do domu dziadka. Mówiłem rodzicom, że jadę go odwiedzić, ponieważ jest chory. Była to prawda, ale niecała - udawałem się tam głównie po to, by zapisać jego historię, zanim wywietrzeje mi z głowy. Czasami prosiłem babcię o przypomnienie pewnych szczegółów. Zwykle zgadzała się na rozmowę i powtarzaliśmy sobie wiele z tego, co opowiedział mi dziadek, zwłaszcza na temat farmy i wychowywania dzieci na wsi. Jeszcze lepiej uświadomiłem sobie, jak trudne było wówczas życie. Gdy kończyłem spisywanie tej historii, dziadek zmarł.


ROZDZIAŁ 2

 

W ciągu następnych paru dni przybyli członkowie rodziny, których prawie nie znałem. Pożegnawszy się ze zmarłym, kręcili się w okolicach frontowej werandy. Wtedy po raz pierwszy ujrzałem ojca płaczącego. Sam też z trudem powstrzymywałem się od łez. Pojechałem z rodzicami do centrum i sprawiłem sobie pierwszy prawdziwy garnitur, by eskortować w nim trumnę. Kupiliśmy nawet czarny krawat. Ojciec miał już czarny garnitur z wcześniejszych pogrzebów, matce została czarna suknia po śmierci jej siostry, Dorothy. Mama uznała, że moja siostra Jean jest na tyle mała, że może nosić jakiekolwiek ciemne ubranie. Bałem się. Bałem się dziadka leżącego w łóżku na piętrze, samotnego i martwego. Był pierwszym nieboszczykiem, jakiego widziałem. Ale najbardziej przerażał mnie pochówek i balsamowanie zwłok. Dziadek miał zostać zabalsamowany przez przyjaciela rodziny, który nazywał się Mikę O'Brien. Był właścicielem mieszczącej się przecznicę dalej kostnicy z wielkim szyldem "Dom pogrzebowy O'Briena". Bezmyślnie wygadałem się przed rodziną, że kiedy dorosnę, chcę zostać lekarzem. Młodych chłopców z biednych rodzin zachęca się do podobnych deklaracji. Powinienem był ugryźć się w język albo oświadczyć, że chcę być księdzem. Z pytaniem, czy pomogę panu O'Brienowi przy pochówku, zwraca się do mnie babcia. Znajdujemy się w kuchni na tyłach domu. Albercie, chciałabym, aby wszystko pozostało w rodzinie. Czułabym się o wiele lepiej, gdybyś pomógł Mike'owi. Co ty na to? Uśmiecha się do mnie. Kiwam głową na znak zgody, czując, że zaraz zemdleję. Mam nadzieję, że ktoś wyperswaduje babce ten pomysł. Nikt taki jednak się nie znajduje. Po południu pan O'Brien daje mi sygnał z frontowej werandy. Właśnie wybieram się do domu z maszynopisem historii rodzinnej przywiązanym do bagażnika roweru. Martwię się, aby ktoś go nie znalazł w schowku, który urządziłem w kredensie z naczyniami. Wciąż traktuję to bardzo osobiście, jako coś, czym mógłbym się podzielić jedynie z babcią. Ciężka ręka pana O'Briena spoczywa na moim ramieniu.

- Twoja babka powiedziała, żebym porozmawiał z tobą, Albercie, o przygotowaniu dziadka. W porządku? Będę potrzebował pomocy, a nie chcę brać kogo popadnie z ulicy. Zdałem sobie sprawę, że to właśnie robi: wynajmuje kogo popadnie z ulicy, ale odprowadziłem rower z powrotem na trawnik przed domem i założyłem na nim kłódkę. W środku cały się trząsłem. Podszedłem do pana O'Briena; był to przysadzisty mężczyzna. Ponownie położył mi na ramieniu swoją niedźwiedzią łapę. Podniosłem wzrok i spojrzałem w jego jasnobłękitne oczy.

- Panie O'Brien, ja nigdy czegoś takiego nie robiłem. Czy to zgodne z prawem i czy nie trzeba mieć specjalnej licencji? Uśmiecha się.

- Nie, Albercie, wystarczy nam pozwolenie od rodziny. Chodź na górę. Ani się obejrzysz, jak będzie po wszystkim. Kto wie, może stoisz u progu kariery zawodowej? Ciotka Sophie mówiła, że chcesz być lekarzem. To bardzo podobna praca, tyle że klienci nie biadolą. - Wyszczerza zęby. Patrzę na niego. Przebrał się już w strój grabarza: czarny garnitur i czarne jedwabne skarpetki pasujące do czarnych lakierków. Ja natomiast mam na sobie zwykłe sztruksowe spodnie i ciemny sweter. Matka chciała, abym się ubrał odświętnie, ale ojciec odparł, że zaczekamy z tym do wieczora; po południu mogę wyglądać zwyczajnie. Co innego wieczorem, kiedy będziemy odmawiać różaniec i pożegnany zmarłego. Nawet te słowa budzą we mnie strach. Nie mógłbym być grabarzem. Ruszam za panem O'Brienem po schodach. Wiem, że ludzie się nam przyglądają, ale udaję, że nie zwracam na nich uwagi. Podchodzimy do drzwi sypialni dziadka. Pan O'Brien otwiera je bez pukania. Wewnątrz zastajemy klęczące przy łóżku ciotki Alice i Sophie. Obie płaczą. Pan O'Brien podchodzi do każdej z osobna i szepcze im coś do ucha. Unoszą wzrok i dostrzegają mnie. Pochylają się, by ucałować dziadka, po czym w milczeniu opuszczają sypialnię. Wszyscy poruszają się w zwolnionym tempie, tak samo poruszaliśmy się po zakrystii, kiedy służyłem do mszy. Każe mi się zbliżyć. Po drugiej stronie łóżka postawił na podłodze czarną walizkę podobną do lekarskiej torby i mały składany stoliczek. Wskazuje gestem, abym go rozłożył, i wyjmuje różne butelki, pompki i strzykawki. Gdy stawiam stolik, zaczyna układać na nim rzędem butelki, które powyciągał. Przypomina mi się, jak przygotowywaliśmy wino i opłatki przed rozpoczęciem mszy, tyle że te przedmioty są cięższe, większe, brzydsze. Pan O'Brien otwiera jedną z butelek i przytwierdza do niej rurkę zakończoną ręczną pompką. Nadal nie wiem, co się właściwie dzieje. Albercie, wyciągniemy z twojego dziadka krew. Popłynie, jak zaczniesz przetaczać ją do tej dużej butelki na ziemi. Rozumiesz? Kiwam głową, lecz nie chcę rozumieć. Stoję nieruchomo i staram się nie zemdleć. Normalnie używamy do tego zwykłej pompki ssącej, ale ponieważ twój dziadek jest stary i krwi będzie niedużo, a pogrzeb odbędzie się już jutro po mszy, więc po prostu zastąpimy odessaną krew formaliną. Wystarczy tylko, że ściśniesz tę gumową gruszkę, którą trzymasz w ręce, a krew wypłynie sama. Gotowy? Nie jestem ani trochę gotowy.

- Nie wiem, czy dam radę, panie O'Brien. Nigdy przedtem tego nie robiłem. Jeśli chcesz zostać lekarzem, Albercie, powinieneś zacząć się przyzwyczajać do takich rzeczy. To drobnostka. Twój dziadek nie żyje, nie możemy go już skrzywdzić. Robimy to tylko po to, aby nie było czuć przykrego zapachu, zanim go pochowamy. No, śmiało, Albercie, bierzmy się do dzieła. Zobaczysz, spiszesz się na medal. Z tymi słowami zwalnia zacisk na rurce wijącej się między mną a butlą na podłodze. Krew zaczyna się sączyć.

- Pracuj pompką, Albercie. Musimy wykorzystać siłę ciężkości i efekt zassania, aby krew nie przestała płynąć. Nie potrafię oderwać oczu od słoja wypełniającego się ciemną mazią, o której wiem, że jest ludzką krwią. Czy właśnie to dzieje się z ludźmi po śmierci? Nie chcę, żeby tak było ze mną. Stoję i ściskam gumową gruszkę, słysząc dźwięk krwi odsysanej z mojego dziadka. Niemal spodziewam się ujrzeć, jak zapada się w sobie. Krew cieknie coraz wolniej. Pan O'Brien zakłada na rurce zacisk, tamując upływ, i zgina ją wpół.

- No, Albercie, połowę roboty mamy za sobą. Pogrzeb jest jutro, więc nie musimy usuwać organów, pozostaje tylko wpompować formalinę i zrobić parę retuszów i kosmetykę. Ludzie chcą widzieć swoich ukochanych takich, jak ich zapamiętali, a nie jak jawią im się po śmierci. To naturalne. Przypuszczam, iż jest to tak bardzo naturalne, że w tym samym momencie tracę przytomność. No cóż, przynajmniej potrafiłem zachować się naturalnie.


ROZDZIAŁ 3

 

Gdy dochodzę do siebie, pan O'Brien pochyla się nade mną. A wiesz, Albercie, że zrobiłem to samo, gdy ojciec pierwszy raz wziął mnie do pracy. Czekaj, zaprowadzę cię do drugiej sypialni, żebyś trochę odsapnął. Pomaga mi się pozbierać. Zerkam z ukosa na półnagiego dziadka ułożonego na łóżku. Odwracam wzrok. Wychodzimy; pan O'Brien podtrzymuje mnie za łokieć i sadza na krześle w bliźniaczej sypialni.

- Nikomu nie powiemy, co się stało, Albercie. Ja zajmę się resztą. Kiedy usłyszysz, że schodzę po schodach, pójdziesz za mną. Lepiej się czujesz? Przytakuję i próbuję się uśmiechnąć. Pan O'Brien wychodzi z sypialni. Nie ruszam się z krzesła. Wydaje mi się, że upływa długi czas, zanim słyszę skrzyp otwieranych drzwi: pan O'Brien daje znak, bym za nim szedł. Schodzimy do pokoju, w którym zwłoki zostaną wystawione na widok publiczny. Zgromadziło się tam tymczasem sporo ludzi. Pan O'Brien objaśnia, w jaki sposób należy znieść dziadka na dół.

- Pamiętajcie, że ciało będzie sztywne. Najważniejsze, żebyście trzymali go poziomo i uważali, aby nie uderzyć w sufit. Postanawiam wyjść przez kuchnię na malutkie podwórko. W kuchni natykam się na babcię. Zauważa mnie pierwsza, toteż przystaję obok wielkiego pieca. Patrzy mi prosto w oczy, podchodzi do mnie i przytula się. Na twarzy ma ślady łez, ale już nie płacze. Tak mi przykro, Albercie. Chciałam, abyś to ty pomógł przy dziadku. Zawsze był z ciebie taki dumny. Wiem, że życzyłby sobie tego. Trzymając babkę w ramionach, przypominam sobie słowa dziadka o tym, że choć on i jego brat byli całkiem słusznego wzrostu, ożenił się z niską kobietą i miał niskich synów. Babcia sięga mi czubkiem głowy akurat do podbródka. Na pewno nie przekracza pięciu stóp wzrostu. Płacze i ściska mnie mocno. Czuję jej drobne kości. Później wołają mnie, bym pomógł zamontować podwyższenie pod trumnę. Platformę składa się z drzwi, które dziadek przechowywał w piwnicy, wspartych na kozłach do piłowania. Kiedy dziadek leży już w pokoju, otoczony tłumem żałobników, umieszczamy podwyższenie w kącie, z dala od podnóża schodów i wyjścia na ganek. Aby się pomieścić, musimy wygospodarować nieco przestrzeni. Trumnę dowieziono ciężarówką, którą dziadek jeździł na roboty ciesielskie. Trumna jest strasznie ciężka, moi wujowie i ojciec wykonali ją z dębiny narzędziami dziadka. Pracowali prawie całą noc. Po południu trumna jest gotowa do wystawienia. Bierzemy świeżo politurowaną skrzynię na ramiona i wsuwamy ją przez drzwi na werandę. Mijając o włos filar poręczy schodów, wnosimy trumnę do środka i pomagamy panu O'Brienowi ułożyć ciało na marach. Potem moje ciotki i pozostałe krewne zmarłego wychodzą z jadalni, niosąc czarno-fioletowy materiał. Odsuwam się na bok, kiedy spowijają suknem całe podwyższenie. W tym czasie wujowie Caddy i Dick zbijają mary gwoździami, a tato i wuj Burt Kettieson spinają je klamrami dla zapewnienia stabilności. Stoję na schodach z kuzynkami i kuzynami. Prawdę powiedziawszy, nie wiem nawet, jakie mają imiona. Ze zdumieniem obserwuję, jak się wszystko układa. Myślę, że może zawód grabarza nie jest wcale taki zły. Zakończywszy przygotowania, jedziemy do domu. Siedzący za kierownicą tato płacze. Mama jest tak przerażona, że bez przerwy przykłada chustkę do oczu, głównie po to, by nie widzieć mijających nas samochodów. Gdy docieramy do domu, tato idzie się zdrzemnąć. Nie jemy obiadu. Gdy mama budzi tatę, jest już późno. Kiedy zajeżdżamy przed dom dziadka i babci, na ulicy panuje tłok. Większość pojazdów ma czarne szarfy na maskach. Parkujemy aż w alei Elmwood. W drzwiach witają nas ciotki Sophie, Alice, Louise i Ethel. Są też wujowie Dick, Caddy i Joe. Ciocie wyglądają elegancko, jakby wybierały się do kościoła. Bo tak jest. Widać, że czują się o wiele lepiej w swoich niedzielnych ubraniach niż mężczyźni. Wujków rozpoznaję z ledwością. Ich ubrania są albo nowe i niedopasowane, albo tylko niedopasowane, ponieważ - tak jak ja - wyrośli z nich, zwłaszcza w okolicach pasa. Mają gładko ogolone twarze i czyste paznokcie. Gdybym przypadkiem zobaczył któregoś na ulicy, pewnie bym go nie poznał. Wszyscy w milczeniu stoją wokół trumny. Ktoś umocował nad nią lampę, przez co scena wygląda jak z filmu. Jestem pewien, że to wynalazek pana O'Briena. To nie w stylu naszej rodziny. Rodzice dryfują niebawem w różne strony - mama idzie pomóc w kuchni, tato zostaje na dole z braćmi i resztą mężczyzn. Zarówno living room, jak i jadalnia są zastawione rozkładanymi krzesłami. Doliczam się ich ponad sześćdziesiąt, ale i to nie wystarczy. Korzystając z tego, że są wolne, wybieram jedno dla siebie. Zastanawiam się, czy nie zająć miejsc rodzicom, ale najwyraźniej nikt tak nie robi. Siedzę blisko trumny. Nie wiem, czy zapachy, które czuję, istnieją tylko w mojej pamięci, czy też naprawdę unoszą się w powietrzu. Czuję woń podobną do środka dezynfekującego, który mama umieszcza w naszym sedesie, woń przywodzącą na myśl kinową toaletę. Skupiam uwagę na dziadku. "Kosmetyka" pana O'Briena dała znakomite efekty. Dziadek wygląda bardzo naturalnie, tylko twarz ma nieco zbyt gładką. Wpatruję się w kąciki jego ust, jakby miały się zaraz poruszyć. W pewnym sensie usiłuję stać się "dziadkiem. Tak bardzo chcę, aby żył, że niemal oczekuję, iż się odezwie. Cofam się pamięcią do naszego spotkania w sypialni, kiedy przed śmiercią dzielił się ze mną "rodzinnymi tajemnicami". Siedzę, obserwuję go i przepowiadam sobie cicho to, co mi powiedział. Przypuszczam, że jest to jakiś sposób, by przywołać go do życia. Nagle w drzwiach pojawia się ojciec McCann z kościoła św. Bamaby. Ubrany jest w sutannę, w prawej dłoni trzyma stułę. Przechodzi przez tłum wypełniający dom, porusza się powoli, ściska dłonie i udziela błogosławieństw, zbliżając się do trumny. Zapada cisza. Ojciec McCann stoi kilka minut przed trumną zwrócony plecami do zebranych, którzy powoli zajmują miejsca. Kiedy ksiądz mnie mijał, wstałem, a on uśmiechnął się przelotnie. Ciekawe, czy pamięta mnie jako byłego ministranta. Sięgam do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjmuję mały płócienny woreczek, w którym przechowuję różaniec. To jedyny różaniec, jaki mam. Ojciec o'Shea przywiózł z podróży po Irlandii tyle różańców, by starczyło dla każdego z parafian. Powiedział, że paciorki przesiąkły krwią męczenników, gdyż zrobiono je z ziaren zbóż uprawianych na irlandzkich polach. To właśnie tam wyjaśnił - ci, którzy zachowali wiarę ojców, katolicy, bronili ojczyzny przed wrogimi protestantami. Obdarował parafian małymi woreczkami, takimi jak mój, uszytymi jak zapewnił - przez młodziutkie nowicjuszki zakonne; każda z nich odkryła w sobie powołanie i poświęciła życie Kościołowi, a szczególnie Chrystusowi, będącemu ich duchowym mężem. Ojciec o'Shea przypomniał również, że te młode dziewczęta (jak mówił: "dziewuszki") będą do śmierci nosiły ślubną obrączkę jako symbol ich duchowego małżeństwa. Jego słowa wywarły na mnie wtedy takie wrażenie, że mało brakowało, a pognałbym do seminarium i został duchownym. Wkrótce jednak wyrzucono mnie z kółka ministranckiego i z chóru. Moje wielkie doświadczenie religijne dobiegło końca. Dochodzę do wniosku, że stan duchowny nie leży w mojej naturze. A jednak magia różańca podtrzymuje gasnącą we mnie wiarę. Biorę go na każdą mszę i odmawiam co najmniej pięć tajemnic. Siłą rzeczy poświęcam mniej uwagi odprawianej mszy. Dwa razy omal nie zapominam przyjąć komunii, ale magia wciąż działa. Siadamy. Ojciec McCann odmawia Ojcze nasz i prowadzi nas przez różaniec. Rozpoczyna każdą dziesiątkę:

- Zdrowaś, Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus. Wtedy wszyscy odpowiadamy:

- Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami, grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen. Powtarzamy tę modlitwę pięćdziesiąt razy, zmawiając pięć dziesiątek. Staram się skupić na treści, ale niekiedy tracę koncentrację. Ciągle wpatruję się w twarz dziadka. Chciałbym narysować go, jak leży w trumnie, a potem pokazać mu obrazek. Podejrzewając się o bluźniercze myśli, zwieszam głowę i pogrążam się w modlitwie. Tłum porusza się i pomrukuje - wiem, że różaniec dobiegł końca. Podnoszę głowę. Ojciec McCann całuje rąbek stuły, którą ma na szyi. Po chwili obraca się do zebranych i błogosławi nas, a potem nasz dom. W jadalni już przygotowano posiłek. Żałobnicy zaczynają pomału przesuwać się w tamtą stronę. Ja także biorę się do napełniania żołądka. Ciotki przyrządziły gorące i zimne dania. Wszyscy jedzą z papierowych talerzy. W piwnicy jest piwo dla dorosłych i piwo brzozowe dla młodzieży. Robi się coraz gwarniej. Częstuję kilka osób i przechodząc, przysłuchuję się rozmowom. Dowiaduję się wiele nowego o dziadku: że on i jego synowie zbudowali kościół św. Bamaby właściwie własnymi siłami, że został pierwszym przewodniczącym Towarzystwa Świętego Imienia, że nigdy nie odmawiał pomocy ludziom w potrzebie. Słuchając tego, żarliwie chłonę mit i tajemnicę mojego dziadka. O dziesiątej spotyka się cała szóstka kuzynów: Billy Duaime, Billy Kettieson, Georgie, Richie, Francis i ja. Różnica wieku między nami wynosi najwyżej parę lat. Wujek Burt Kettieson zebrał nas w tylnej części jadalni.

- Teraz zamkniemy trumnę. Większość gości powinna już rozjechać się do domów. Po ich wyjściu otworzymy trumnę znowu, żeby rodzina mogła pobyć kilka minut z dziadkiem sam na sam. Ja pójdę pierwszy i powiem, że zamykamy trumnę. Zaczekajcie tu, aż zaczną wychodzić. To nie powinno długo potrwać. Słyszymy szemranie wychodzących gęsiego żałobników. Niektórzy przystają nad trumną, żegnając się albo przyklękając. Living room pustoszeje w niespełna pięć minut. Pan OTBrien ustawia nas wokół mar. Odpina klamrę i zatrzask na trumnie i ostrożnie opuszczamy ciężkie wieko. Mogłoby się zdawać, że już po wszystkim, ale to dopiero początek. Na schodach pojawiają się ciotki, prowadząc babkę. Ciocia Louise odciąga pana O'Briena na stronę. Pozostałe ciocie dołączają do nich. Toczą się jakieś szeptane dyskusje i narady. Chwilę później pan O'Brien podchodzi do nas stojących przy zamkniętej trumnie. Jego łysa czaszka spływa potem.

- Wynikło pewne nieporozumienie. Na ogół po zamknięciu trumny zostawia się ją do czasu, aż zostanie przeniesiona na cmentarz. - Wyjmuje czystą chustkę i ociera spocone czoło. - Jednak na prośbę rodziny ponownie otworzymy trumnę i pozostawimy zmarłego tutaj, w tym pokoju, tak aby rodzina pożegnała się z nim na osobności. Zamkniemy trumnę rano, po czym limuzynami pojedziemy na cmentarz. - Pan O'Brien omiata nas wzrokiem w półmroku. - Spotkamy się jutro o wpół do dziewiątej. Rozumiecie? Kiwamy głowami, ale nie jestem pewien, czy pozostali rozumieją. Ja wiem, że nie bardzo. Otwieramy zatem trumnę i ustawiamy przed nią osiem krzeseł. Babcia siada dokładnie naprzeciw głowy dziadka. Ciocie zajmują miejsca po jej bokach. Przysiada się też wujek George, mąż cioci Ethel. Nie wiem, co robić. Jestem zmęczony i mam mnóstwo nauki przed egzaminami. Z mojego miejsca widok przedstawia się dość upiornie: tamci modlą się spowici mdłym światłem spływającym znad trumny. Panuje cisza, tylko babcia i ciocia Ethel płaczą, odmawiając różaniec. Wychodzę przez kuchnię i kieruję się do piwnicy. Pstrykam światło. Schody są drewniane, stąpam po nich bezszelestnie. Nie ma powodu, aby się bać, a jednak jestem przerażony. Do podstawy schodów przylega mały stolik. Przechowuję tam maszynę do pisania. Gdy ciocia Sophie odkryła, co piszę, pozwoliła mi ją tam trzymać, umożliwiając mi spokojną pracę. Każdego dnia po szkole, kiedy dziadek jeszcze żył, przychodziłem tutaj pisać "historię rodzinną". Notatki utykałem za jedną z nóg stołu. Chciałem zakończyć pisanie, zanim szczegóły zatrą mi się w pamięci. Jeszcze tego wieczoru, kiedy dziadek spoczywa na marach, otoczony swoimi dziećmi, zabieram się do pracy. Druga taka szansa, by dokończyć jego opowieść, nieprędko może mi się trafić. Piszę tak długo, aż przez piwniczne okno wsącza się światło. Gdy zapisuję ostatnią stronę, dobiegają mnie odgłosy kroków na górze. 9R Wsadzam manuskrypt w zeszyt do ćwiczeń, nakrywam maszynę szmatką do czyszczenia oliwy i śmigam na górę. Kuchenny zegar pokazuje ósmą. Udaje mi się niepostrzeżenie wyślizgnąć tylnymi drzwiami na ulicę. Obchodzę całą przecznicę, mijając po drodze zaparkowane samochody. Wspinając się na frontową werandę, zauważam stojących w pokoju rodziców i siostrę. Natychmiast się schylam, ale tato mnie spostrzega.

- Albert! Gdzieś ty był? Martwiliśmy się o ciebie. Z początku nie wiem, co odpowiedzieć. Potem podchodzi mama. Albercie, szukaliśmy cię wszędzie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin