Gombrowicz Witold - Zbrodnia z premedytacją.doc

(508 KB) Pobierz
Witold Gombrowicz

Witold Gombrowicz

 

 

Zbrodnia z premedytacją

 

Przedruk z „Wydawnictwa Literackiego”,

Kraków 1989

 

 

 

 

 

 


Witold Gombrowicz urodził się w 1904 roku w Małoszycach pod Opatowem, w środowisku ziemiańskim. Egzamin dojrzałości złożył w warszawskim gimnazjum. W 1927 roku uzyskał magisterium z zakresu prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Studiował również w Paryżu filozofię i ekonomię. Kilka lat pracował jako prawnik. W 1939 r. wyjechał do Argentyny, tam zastała go wojna. Argentynę opuścił dopiero w 1961 r. Powrócił wówczas do Europy Zachodniej. Zmarł w Vence we Francji w 1969 roku. Przed wybuchem II wojny światowej wydał tom opowiadań pt. „Pamiętnik z okresu dojrzewania” (1933) i powieść „Ferdydurke” (1938). Na łamach „Skamandra” ukazała się w tym samym czasie sztuka „Iwona, księżniczka Burgunda”. Powszechne uznanie jako pisarz i myśliciel zyskał dopiero po zakończeniu II wojny światowej. W jego powieściach znalazły wyraz tendencje filozoficzne wyprzedzające egzystencjalizm. Z   dobrym przyjęciem spotkały się też propozycje nowych rozwiązań artystycznych. Utwory dramatyczne obiegły najważniejsze sceny światowe. Prozę przetłumaczono na kilkanaście języków. W Polsce Ludowej wznowiono „Ferdydurke” (1957), wydano po raz pierwszy w formie książkowej „Iwonę, księżniczkę Burgunda” (1958), wydrukowano napisane po 1939 roku: powieść „Trans-atlantyk” (1957) i sztukę sceniczną „Ślub” (1957). Nowele zebrano w książce „Bakakaj” (1957). W roku 1986 ukazało się w Wydawnictwie Literackim 9-tomowe wydanie „Dzieł” Witolda Gombrowicza pod redakcją naukową Jana Błońskiego.

 

 


Tancerz mecenasa Kraykowskiego

 

Trzydziesty już i czwarty raz wybrałem się na przedstawienie operetki „Księżna Czardaszka” - a ponieważ było późno, pominąłem ogonek i wprost zwróciłem się do kasjerki: - Kochana pani, prędziutko dla mnie, jak zwykle, na galerię - wtem ktoś wziął mnie z tyłu za kołnierz i zimno, tak, zimno - odciągnął od okienka i popchnął na właściwe miejsce, tj. tam, gdzie kończył się ogonek. Serce zabiło mi mocno, zabrakło tchu - czyż to nie jest mordercze, gdy ktoś zostanie naraz wzięty za kołnierz w publicznym lokalu? - lecz obejrzałem się: był to wysoki, wyświeżony, pachnący jegomość z przystrzyżonym wąsikiem. Rozmawiając z dwiema eleganckimi damami i jednym panem, oglądał świeżo kupione bilety.

Wszyscy spojrzeli na mnie - i musiałem coś powiedzieć.

- Czy to pan był łaskaw? - spytałem tonem może ironicznym, może nawet złowróżbnym, lecz ponieważ nagle osłabłem, spytałem za cicho.

- Hę? - spytał, nachylając się ku mnie.

- Czy to pan był łaskaw? - powtórzyłem, lecz znowu - za cicho.

- Tak, ja byłem łaskaw. Tam na koniec. Porządek! Europa! - a zwracając się do pań, zauważył:

- Trzeba uczyć, niestrudzenie uczyć, inaczej nie przestaniemy być narodem Zulusów.

Ze czterdzieści par oczu i rozmaitych twarzy - serce biło mi, głos zamarł, skierowałem się do wyjścia - w ostatniej chwili (błogosławię ją, tę chwilę) - coś przesunęło się we mnie i wróciłem. Stanąłem w ogonku, kupiłem bilet i zdążyłem akurat na pierwsze takty przygrywki, ale tym razem nie utonąłem, jak zwykle, duszą w przedstawieniu. Podczas gdy księżna Czardaszka śpiewała, uderzając w kastaniety, przeginając tułów i dysząc, a wykwintni młodzieńcy z podniesionymi kołnierzami i w cylindrach defilowali sznurem pod jej wzniesionym ramieniem - ja, patrząc na majaczącą w pierwszych rzędach parteru głowę o wypomadowanych blond włosach, powtarzałem - ach, to tak!

Po pierwszym akcie zeszedłem na dół, oparłem się lekko o parapet orkiestry i - poczekałem trochę. Wtem - ukłoniłem się. Nie odpowiedział. A więc jeszcze jeden ukłon - potem zacząłem rozglądać się po lożach i znów - ukłoniłem się, gdy nadszedł odpowiedni moment. Wróciłem na górę, drżałem, byłem wyczerpany.

Wyszedłszy z teatru, przystanąłem na chodniku. Wkrótce się ukazał - żegnał się z jedną z pań i z jej mężem: do widzenia się z kochanym państwem, a więc koniecznie - ja proszę! - jutro o dziesiątej w Polonii, moje uszanowanie. Po czym umieścił drugą damę w taksówce i sam miał wsiadać, gdy ja podszedłem. - Przepraszam, że się narzucam, ale może byłby pan łaskaw podwieźć mnie kawałek, ja tak lubię dobrą jazdę.

- Proszę się odczepić ode mnie! - krzyknął.

- Może pan by mnie poparł - zwróciłem się spokojnie do szofera. Niezwykły spokój czułem w sobie. - Ja lubię... - ale samochód już ruszał. Choć mam niewiele pieniędzy, zaledwie na konieczne potrzeby, wskoczyłem w następną taksówkę i kazałem jechać za nimi. - Przepraszam - rzekłem do stróża brązowej, czteropiętrowej kamienicy - wszak to inżynier Dziubiński wszedł przed chwilą.

- Skąd, panie - odparł - to mecenas Kraykowski z żoną.

Wróciłem do siebie. Tej nocy nie mogłem zasnąć - kilkadziesiąt razy przemyślałem całe zajście w teatrze i moje ukłony i odjazd mecenasa - przewracałem się z boku na bok w stanie czujności i wzmożonej działalności, która nie pozwala zasnąć, a jednocześnie wskutek uporczywego kręcenia się w kółko, jest jakby drugim snem na jawie. Zaraz nazajutrz rano wysłałem wspaniały bukiet róż pod adresem mecenasa Kraykowskiego. Naprzeciwko domu, w którym mieszkał, była mała mleczarnia z werandą - przesiedziałem tam cały ranek i wreszcie zobaczyłem go koło trzeciej, w szarym, eleganckim ubraniu, z laseczką. Ach, ach - szedł i pogwizdywał, a czasem machał laseczką, machał laseczką... Natychmiast zapłaciłem rachunek i wybiegłem za nim - i podziwiając lekko falisty ruch jego pleców, rozkoszowałem się tym, że nie wie o niczym, że to moje, wewnętrzne. Ciągnął za sobą smugę toaletowego zapachu, był świeży - wydawało się niemożliwością uzyskać z nim jakieś zbliżenie. Lecz i na to znalazła się rada! Postanowiłem: jeśli skręci na lewo, kupisz sobie tę książkę „Przygodę” Londona, o której marzysz tak dawno - a jeśli na prawo, nigdy nie będziesz jej miał, nigdy już, choćbyś ją dostał za darmo, nie przeczytasz z niej jednej stroniczki! Będzie stracona! O, godzinami mógłbym wpatrywać się w to miejsce na jego szyi, gdzie kończą się włosy równą linią, i następuje biały kark. Skręcił na lewo. W innych okolicznościach pobiegłbym zaraz do księgarni, lecz teraz szedłem dalej za nim - a tylko z uczuciem niewysłowionej wdzięczności.

Widok kwiaciarki nasunął mi nową ideę - wszak mogłem, zaraz, natychmiast - leżało to w mojej mocy - wyprawić mu owację, dyskretny hołd, coś, czego może i nie zauważy. Lecz cóż stąd, że nie zauważy? Wszak nawet piękniej - uczcić w tajemnicy. Kupiłem bukiecik, wyprzedziłem go - a jak tylko wszedłem w orbitę jego wzroku, równy, obojętny krok stał się dla mnie niepodobieństwem - i rzuciłem mu nieznacznie pod nogi parę nieśmiałych fiołków. I oto znalazłem się nagle w przedziwnej sytuacji: szedłem wciąż dalej i dalej, nie wiedząc, czy on idzie za mną, czy może skręcił, lub wszedł do bramy, a nie miałem siły się odwrócić - nie odwróciłbym się, choćby od tego zależało nie wiem co, w ogóle wszystko - a kiedy wreszcie przemogłem się, udałem, że gubię kapelusz i zawróciłem - jego już za mną nie było.

Do wieczora żyłem tylko myślą o Polonii.

Wszedłem tuż za nimi do bogatej sali i usiadłem przy sąsiednim stoliku. Przeczuwałem, że to będzie mnie drogo kosztowało, lecz ostatecznie (myślałem) wszystko jedno i może - nie pożyję dłużej niż rok, nie potrzebuję oszczędzać. Od razu mnie spostrzegli; panie były nawet na tyle nietaktowne, że zaczęły szeptać. Natomiast on - nie zawiódł moich oczekiwań. Nie obdarzył mnie cieniem uwagi, emablował, chylił się ku damom, to znów rozglądał się, obserwując inne kobiety. Mówił z wolna, ze smakiem, przeglądając kartę:

- Zakąski, kawior... majonez... pularda... Ananas na wety - czarna kawa, pommard, chablis, koniak i likiery.

Zadysponowałem.

- Kawior - majonez - pularda - ananas na wety - czarna kawa, pommard, chablis, koniak i likiery.

Trwało to długo. Mecenas jadł dużo, zwłaszcza pulardy - musiałem się zmuszać - doprawdy, myślałem, że już nie będę mógł podołać i z trwogą patrzyłem, czy jeszcze dobierze. Dobierał ciągle i jadł smacznie, dużymi kęsami, jadł bez miłosierdzia, popijając winem, aż w końcu stało się to dla mnie prawdziwą męczarnią. Myślę, że nigdy już nie będę mógł patrzeć na pulardę i nigdy nie zdołam przełknąć majonezu, chyba - chyba, że znów pójdziemy kiedy razem do restauracji, a w takim razie co innego, wtedy, wiem to na pewno, wtedy wytrwam. Wypił też masę wina, aż zaczęło mi się kręcić w głowie. Lustro odbijało jego postać! Jak wspaniale się nachylał! Jak zręcznie i umiejętnie przyrządzał sobie cocktail! Jak elegancko, z wykałaczką w zębach, żartował! Na ciemieniu miał zamaskowaną łysinę, ręce wypieszczone z sygnetem na palcu, głos głęboki, baryton, miękki, pieściwy. Mecenasowa nie wyróżniała się niczym, była - rzec można - niegodna, natomiast doktorowa!

Zauważyłem od razu, że głos jego, gdy zwracał się do doktorowej, przybierał bardziej miękkie i okrągłe tony. Ach, ach! Rzecz jasna! Doktorowa była jak stworzona dla niego, wąska, wężowa, wytworna, leniwa, kotka z cudownym kobiecym kaprysem. A w jego ustach słowo - pazurki, brzmiało doskonale, czuć było, że lubi, że umie. Pazurki, kobitka, lumpka, birbant, lampart, bibosz - ha, ha, bibosz z kochanego doktorka! I - „ja proszę”, to „ja proszę” tak wymowne i nieodparte, tak kulturalne, a nieznoszące sprzeciwu, jakby dwuwyrazowa kronika wszelkich możliwych tryumfów. A paznokcie miał różowe, jeden szczególnie, u małego palca. - Dopiero koło drugiej po północy wróciłem do domu i rzuciłem się w ubraniu na łóżko. Byłem przesycony, przepełniony, zmiażdżony, dostałem czkawki, w głowie mi szumiało, a delikatne potrawy rozsadzały żołądek. Orgia! Orgia i używanie, hulanka! Noc w restauracji - szeptałem - nocna hulanka! Po raz pierwszy - nocna hulanka! Przez niego - i dla niego!

Odtąd codziennie przesiadywałem na werandzie mleczarni, czekając na mecenasa i szedłem za nim, gdy się ukazał. Kto inny nie mógłby może poświęcić sześciu, siedmiu godzin na czekanie. Lecz ja czasu miałem pod dostatkiem. Choroba, epilepsja, była jedynym moim zajęciem, a i to - zajęciem odświętnym, na marginesie sznureczka dni, poza tym żadnych innych obowiązków, czas miałem wolny. Nie odciągali mię, jak innych, krewni, znajomi i przyjaciele, kobiety i tańce, poza jednym jedynym tańcem - św. Walentego - nie znałem tańców ani kobiet. Skromny dochodzik wystarczał na moje potrzeby, a zresztą istniały dane, że wynędzniały mój organizm nie wytrzyma długo - po cóż więc miałbym oszczędzać? Od rana do wieczora dzień wolny, niezatrudniony, jakby nieustające święto, czas w nieograniczonej ilości, ja - sułtan, godziny - hurysy...

Ach, przybądź nareszcie - śmierci!

Mecenas był łakomy i trudno wypowiedzieć, jak to było piękne; zawsze wracając z sądu do domu zachodził do cukierni i zjadał tam dwie napoleonki - podpatrywałem go przez szybę wystawową, jak stojąc przy bufecie wsuwał je do ust ostrożnie, by nie powalać się kremem, a potem oblizywał delikatnie palce lub wycierał papierową serwetką. Długo zastanawiałem się nad tym i w końcu - wszedłem kiedyś do cukierni.

- Pani zna mecenasa Kraykowskiego? Jada tu dwie napoleonki. Tak? Otóż płacę napoleonki za miesiąc z góry. Jak przyjdzie, proszę nie przyjmować pieniędzy, a tylko uśmiechnąć się: „już załatwione”. To nic, po prostu, widzi pani, przegrałem zakład.

Nazajutrz przyszedł jak zwykle, zjadł i chciał zapłacić - odmówiono przyjęcia - zirytował się i wrzucił pieniądz do puszki dobroczynnej. Cóż mi to szkodzi? - Czcza formalność - wolno mu dawać, ile chce, na bezdomne dzieci, nie zmieni to faktu, że zjadł dwie moje napoleonki. Lecz nie będę tu opisywał wszystkiego, bo zresztą, czyż można opisać wszystko? To było morze - od rana, do wieczora, a także często i w nocy. Było dzikie, jak na przykład, gdy raz usiedliśmy naprzeciwko siebie, oko w oko, w tramwaju; i słodkie, gdym mógł oddać jaką przysługę - a czasem i śmieszne. Śmieszne, słodkie i dzikie? - tak, nic nie jest tak trudne i delikatne, tyle święte nawet, co osobowość ludzka - nic nie może się równać tej zachłanności tajemnych związków, które rodzą się między obcymi nikłe i bezprzedmiotowe, by skuć nieznacznie potworną więzią. Wyobraźcie sobie mecenasa, który wychodzi z publicznego pisuaru, sięga po piętnaście groszy i dowiaduje się, że rachunek - już uregulowany. Cóż odczuwa wtedy?

Wyobraźcie sobie, że na każdym kroku natrafia na oznaki kultu, na cześć i służbę koło siebie, na wierność i żelazne poczucie obowiązku, na zapamiętanie. Ale doktorowa! Męczyło mnie straszliwie postępowanie doktorowej. Czyż nie przemawiały do niej jego zaloty, czyż wykałaczka i cocktail w Polonii nie zrobiły na niej żadnego wrażenia? Najwidoczniej nie zgadzała się - kiedyś, zauważyłem, wyszedł od niej wściekły, z przekrzywionym krawatem... Cóż za kobieta! co zrobić, jak ją nakłonić, jak przekonać, by dobrze od razu zrozumiała, by pojęła do głębi, jak ja pojmuję, by odczuła. Po długich wahaniach zdecydowałem, że najlepszy będzie - anonim.

„Pani!

Jakżeż można? Postępowanie pani jest niezrozumiałe, nie, tak jak pani postępować nie wolno! Czy pani nieczuła na te kształty, ruchy, modulacje, na ten zapach? Pani nie chwyta tej doskonałości? Od czegóż pani jest kobietą? Ja na miejscu pani, wiedziałbym, co do mnie należy, gdyby raczył tylko kiwnąć palcem na moje małe, nędzne, niemrawe, kobiece ciałko”.

Po kilku dniach mecenas Kraykowski (było to w pustej ulicy, późnym wieczorem) zatrzymał się, odwrócił i czekał z laską. Nie wypadało się cofać - szedłem więc dalej, choć jakaś omdlałość rozsnuwała się po mnie - aż chwycił za ramię, potrząsnął, waląc laską o ziemię.

- Co znaczą te idiotyczne paszkwile? Czego się pan czepia?

- krzyknął. - Czemu pan włóczy się za mną? Co to jest? Wybiję laską! Kości połamię!

Nie mogłem mówić. Byłem szczęśliwy. Przyjąłem to w siebie jak komunię i zamknąłem oczy. Tylko w milczeniu - nachyliłem się i nadstawiłem pleców. Czekałem - i przeżyłem parę chwil doskonałych, jakie dane być mogą jedynie komuś, kto już zaprawdę niewiele dni ma przed sobą. Kiedy się wyprostowałem, odchodził prędko, stukając laską. Z sercem przepełnionym, w nastroju łaski i błogosławieństwa wracałem pustymi ulicami. Za mało - myślałem - za mało! Wszystko za mało! Jeszcze - jeszcze więcej!

I skrucha domieszała się do wdzięczności. Oczywiście! Poczytała list mój za nędzny frazes, za głupi żart i pokazała go mecenasowi. Zamiast pomóc - zaszkodziłem, a wszystko dlatego, żem zbyt wygodny, gnuśny, za mało daję z siebie - za mało powagi i odpowiedzialności, nie umiem natchnąć zrozumieniem.

„Pani!

Ażeby pani uprzytomnić, aby trafić do sumienia - oświadczam, że począwszy od dzisiaj będę stosował rozmaite samoudręczenia (posty itp.) tak długo, póki to nie nastąpi. Pani jest bezczelna! Jakich słów mam użyć, by wytłumaczyć konieczność, powinność, psi obowiązek? Czy długo jeszcze potrwa? Co ma znaczyć ten upór? Skąd ta pycha?!”

A nazajutrz, przypomniawszy sobie ważny szczegół, napisałem:

„Perfumy tylko „Violette”. On to lubi.”

Odtąd mecenas przestał odwiedzać doktorową. Gryzłem się, po nocach nie spałem. Nie jestem naiwny. Orientuję się dobrze w wielu rzeczach, o co nikt by mnie nie posądził - zdaję sobie sprawę na przykład, jakie wrażenie wywrzeć może taki list na osobie światowej i świeckiej, jaką była doktorowa. Umiem nawet w najwyższych momentach uniesienia uśmiechnąć się ścichapęk - lecz cóż stąd?

Czy przez to moje cierpienie mniej było dojmujące, a męki, które sobie zadałem, mniej bolesne? Czy oburzenie moje mniej istotne? Cześć dla mecenasa mniej prawdziwa? O, nie! Cóż jest istotne? Życie, zdrowie? więc przysięgam, że z tym samym ścichapęk uśmieszkiem oddałbym i życie, i zdrowie za to, by ona... by ona uczyniła zadość. A może ta kobieta miała skrupuły etyczne? Czym jest głupia etyka wobec mecenasa Kraykowskiego? Na wszelki wypadek postanowiłem uspokoić ją i pod tym względem!

„Pani musi! Doktór - to zero, powietrze.”

Ale u niej to nie była etyka, to była po prostu pycha lub wreszcie bezsensowne fochy samicy i brak zrozumienia świętych spraw elementarnych. Przechadzałem się pod jej oknami - co działo się tam za zapuszczoną firanką (gdyż wstawała późno), w jakim znajdowała się stadium? Kobiety są zbyt powierzchowne! Próbowałem magnetyzmu: - musisz, musisz - powtarzałem raz za razem, spoglądając w okno - dziś jeszcze, jeszcze dziś wieczorem, jeśli męża nie będzie w domu. - Wtem, nagle, przypominam sobie, że przecież mecenas pragnął mnie obić, że jeśli wtedy na ulicy nie uczynił tego - to może z powodu braku czasu? Rzucam więc wszystko i pędzę do sądu, skąd, jak wiem, wyjdzie za chwilę. Istotnie wychodzi po paru minutach z dwoma panami, a wówczas zbliżam się i, milcząc, nadstawiam grzbiet.

Zawisa nade mną zdumienie obu panów, lecz nie dbam o to - choćby i cały świat! Przymykam oczy, tulę ramiona i czekam ufnie - lecz nic nie spada. Wreszcie bełkocę, jąkając się w płyty chodnika:

- Może teraz? Zawsze, zawsze, zawsze...

- To jakiś idiota - rozciąga się nade mną głos jego. - Co za roztargnienie! Zapomniałem, że mam konferencją! Pomówimy innym razem, żegnam panów, masz tu parę groszy, mój człowieku. Moje uszanowanie!

I śpiesznie wsiadł do taksówki. Ach, te taksówki!

Jeden z panów sięgnął do kieszeni. Wstrzymałem go ruchem ręki.

- Nie jestem żebrakiem ani idiotą. Mam godność - a jałmużnę przyjmuję tylko od mecenasa Kraykowskiego.

Powziąłem plan hipnozy, stałej, konsekwentnej presji za pomocą tysiąca drobnych faktów, mistycznych wskazówek, które nie przenikając do świadomości wytworzyłyby podświadomy stan konieczności. Rysowałem kredą na murze domu, w którym mieszkała, strzałkę i duże K. Nie będę wyłuszczał wszystkich mych intryg mniej lub więcej zręcznych, została spowita siecią dziwnych wydarzeń. Subiekt w magazynie mód zwracał się do niej niby przez pomyłkę - pani mecenasowo! Stróż spotkany na schodach, powiedział, że sędzia Krajewski... zapytywał, czy odesłano parasol. Krajewski - Kraykowski, sędzia - mecenas, trzeba być ostrożnym, kropla drąży głaz. Nie wiadomo, jakim cudem przynosiła z miasta na sukni woń mecenasa, jego ożywczy zapach toaletowy fiołkowego mydła i wody kolońskiej. Lub na przykład taki wypadek: późno w nocy dzwoni telefon - zrywa się ze snu, biegnie i słyszy nieznajomy, rozkazujący głos - natychmiast! - i nic więcej. Albo wetknięty w drzwi świstek, a na nim - nic, urywek wiersza:

Znasz-li ten kray, gdzie cytryna dojrzewa?”

Lecz stopniowo traciłem nadzieję. Mecenas przestał ją odwiedzać - zdawało się, że na nic moje wysiłki. Przewidywałem już moment ostatecznej kapitulacji i bałem się; czułem, że nie będę mógł się z tym pogodzić. Obraza mecenasa w tym punkcie to byłaby rzecz, której bym nie zniósł, chociażby on się tym nie przejął. Byłaby to dla mnie ostateczna zniewaga, krzywda i hańba. Ostateczna - tak, ostateczna, dobrze się wyraziłem. Nie mogąc w nią wierzyć, drżałem jednak przed nieuchronnym zbliżającym się końcem.

I rzeczywiście... Jest jednak jakaś łaskawość! I, ach, jacy byli przemyślni - a swoją drogą mam żal do mecenasa, dlaczego tak się z tym ukrywał, czyż nie wiedział, że cierpię? Przypadek? O nie, to nie był przypadek, serce raczej! Wracałem wieczorem Alejami do domu - wtem coś mię tknęło, by wstąpić do parku. Właściwie powinienem był wcześniej położyć się do łóżka, gdyż nazajutrz o świcie miałem przybić do drzwi mecenasa złoconą tabliczkę z napisem - Mecenas Kraykowski, ale coś tknęło mnie: do parku. Wszedłem - i w samym końcu, za stawem, ujrzałem... ach, ach! ujrzałem jej duży kapelusz i jego melonik. A, smarkacze, łobuzy utrapione, a łotrzyki! Więc podczas, gdy ja się męczyłem, oni spotykali się tutaj w sekrecie przede mną - i jak zręcznie! Musieli posługiwać się taksówkami! - skręcili w boczną alejkę i usiedli na ławeczce. Zaczaiłem się w krzakach. Niczego się nie spodziewałem, o niczym nie myślałem - nie chciałem nic wiedzieć, skuliłem się tylko pod krzakiem i liczyłem liście prędko, bez zastanowienia, jakby mnie wcale nie było.

I nagle - mecenas objął ją, przycisnął i szepnął:

- Tutaj - natura... Czy słyszysz? Słowik. Teraz, prędzej - póki śpiewa... Do wtóru, w takt pieśni słowiczej... Ja proszę!

I potem... ach, to było kosmiczne, nie wytrzymałem - jakby wszystkie moce świata spięły się we mnie świętym szaleństwem, jakby potworny stos, stos elektryczny, stos pacierzowy, czy stos ofiarny, użyczył mi straszliwego wstrząsu - zerwałem się i zacząłem krzyczeć na cały głos, na cały park:

- Mecenas Kraykowski ją...! Mecenas Kraykowski ją...! Mecenas Kraykowski ją...!

Wszczął się alarm. Ktoś biegł, ktoś uciekał, ludzie wysunęli się naraz ze wszystkich stron - a mnie złapało raz, drugi, trzeci, ścięło mnie z nóg i zatańczyłem, jak jeszcze nigdy, z pianą na ustach, w drgawkach i konwulsjach - bachiczny taniec. Co się potem działo, nie pamiętam. Ocknąłem się w szpitalu.

Miewam się coraz gorzej. Ostatnie przeżycia zmęczyły mnie. Mecenas Kraykowski wyjeżdża jutro w tajemnicy przede mną (lecz ja wiem) do małej, górskiej miejscowości w Karpatach Wschodnich. Chce przypaść w górach na parę tygodni i sądzi, że może zapomnę. Za nim! Tak, za nim! Wszędzie za tą moją gwiazdą przewodnią! Lecz pytanie, czy powrócę żywy z tej podróży, wzruszenia te są zbyt silne. Mogę skonać nagle na ulicy, pod płotem, a w takim razie - trzeba napisać karteczkę - niech trupa mego odeślą pod adresem mecenasa Kraykowskiego.

 


Zbrodnia z premedytacją

 

Zimą ubiegłego roku zmuszony byłem odwiedzić obywatela ziemskiego Ignacego K. dla załatwienia pewnych spraw majątkowych. Uzyskawszy parodniowy urlop, powierzyłem swoje funkcje sędziemu-asesorowi i zadepeszowałem: - Wtorek, szósta wieczór, proszę o konie.

- Tymczasem - przyjeżdżam na stację, a koni nie ma. Dowiaduję się - telegram mój został wręczony w należytym porządku. Poprzedniego dnia odebrał go adresat we własnej osobie.

Volens nolens musiałem wynająć prymitywną brykę, załadować na nią walizę i neseser - a w neseserze miałem buteleczkę wody kolońskiej, flakon Vegetalu, mydło toaletowe z zapachem migdałów, pilnik i nożyczki do paznokci - i oto przez cztery godziny tłukę się przez pola w nocy, w ciszy, w czasie odwilży. Trzęsę się w miejskim palcie, szczękam zębami, patrzę na plecy furmana i myślę - tak nadstawiać pleców! Tak wiecznie, często w bezludnej okolicy, być odwróconym plecami i zdanym na wszelki kaprys siedzących z tyłu!

Wreszcie zajeżdżamy przed drewniany dwór wiejski - ciemno, tylko na pierwszym piętrze świeci się okno. Stukam do drzwi - zamknięte, stukam mocniej - nic, cisza. Opadają mię psy podwórzowe i muszę rejterować na brykę. Z kolei zaczyna dobijać się mój woźnica.

- Niezbyt gościnnie - myślę.

Na koniec otwierają się drzwi i ukazuje się wysoki, wątłej postawy mężczyzna, około trzydziestki, z blond wąsikiem, z lampą w dłoni.

- A co to? - pyta, jakby zbudzony ze snu, podnosząc lampę.

- Czy państwo nie odebrali mojej depeszy? Jestem H.

- H.? Jaki H.? - wpatruje się we mnie. - Niech pan jedzie z Bogiem - mówi nagle z cicha, jakby dojrzał jakiś znak szczególny - oczy jego uciekają w bok, ręka silniej zaciska się koło lampy. - Z Bogiem, z Bogiem, panie! Niech Bóg prowadzi! - i pośpiesznie cofa się do wnętrza.

Powiedziałem już ostrzej:

- Przepraszam pana. Wczoraj wysłałem depeszę o moim przyjeździe. Jestem sędzia śledczy H. Pragnę się widzieć z panem K. - a jeśli nie mogłem wcześniej przyjechać, to dlatego, że nie przysłano po mnie koni na stację.

Odstawił lampę.

- A prawda - odpowiedział po chwili, zamyślony, ton mój nie zrobił na nim żadnego wrażenia.

- Prawda... Pan telegrafował...

Prosimy bardzo.

Co się okazało? Że, jak mi powiedział w przedpokoju młody człowiek (który był synem gospodarza), że po prostu... zupełnie zapomnieli o moim przyjeździe i o depeszy otrzymanej poprzedniego dnia rano. Sumitując się i grzecznie przepraszając za najazd, zdjąłem palto i powiesiłem na kołku. Zaprowadził mię do małego saloniku, gdzie na nasz widok zerwała się z sofy, z lekkim „ach”, młoda kobieta. - Moja siostra. - A, bardzo mi miło! I rzeczywiście - bardzo miło, gdyż kobiecość, choćby nawet i bez żadnych ubocznych zamiarów, kobiecość, powiadam, nigdy nie zawadzi. Ale ręka, którą mi podała, jest spocona - kto kiedy widział podawać mężczyźnie spoconą rękę? - a kobiecość sama, pomimo wdzięcznej twarzyczki, jakaś, nie wiem, spocona i obojętna, bez żadnej reakcji, rozmamłana i nieuczesana.

Zasiadamy na czerwonych, staroświeckich mebelkach i zaczyna się wstępna konwersacja.

Lecz zaraz pierwsze, uprzejme frazesy natrafiają na nieokreślony opór, i zamiast pożądanej potoczystości, wszystko się rwie, zacina. Ja: - Państwo zapewne zdziwili się, słysząc stukanie do drzwi o tej porze? Oni: - Stukanie? A,

rzeczywiście... Ja, grzecznie: - Bardzo mi przykro, że niepokoiłem państwa, ale musiałbym chyba całą noc jeździć po polach, jak Don Kiszot, ha, ha! Oni (sztywno i cicho i nie uważając za stosowne powitać mego żarcika choćby konwencjonalnym uśmiechem): - Ależ owszem, prosimy bardzo. - Cóż to? Wyglądało dziwnie doprawdy - jakby byli na mnie obrażeni, lub jakby się mnie bali, lub jakby litowali się nade mną, lub też jakby się za mnie wstydzili... Wciśnięci w fotele unikali mego wzroku, a także nie patrzyli na siebie, z najwyższą przykrością znosili moje towarzystwo - zdawało się, że zaprzątnięci są jedynie sobą i cały czas nic tylko drżą, abym nie powiedział czegoś, co by ich mogło urazić. Zaczęło mnie to w końcu denerwować. Czego oni się boją, co jest we mnie takiego? Cóż to za przyjęcie, arystokratyczne, strachliwe i dumne? Gdy zaś zapytałem o cel mojej wizyty, tj. o pana K., brat spojrzał na siostrę, a siostra na brata, jakby ustępując sobie pierwszeństwa - wreszcie brat przełknął ślinę i rzekł wyraźnie, wyraźnie i uroczyście, jakby to nie wiem co było: - Owszem, jest w domu.

Zupełnie, jakby mówił: - Król, Ojciec mój, jest w domu.

Kolacja też była nieco dziwaczna. Podana została niedbale, nie bez wzgardy dla jedzenia i dla mnie. Apetyt, z jakim, zgłodniały, zmiatałem dary Boże, zdawał się wzbudzać zgorszenie nawet w uroczystym służącym Szczepanie, nie mówiąc już o rodzeństwie, które milcząc, przysłuchiwało się odgłosom, jakie wydawałem nad talerzem - a wiecie, jak ciężko przełykać, gdy ktoś słucha - mimo woli każdy kąsek zapada się w gardło z okropnym bulgotem. Brat miał na imię - Antoni, a siostra - panna Cecylia.

Wtem patrzę - któż to wchodzi? Zdetronizowana królowa?

Nie, to matka, pani K., sunie wolno, podaje mi rękę zimną jak lód, spogląda z cieniem dostojnego zdziwienia i siada bez słowa. Jest to osoba zażywna, mała, nawet tłusta, typu tych starych matron wiejskich, nieubłaganych na punkcie wszelkich zasad, a zwłaszcza towarzyskich - i spogląda na mnie surowo, z bezmiernym zdziwieniem, jakbym miał nieprzyzwoitą sentencję wypisaną na czole. Cecylia robi ruch ręką usiłujący tłumaczyć, czy usprawiedliwić - lecz ruch zamiera w połowie, atmosfera zaś staje się jeszcze sztuczniejsza i cięższa.

- Pan pewnie bardzo niezadowolony z powodu... tej chybionej podróży - rzekła naraz pani K. - Jakim tonem?! Tonem obrazy, tonem królowej, której zaniedbano złożyć trzeciego pokłonu - jakby jedzenie kotletów stanowić miało crimen laesae maiestatis!

- Kotlety wieprzowe w domu państwa są doskonałe! - odparłem w złości, gdyż mimo woli robiło mi się coraz bardziej ordynarnie, głupio i nieswojo.

- Kotlety - kotlety...

- Antoś jeszcze nic nie powiedział, mamo - wyrwało się naraz cichej jak trusia, nieśmiałej Cecylii.

- Jak to - nie powiedział?

Jak to - nie powiedziałeś?

„Jeszcze” nie powiedziałeś?

- Po co to, mamo? - Szepnął

Antoni, zbladł i zacisnął zęby, jakby miał siadać na fotelu dentysty.

- Antosiu...

- Ależ bo... Po co? To obojętne... nie warto - zawsze będzie czas - powiedział i zamilkł.

- Antosiu, jakże można, jakże

- nie warto, co też ty, Antosiu?

- To nikogo nic... To wszystko jedno...

- Biedaku ty! - szepnęła matka, gładząc go po włosach; ale odtrącił szorstko jej rękę.

- Mąż mój - rzekła sucho, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin