Barry Maxine - Karaibski płomień(1).doc

(1014 KB) Pobierz

Maxine Barry KARAIBSKI PŁOMIEŃ

Prolog

 

Wielka Brytania

 

Keith Treadstone uniósł drżącą ręką trzeci kieliszek brandy. Był właśnie w gabinecie swojego letniskowego domku pod Oksfordem, który już do niego nie należał. Nadeszła chwila, by zastanowić się nad niepewną przyszłością. Praca w domu wariatów, jakim bez wątpienia jest londyńska giełda, zmienia człowieka w kłębek nerwów. Odpoczynek od tego piekła to konieczność, nie zachcianka. Ale teraz domek przejdzie do przeszłości - tak jak wszystko, co Keith posiadał. Rzucił to dla czegoś, co nigdy mu się nie zwróci. To coś nosiło nazwę „Aleksandria”.

Zakrztusił się i pociągnął następny łyk alkoholu.

- Boże - powiedział martwym głosem i sięgnął po stojącą na biurku fotografię. Długo przyglądał się patrzącej na niego pięknej twarzy. - Ramona... - Skłonił płowowłosą głowę przed fotografią kobiety w rozwianej oksfordzkiej todze i westchnął ciężko. - Zawsze byłaś taka zdolna. Co byś o mnie pomyślała, gdybyś się dowiedziała, jaki jestem. Głupi, głupi, głupi!

Powinien wiedzieć, że zostanie wykorzystany. Powinien bez trudu dostrzec fałsz za uśmiechniętymi twarzami i rados­nymi głosami. On, człowiek obracający milionami na gieł­dzie, sądził, że pozjadał wszystkie rozumy. Że wszystko wie. Co za kpina! On, stary wyjadacz, dał się tak nabrać! A teraz musiał zebrać w sobie całą odwagę, jaka mu została - a nawet jeszcze więcej - i zrobić to, co należy.

Znowu spojrzał na fotografię kobiety, której właściwie bardziej potrzebował, niż kochał, i westchnął. Pora na rachunek sumienia. Sięgnął po kartkę z firmowym nadrukiem i napisał na niej dzisiejszą datę. Ale utknął zaraz po „Droga Ramono”. Co właściwie mógł jej powiedzieć? Że nie mają już przyszłości, że łączą ich tylko akcje tego przeklętego statku? Nie. Tak nie można. Musiał pomyśleć o niej. O Ramonie, która była kimś więcej niż tylko śliczną dziewczyną. O Ramonie, obdarzonej przenikliwą, błyskotliwą inteligencją i ogromnym, wybaczającym sercem. Musi o tym pamiętać. W tym jego jedyna nadzieja. To dobre, wybacza­jące serce...

Zaczął pisać, z wysiłkiem pokonując drżenie dłoni.

„Wiem, że mi przebaczysz, najdroższa. Że wybaczysz mi wszystkie błędy. Wiesz, że Cię kocham.”

Przerwał i westchnął ciężko. Nie mógł się zmusić, żeby to napisać, żeby ubrać wszystko w suche, brutalne słowa. Nie mógł jej tego zrobić, a jednak... musiała się dowiedzieć. Ale jak wytłumaczyć komuś o tak kryształowej uczciwości, że istnieją zwierzęta kierujące się jedynie chciwością, że istnieją kreatury o bezwzględności rekina, które mają czelność nazywać się uczciwymi ludźmi interesu? Jak ma jej powie­dzieć, że spotkał człowieka, który nie cofa się przed niczym? Człowieka tak niebezpiecznego, że drżał na samo jego wspomnienie.

No pisz, ponaglił go jakiś cichy głosik. Skończ z tym wreszcie. Na dźwięk nagłego skrzypnięcia za drzwiami poderwał gwałtownie głowę, a serce zaczęło mu walić jak młotem. Zamglone alkoholem spojrzenie otrzeźwiało na chwilę, ale dźwięk nie powtórzył się. Może to kot. Wrócił znowu do niewesołych myśli. Czy da się jeszcze coś uratować? Ramona tak wiele przy nim przeszła... Czy zechce, czy zdoła stawić czoło ewentualnemu bankructwu? Ostatnio zaczęła zdradzać niepokój, którego dotąd u niej nie zauważał. Raz czy dwa usiłowała zmusić go do swoich słynnych „poważnych rozmów” o przyszłości ich związku. Za każdym razem udawało mu się jakoś załagodzić sytuację. Wziąć ją na litość. Zapewnić o swojej miłości, lojalności, oddaniu.

Ale nie o namiętności. Tego nie mógł jej dać.

Wielki, biało-czarny kocur wskoczył bezszelestnie na ogrodowy mur i zaczął myć sobie pyszczek. Zielone ślepia zwróciły się w stronę domu, z którego dobiegł jakiś suchy trzask. Po chwili przez trawnik przeszedł spokojnie nie znany mu mężczyzna. Skręcił w spokojną wiejską uliczkę i wsiadł do samochodu. Makary wrócił do przerwanej czynności. Kiedy tylko skończy z toaletą, pójdzie do domu i zacznie miauczeć pod drzwiami. Pan podrapie go za uszami, a on nagrodzi go za to rozkosznym mruczeniem. A potem dostanie pyszne kocie chrupki.

Ale pan Makarego nie otworzy mu drzwi. I nigdy więcej nie podrapie go za białym uchem.

 

 

Ramona King weszła do mrocznego wnęt­rza cichego kościoła. Matka szła tuż za nią, patrząc z niepo­kojem na napięte szczupłe ramiona córki; westchnęła głębo­ko. Srebrzystozłote włosy Ramony zalśniły w mdłym świetle, wpadającym przez okna. Wiele osób siedzących w ławkach odwróciło się w ich stronę. Choć pogrzeb Keitha odbywał się w małym miasteczku Foyle, w kościele zjawili się jego londyńscy koledzy.

Kazanie było miłosiernie krótkie. Ramona siedziała nieru­chomo, jak odrętwiała. W drzewach przed kościołom świer­gotał jakiś ptak i znowu poczuła łzy napływające do oczu. Ktoś szturchnął ją delikatnie. Spojrzała nieprzytomnie na matkę, rzucającą garść ziemi na trumnę. Ledwie docierało do niej to, co mówił pastor. Mechanicznie spełniła swoją powinność. Bezsens tego wszystkiego był tak dręczący, że chciało jej się krzyczeć.

Keith odszedł. Nie mogła tego przyjąć do wiadomości. Keith nigdy nie popełniłby samobójstwa. Nieważne, co mówi policja i gazety. Nie mogła się z tym pogodzić. A przecież przyzwyczaiła się już, że wszystko potrafi sobie wytłumaczyć. Ta błyskotliwość towarzyszyła jej od najwcześniejszego dzieciństwa. Już jako mały berbeć starała się przeniknąć ukryte mechanizmy wszystkiego, z czym się stykała. Głód wiedzy rósł w niej stopniowo w miarę upływu lat, aż wreszcie zdobyła stypendium w Somerville College na cieszącym się wielkim powodzeniem wydziale nauk ekonomicznych.

A teraz nagle nic nie przychodziło jej do głowy...

Policjant powiedział, że jej narzeczony zginął od strzału w głowę. Spytał, czy Keith Treadstone miał niemiecki pistolet z czasów drugiej wojny światowej. Nie było to żadną tajemnicą. Broń należała do jego ojca, który przywiózł ją z wojny jako ponurą pamiątkę. Ale dlaczego strzelił z niej do siebie? Dlaczego nie zostawił chociaż krótkiego listu, jakiegoś wyjaśnienia?

Ramona poruszyła się i z zaskoczeniem odkryła, że siedzi w długim czarnym samochodzie, jadącym w stronę domku Keitha. Nie pamiętała, jak się w nim znalazła. Zadrżała. Weź się w garść, dziewczyno, pomyślała posępnie. To zupełnie bez sensu.

- Dobrze się czujesz, kochanie? - zagadnęła cicho Bar­bara King.

Jej córka skinęła mechanicznie głową, ale nie czuła się dobrze i obie o tym wiedziały.

Po chwili samochód zatrzymał się za ciemnoniebieskim dżipem, który jechał przed nimi. Szofer otworzył im drzwi, z wysiłkiem omijając wzrokiem bujny biust blondynki, ukryty pod czarnym jedwabiem marynarki, a także jej długie, kształtne nogi opięte wąską spódnicą.

Martin Turner, notariusz Keitha, przyjrzał się kobietom wysiadającym z czarnego wytwornego samochodu. Zmie­rzył aprobującym spojrzeniem narzeczoną swojego klienta. Miała uderzająco piękne srebrzystozłote włosy, spływające jej na ramiona jedwabistymi falami. Na tle surowej czerni ubrania wydawały się jeszcze bardziej olśniewające. Wy­ciągnął rękę; uścisnęła ją z niespodziewaną siłą. Przypo­mniał sobie, że dziewczyna wykłada na Oksfordzie. Spo­częło na nim spojrzenie wielkich szarobłękitnych oczu, chłodnych, a jednak zdradzających dziwną wrażliwość. Nie jest aż tak spokojna, jak udaje, pomyślał i zatroskał się. Jak ta dziewczyna zniesie to, co wkrótce ją czeka? Testament był sformułowany bardzo przejrzyście, ale w tych okolicz­nościach... Martin otworzył furtkę i drgnął przestraszony. Wielki czarno-biały kocur skoczył na mur za jego plecami i miauknął przeciągle.

- Cześć, Makary - odezwała się Ramona, wyciągając rękę. Kot otarł się o nią, muskając jej nadgarstek długimi białymi wąsami. - Całkiem o tobie zapomniałam. Biedactwo.

- Zdaje się, że karmiła go pani Wibbiscombe - wtrącił Martin, odsuwając się od kota najdalej, jak mógł. Nie życzył sobie kociej sierści na nowym garniturze

Ramona King wzięła w ramiona ciężkie zwierzę, przytuliła policzek do jego jedwabistej głowy i weszła do domku, w którym bywała już tyle razy. Nic się nie zmieniło, a jednak wszystko wyglądało jakoś inaczej. Przez chwilę zastanawiała się nad tym zaskoczona. Dopiero po paru minutach zdała sobie sprawę, że z domku zniknęły różne przedmioty. Czy nad schodami nie wisiał obraz? I co się stało z tą przepiękną miśnieńską figurynką, którą tak lubiła?

Usiedli w gabinecie. Ramona nie wypuszczała Makarego z objęć - Keith tak go lubił.

- Pozwolę sobie ominąć formalności i przejdę do kon­kretów - zaczął Martin energicznie. - Keith zostawił pani cały swój majątek.

Ramona skinęła głową; spodziewała się tego. Keith nie miał bliskiej rodziny oprócz kilku kuzynów, których nigdy nie widział na oczy.

- A jednak... - Martin Turner odkaszlnął z rosnącym zdenerwowaniem. - Panno King, czy zdawała pani sobie sprawę z udziałów, które Keith kupował przez ostatnie cztery miesiące? Na własne konto, oczywiście?

Połyskujące srebrem oczy przeszyły go ostrym, inteligent­nym spojrzeniem. Martin wzdrygnął się, jak uderzony prądem.

- Udziały? Nie. Keith raczej nie rozmawiał ze mną o giełdzie. Ja również jestem ekonomistką. Nie rozmawialiś­my w domu o pracy - wyjaśniła spokojnie. Był to jej pomysł. Chciała rozmawiać o innych sprawach. O rodzinie. Dzieciach. Wspólnej przyszłości. Kolejna - daremna - próba zbliżenia ich do siebie. Przełknęła z trudem ślinę. Poczuła ból zaciskającego się gardła. Nie wolno się jej załamać. Nie teraz.

- Hmmm. No tak. Czy słyszała pani kiedyś o liniach Aleksander?

- Naturalnie. Lubię na bieżąco dowiadywać się o dużych firmach w Wielkiej Brytanii. Linie Aleksander posiadają flotyllę statków pasażerskich. W tej chwili nie mają sobie równych. Niegdyś była to własność prywatna. W latach pięćdziesiątych założył je Michael Alexander. Ale po jego śmierci, która miała miejsce blisko dwadzieścia lat temu, linie stały się własnością państwa. Na ich czele stanął najbliższy współpracownik byłego właściciela. Firma nieco podupadła, ale teraz rządy objął jego syn, Damon. Wygląda na to, że udało mu się znowu rozkręcić interes.

Mówiła spokojnie i naturalnie, czerpiąc fakty z bogatego skarbca swojej pamięci. Nie zdawała sobie sprawy, że jej wybitna inteligencja może odstraszać rozmówcę.

- Rozumiem - powiedział Martin, nie zdając sobie sprawy, że do jego głosu wkradł się wrogi ton. - A zatem prawdopodobnie wie pani, że Damon Alexander miał zaled­wie osiemnaście lat, kiedy dołączył do grona współpracow­ników firmy. Teraz stał się posiadaczem większości jej udziałów. Kilka lat temu został mianowany przewodniczą­cym. Trzeba zaznaczyć, że linie Alexander nadal dzierżą palmę pierwszeństwa, ale muszą stawiać czoło coraz licz­niejszej konkurencji. Od śmierci Michaela Alexandera stop­niowo tracą klientów, aczkolwiek jego syn robi, co może, żeby ratować sytuację. Wbrew wszelkim radom kazał przy­stąpić do budowy „Alexandrii”.

Przerwał, mając przykrą świadomość, że Ramona King nie tylko go rozumie, ale wyprzedza go o kilka kroków.

- Dotychczas, linie Alexander nigdy nie kojarzyły się z prawdziwym luksusem podróży. Ale „Alexandria” z całą pewnością może się równać z najlepszymi. Prawdę mówiąc, jest większa i lepsza niż „Queen Elizabeth II”. Na razie przechodzi testy, a jej pierwszy kurs wyznaczono na styczeń. Słyszałem, że to najlepsza pora na podróż na Karałby.

- A Keith wykupił akcje tego statku? - przerwała mu bezceremonialnie.

- Tak. I to sporo.

- Rozumiem. A zatem „Alexandria” to swego rodzaju eksperyment - powiedziała z namysłem, starając się upo­rządkować fakty. - Rzecz jasna, nie poznałam dobrze tego tematu, ale większość liniowców mieści możliwie naj­większą liczbę kabin, by w każdy rejs zabierać jak naj­więcej pasażerów. „Alexandria” ma mniej kabin, ale są znacznie bardziej przestronne. Zdaje się, że wygląda jak pływający Buckingham Pałace. A zysk mają przynieść niebotyczne ceny za bilet, a nie liczba pasażerów. - Jako ekonomistka musiała przyznać, że pomysł jest znakomity. Ale nie to zaprzątało teraz jej uwagę. - Ile zainwestował Keith? - spytała, nie zdając sobie sprawy, że wstrzymuje oddech.

Martin odkaszlnął.

- Wszystko. Całe oszczędności, nawet ten domek, który sprzedał koledze. Wszystko. A ponieważ dziedziczy pani po nim, jest pani właścicielką nieco ponad pięciu procent „Aleksandrii”.

Ramona słuchała go uważnie, kręcąc głową w zamyśleniu.

- Nie rozumiem - wyznała wreszcie. - Keith nigdy nie lubił stawiać wszystkiego na jedną kartę. To nieekonomiczne. No, chyba że ma się miliony.

Dlaczego, pomyślała żałośnie, dlaczego nie zwierzył się mi ze swoich zamiarów? Nie chodziło o pracę. Ryzykował naszą wspólną przyszłość.

- A jeśli „Alexandria” okaże się niewypałem? - spytała. Pytanie było retoryczne. Doskonale znała odpowiedź.

- Nie sądzę - zaprzeczył Martin szybko. - Damon Alexander jest uważany za geniusza. Muszę panią uprzedzić: sam Alexander posiada większość akcji. Posiada mniej więcej czterdzieści procent. Ale lista osób, które zainwes­towały w ten statek, wygląda jak „Who is Who”. Są tu wszyscy wielcy tego świata. Właściciele teksaskich rafinerii, szejkowie naftowi, królowie, bankierzy...

- Chwileczkę - przerwała mu, pokonując paraliżującą rozpacz. - Nawet jeśli Keith sprzedał wszystko, co miał, w jaki sposób zdołał uzyskać pięć procent, wobec tak potężnych udziałowców?

Martin odkaszlnął ponownie. Łudził się, że dziewczyna się nie zorientuje. Daremne nadzieje. Ramona King wyglądała jak anioł, ale jej umysł pracował na niesamowitych obrotach.

- To prawda - przyznał smętnie. - Ale tutaj mam wszystkie dokumenty... - Podniósł grubą, wypchaną kopertę. - Sprawdziłem wszystko bardzo dokładnie. Sześć dni temu Keith Treadstone nabył pięć procent „Alexandrii”. Teraz tytuł własności automatycznie przechodzi na panią. Dzięki temu, oprócz innych przywilejów, przysługuje pani miejsce na statku podczas jego pierwszego rejsu, prawo do głosowania oraz inne opcje finansowe. Oczywiście mógłbym się jutro zająć sprzedażą tych akcji. Z pewnością otrzymałaby pani przyjemną sumkę.

Pokręciła głową ze znużeniem. Nie chciała zajmować się dziś porządkowaniem spraw Keitha. Zeszłej nocy płakała tak długo, aż usnęła. Teraz czuła się tak wyczerpana i pusta, że pragnęła jedynie zwinąć się w kłębuszek i przespać cały rok. Keith, mój kochany, pomyślała smutno. W coś ty się wplątał?

- A to testament - powiedział Martin niespokojnie. Chciał pozbyć się sprawy Keitha Treadstone najszybciej, jak można. - Czy chce pani o coś spytać? Ramona skinęła głową.

- Chcę wziąć Makarego - oznajmiła, głaszcząc delikatnie kota drzemiącego na jej kolanach. Zerknęła na matkę. - Jeśli się zgodzisz...

- Oczywiście - zareagowała natychmiast Barbara King. Widzieć córkę, złamaną takim bólem, i nie móc jej pomóc... To było niemal ponad jej siły.

Ramona wstała bez słowa, tuląc kota w ramionach. Wyszła w ślad za matką. Podobnie jak Martin, nie chciała tu zostać ani chwili dłużej.

 

Wróciwszy do przestronnego domu na Woodstock Road, Ramona wypuściła Makarego, by rozejrzał się na nowych włościach, a sama poszła za matką do kuchni, utrzymanej w wesołej, brzoskwiniowo-zielonej tonacji. Przyglądanie się, jak matka robi herbatę, w jakiś sposób przynosiło jej ulgę. Czynności były takie zwyczajne. Jak co dzień. Jakby wróciła do domu po wycieczce do Oz, szalonej krainy, w której nic nie wydawało się prawdziwe.

- Wypij i powiedz, co ci chodzi po głowie - odezwała się Barbara King, stawiając przed córką herbatę i osuwając się na krzesło. Westchnęła głęboko, zdjęła buty i sięgnęła po filiżankę. Co za dzień.

- Nie wiem, co o tym myśleć - wyznała Ramona. - Przynajmniej na razie. Ale mam wrażenie, że te akcje miały coś wspólnego z... samobójstwem Keitha.

- Samobójstwo. Tak... Dziwny ton głosu Barbary sprawił, że srebrnozłota głowa jej córki poderwała się raptownie. Dwie pary błękitnych oczu spojrzały na siebie.

- Ty też? - szepnęła Ramona. - Też to czujesz? Nie mogę nic na to poradzić, ale samobójstwo... Keith by tego po prostu nie zrobił.

Barbara skinęła głową.

- Zawsze uważałam go za zbyt... pochłoniętego sobą, by był skory do rozpaczy.

Dobierała słowa bardzo starannie, ale Ramona i tak zerknęła na nią z niepokojem. Jak wiele matka wiedziała?

Barbara, mająca zawsze bliski kontakt z córką, bez trudu odczytała nieme pytanie. Westchnęła znowu, odstawiając filiżankę.

- Przyznaję, że Keith martwił mnie nieco. Byliście z sobą tak długo, a mimo to...

- Mimo to? - podjęła Ramona. Wiedziała, że wchodzi na niepewny grunt, ale nagle poczuła rozpaczliwą potrzebę zwierzenia się komuś.

- Wyglądaliście bardziej na rodzeństwo niż kochanków. - Barbara zerknęła na córkę z niepokojem. - Nie chcę cię zranić, ale... Nigdy nie uważałam go za odpowiedniego mężczyznę dla ciebie.

Ramona wbiła spojrzenie w pustą filiżankę.

- Keith i ja nigdy nie byliśmy kochankami - wycedziła wreszcie.

No proszę, powiedziała to. Powiedziała to na głos. Podniosła zalękniony wzrok na matkę, ale ta tylko uśmiech­nęła się smutno. W jej spojrzeniu było tyle dobroci, że po policzkach Ramony potoczyły się dwie gorące łzy.

- Tak myślałam... - szepnęła Barbara. - Niektórzy mężczy­źni po prostu nie potrzebują... takiej miłości. Ale ty potrzebu­jesz. Mimo całej nieśmiałości jesteś dorosłą, normalną kobietą. Ze wszystkimi pragnieniami, jakie może odczuwać kobieta.

Ramona skinęła głową i westchnęła rozpaczliwie. Otarła łzy i pociągnęła nosem.

- Wiem. Nasz związek czasem mnie martwił. Ale do tej pory mężczyźni nie liczyli się specjalnie w moim życiu. Przecież wiesz. W szkole pracowałam zbyt ciężko, żeby mieć chłopaka.

- Byłaś strasznie nieśmiała - dodała matka. Uśmiech przywołał na jej twarz sympatyczne zmarszczki. - Czer­wieniłaś się jak burak, kiedy jakiś chłopak na ciebie spojrzał. A było ich wielu, wierz mi.

- A potem, w Oksfordzie... Wiedziałam, że muszę być najlepsza. W przeciwnym razie nie mogłabym pisać pracy doktorskiej. Więc zaczęłam pracować jeszcze ciężej.

- Pamiętasz, jak wyganiałam cię z domu? - Barbara roześmiała się cicho. - W przeciwieństwie do innych matek musiałam silą wlec cię na różne zabawy!

Ramona zawtórowała jej.

- Wtedy poznałam Keitha. - Śmiech zamarł nagle. Wzięła chusteczkę, którą podała jej matka, i uniosła w zamyśleniu jasne brwi. - Wiesz, z początku nie docierało do mnie, jak dziwnie razem wyglądamy. Kiedy całował mnie na pożeg­nanie, nie wchodząc do mojego pokoju, myślałam, że jest po prostu delikatny. Że wie, jak się denerwuję. Jaka jestem nieśmiała. A potem znowu pochłonęła mnie kariera. Zrobiłam doktorat, dostałam stypendium, a tymczasem ja i Keith... oszukiwałam się - przyznała z bólem. - Całkiem niedawno przyjrzałam się mojemu życiu. Ukończyłam Oksford, ale jakoś mnie to nie satysfakcjonuje. Lata mijają, a ja nadal nie mam męża ani rodziny. Nikt mnie nie kocha.

- Rozmawiałaś z nim o tym? - spytała Barbara delikatnie. Nie chciała przysparzać córce cierpienia.

- Próbowałam. - Ramona westchnęła. - Ale on zawsze jakoś się wykręcał. Wreszcie powiedział mi, że jest im­potentem.

- I dlatego nie mogłaś go zostawić.

- Tak! Rozumiesz mnie, prawda? Jak mogłabym go porzucić? To by było zbyt okrutne... Jakbym chciała powie­dzieć, że nie jest dla mnie dość męski. Dość dobry. Że liczy się tylko seks lub jego brak. Próbowałam mu pomóc. Umawiałam go na spotkania z lekarzami, ale teraz wątpię, czy w ogóle się u nich zjawił. Wreszcie zaczęłam mieć dość, i wtedy...

- Wtedy... to - wyszeptała Barbara drżącym głosem.

- Keith popełnił samobójstwo - powiedziała Ramona martwo. - To przez „Alexandrię”. Cokolwiek się wydarzyło, to wszystko przez nią.

- Zgadzam się. I co zamierzasz zrobić?

Ramona przeczesała ze znużeniem długie srebrzyste pasmo włosów.

- Nie wiem. Pewnie spróbuję się dowiedzieć, dlaczego Keith wykupił te akcje. Skąd wziął tyle pieniędzy. A potem zrobię z tych informacji jakiś użytek.

Barbara skinęła głową. Znała córkę na tyle, by wiedzieć, że bez względu na wszystko znajdzie odpowiedź. Ale i ona musiała stawić czoło pewnym bolesnym faktom z własnego życia. Mąż, który nie jest mężem. Małżeństwo, które nie jest małżeństwem. Zdrada. Strach. Nie wolno poddawać się przeciwnościom losu. Starała się zaszczepić córce to prze­konanie. Być może należy udzielić jej brutalnej, lecz istotnej rady.

- Wiem, przez co przechodzisz. Będę cię wspierać ze wszystkich sił. Ale teraz, kiedy Keitha już nie ma, może powinnaś opuścić Oksford na pewien czas. Zobaczyć świat. Znaleźć sobie mężczyznę - znającego namiętność. Nie możesz kryć się bez końca. Nikt nie powinien tego robić.

- Kryć się? Przed czym?

- Przed życiem, kochanie - powiedziała Barbara, patrząc córce prosto w oczy.

 

 

Mężczyzna, który pojawił się, by stawić czoło hordom dziennikarzy, wydał się fotografom darem niebios. Doki Southampton nie były wdzięcznym modelem i choć monumentalny liniowiec skąpany w świetle reflektorów prezentował się dumnie światu już od godziny, dziennikarze nie doczekali się na razie twarzy, która uatrak­cyjniłaby materiał, czyniąc go bardziej strawnym.

Mężczyzna, który usiadł przy stole, ginącym pod plątaniną kabli i najeżonym niezliczonymi mikrofonami, spojrzał ponad głowami zebranych dziennikarzy i uśmiechnął się lekko. W tej samej chwili eksplodowały dziesiątki fleszy. Ralph Ornsgood, wysoki jasnowłosy Szwed, prawa ręka Damona, przysunął się bliżej.

- Wszystko gotowe! - zawołał i ścisnął kciuki na, szczęście.

Damon przesunął spojrzeniem po falującym morzu głów i uśmiechnął się. Większość z obecnych tu osób nie miała bladego pojęcia, ile pracy kosztowała ich „Alexandria”. Od chwili gdy po raz pierwszy ujrzał olśniewający projekt statku, po ostateczne kosmetyczne poprawki włożył w to wszystkie siły i energię. Wiedział, że ze statkiem tym wiąże się jego przyszłość. Linie Alexander potrzebowały gwiazdy. Jeśli ten statek zawiedzie, wszystko weźmie w łeb. Rada nadzorcza zatryumfuje.

- Proszę państwa - odezwał się, natychmiast skupiając na sobie uwagę wszystkich.

Członkowie bardziej doświadczonych ekip spojrzeli na siebie i pokiwali głowami. Spotykali się już z ludźmi obdarzonymi osobowością sceniczną, tym czymś, co tak kochają kamery, ale tu mieli do czynienia z czymś innym. Damon Alexander nie tylko dysponował nie fałszowaną aurą emanującej z niego siły. Na jego widok wszystkie obecne kobiety traciły dech w piersiach.

- Najpierw chciałbym przeprosić państwa za to, że całe to widowisko jest tak mało romantyczne - zaczął. - Zdaję sobie sprawę, że większość państwa wyobrażała sobie ogromny statek, ześlizgujący się z gracją na wodę i majes­tatycznie sunący pomiędzy fale otwartego morza. Niestety, dok, w którym znajduje się „Alexandria”, będzie wypełniał się wodą przez niespełna piętnaście godzin. A to już nie to, naturalnie. Ale za to, o czym zapewne wszyscy państwo wiecie, mamy tu pewną piękną panią, która za chwilę rozbije o burtę butelkę szampana.

Wśród zaproszonych gości podniosła się fala szeptów. Matką chrzestną statku miała być osoba z rodziny królew­skiej, kobieta obdarzona wyjątkową urodą.

- Później „Alexandria” zostanie odholowana na przystań, a następnie wyruszy w swoją pierwszą morską podróż. Jak możecie państwo przeczytać w załączonych broszurach, nasz statek wyposażony jest w najlepsze na świecie silniki firmy Pieisnick. Załoga liczy osiemset osób... tak, aż tyle - dodał, usłyszawszy szmer zaskoczenia. - Nasz statek może pomieścić tysiąc sześćset pasażerów, czyli o wiele mniej niż większość liniowców. Ale nam chodziło o jakość, nie ilość. Każdy nasz pasażer ma zapewnioną obsługę najwyższej klasy.

- Czy na pewno „Alexandria” będzie gotowa do pierw­szego rejsu w styczniu? - odezwał się jakiś głos z tylnych rzędów.

- Tak.

Odpowiedź padła tak błyskawicznie, że wszyscy zamarli. Ale już po chwili podniosła się zwykła wrzawa. Zawodowcy przystąpili do pracy.

- Dlaczego na pierwszy kurs wybrał pan właśnie Morze Karaibskie?

- Ponieważ to znakomita pora na zimowe ferie, a Karaiby są najlepsze do tego celu.

- Czy tą trasą nie kursuje już wiele statków innych linii?

Damon Alexander uśmiechnął się, co pociągnęło za sobą kolejną eksplozję błyskających fleszy. Nie było w tym nic dziwnego; w wieku trzydziestu trzech lat był jednym z największych magnatów finansowych w kraju, z pewnością najbardziej kontrowersyjnym, co tylko dodawało mu uroku tajemnicy i romantyzmu. Jeżeli doda się do tego metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, muskularne ciało bez śladu tłuszczu, bujną, niemal czarną czuprynę oraz duże stalowo-błękitne oczy, otrzymamy obraz mężczyzny bliski ideału. A jeśli wspomnimy jeszcze, że ideał ten nie miał żony, stanie się zrozumiałe, dlaczego osoba Damona budziła emocje przypominające histerię. Już teraz można było powiedzieć z całą pewnością, że jego fotografie znajdą się jutro w każdej gazecie w kraju.

- „Alexandria” jest wyjątkowym statkiem - ciągnął Damon głosem pełnym cichej dumy. - Jeszcze nikt nie zbudował niczego podobnego.

- Ktoś mógłby powiedzieć, że to snobizm w najczystszej postaci - rozległ się jakiś jadowity głos, dobiegający z miej­sca dla przedstawicieli brukowców. - W czasach, w których szary człowiek coraz częściej może sobie pozwolić na wycieczki morskie, buduje pan statek mogący służyć jedynie najbogatszym?

W szeregach żądnej krwi prasy nastąpiło poruszenie. Dziennikarze odwrócili się ja...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin