Huberath Marek S - Vatran Auraio.txt

(1388 KB) Pobierz
Marek S. Huberath
Vatran Auraio
ILUSTRACJE
Marta Blachura
Wydawnictwo Literackie
 
 
© Copyright by the Author
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2010
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-04569-5
Redakcja
Michał Cetnarowski
Korekta
Urszula Srokosz-Martiuk, Dorota Trzcinka
Projekt okładki
Marta Blachura
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2010
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl
fax: (+48-12) 430 00 96
tel.: (+48-12) 619 27 70
 
Spis treści
Spis treści	3
Vatran Auraio	5
Spokojne, słoneczne miejsce lęgowe	274
Maika Ivanna	309
Lemowi
 
Vatran Auraio
1.
Niebo z każdą chwilą jaśniało. Szare mgły jeszcze zalegały w dolinach, ale wyżej można było ogarnąć wzrokiem mnogość zębatych grani rozpościerających się do widnokręgu. Tu i ówdzie, jak dukty pędzla gigantycznego malarza, wyłaniały się spomiędzy nich czarne strzępy chmur. Nieboskłonowi wciąż przybywało odcieni purpury i fioletu, a wreszcie w środku różowiejącego obszaru, spomiędzy bliźniaczych, ostrych szczytów Nokate, wychynął czerwony rąbek tarczy słonecznej. Słońce szybko rosło.
„Już tutaj wschodzi, pora zejść ku ludziom. Nie można kryć się dłużej”, pomyślał Ajfrid. Spojrzał w dół, na szarą mgłę wypełniającą Matcinu Dolanu. Gdzieś w tej głębi, zasłonięta progiem wiszącej dolinki, kryła się osada. W grani, na południu, oddzielony od samotni połogim siodłem Prevaju, piętrzył się mroczny, strzelisty Ledan Vyrh. Dni wydłużyły się już dość, by słońce wschodziło dwa razy – zaraz znowu skryje się za jego masywem, by potem pojawić się drugi raz, już wysoko na nieboskłonie. Idą ciepłe dni medinocelja.
W równoległej grani zamykającej dolinę od zachodu, naprzeciwko samotni, kulminował strzelisty Vatran Vyrh. Kiedy słońce ukazuje się pomiędzy Nokate, Vatran Vyrh przez godzinę płonie w blasku słonecznym. Z ruchem słońca po nieboskłonie zmieniał się rysunek rzeźby jego ścian.
Blask słońca jeszcze nie raził oczu ani nie grzał. Ajfrid rozpostarł ramiona na chwilę, ale nie pomogło – od skóry nie przyszło miłe, mrowiące ciepło.
Samotnia, nie samotnia. W zakamarkach czaił się ostry, przykry zapach, odór zgniłych jaj, pozostałość po nocelju, którą trzeba było znosić, bo jeszcze za zimno na intensywne wietrzenie. Już od ponad dwóch tygodni zachodzili tu z dołu nosiczja, czyścili drogę z lodu, sprzątali w gnieździe, przynosili z wioski żywność. Głównie zapasy sprzed nocelja, ale też trochę świeżego chleba. „Już pieką chleb, budzą się do życia...”, pomyślał, łamiąc do śniadania trzeszczący, słodkawy placek.
Z żadnym z nosiczjav dotąd nie zamienił słowa. Zaskoczyli go swym pierwszym pojawieniem się i nieprzyjemną ruchliwością: za szybko, jakby z przeskokami, pokazywali się w różnych miejscach pomieszczenia, krzątali się po jego samotni, a on sam, ospały i półprzytomny, miotając się między snem i jawą, ledwie zauważał zmiany otoczenia. Rejestrował ich pojawianie się i znikanie jako serię niepowiązanych ze sobą obrazów. To budził się z odrętwienia, to znów zasypiał, wyłączając z rzeczywistości. Trinocljnika sprzątali pomieszczenia, uciekali na dwór przed dławiącym smrodem i znowu wracali do pracy.
Nosiczja bali się i unikali go. Trinocljnik nie śmiał odezwać się pierwszy do auraio. Między sobą szeptali: „pticzjak auraio”. Zrazu słyszał też „Drevana Auraica”, potem przestali wspominać jej imię. Domyślili się, co zaszło.
Ajfrid stęsknił się za widokiem osady w dolinie. Rękopisy, spakowane w ostatnich dniach przed noceljam w zgrabne paczki, czekały na nosiczjav.
Już cała tarcza słoneczna wspięła się nad horyzont, a zaraz zacznie się chować za Ledan Vyrham. Ajfrid jeszcze raz rozpostarł ramiona. Nic, blask jeszcze za słaby.
Matcina Dolana ginęła w mroku, tam ledwie świtało, choć mgły już rzedły. Nad doliną płonęły w słonecznym blasku lodowe zerwy Vatran Vyrhu. A gdyby ktoś wspiął się pod ściany skalnego kolosa, ujrzałby na przeciwnej grani błyszczący ljuszturu, kryty cienkimi, płaskimi płytami łupka spadzisty dach zabudowania samotni, a może i zdołałby wypatrzyć maleńką sylwetkę Vatran Auraio, skrytego w płaszczu rurkowatych, czerwonych, żółtych i czarnych piór, który stał z rozłożonymi ramionami, jakby chciał zerwać się do lotu.
Rozgrzany promieniami słońca, Ajfrid poczuł się wzmocniony i pobudzony. „Taki blask to prawie posiłek”, pomyślał. Wyszedł na koniec rampy wystającej w przepaść po drugiej stronie grani, nad Bezladnu Dolanu. Dzisiaj celowała ku wschodzącemu słońcu. Może jej kierunkiem zapomniany budowniczy chciał wyróżnić dzień, kiedy słońce po raz pierwszy wychynie spomiędzy Nokate? Z tej rampy, pewnego mroźnego ranka, zaszyte w prześcieradło, pofrunęło do ostatniego lotu ciało Drevanej Auraicy. Kiedyś pofrunie z niej ciało jego samego. Ajfrid prawie zamarzł w przeraźliwym wichrze, wlokąc zwłoki zaszyte w całun. Mróz i założone odzienie zabiły wiele piór.
W dole, w górnym piętrze Bezladnaj Dolany, wśród ospy want, szarych płaśni szutru i pojedynczych płatów śniegu, zaznaczało się kilka płaskich, białych owali stawów. Gdzieś na piargu lub jeszcze pod firnem leży szary, podłużny tłumok. Śniegu było już mniej, gęsto wystawały czarne wanty, a na jednym ze stawów lód odsłonił zieloną toń. „Zelano Jazyro zawsze budzi się pierwsze, a w medinocelju zmienia barwę. Po tamtej stronie grani zmrożona, bezludna, jałowa płaśń, po naszej znacznie głębsza, żyzna dolina z osadą, polami i stadami”.
Cóż, jemu droga ku ludziom, do Matcinaj Dolany.
2.
Kamienne stopnie były oczyszczone z firnu. Na białym tle ścieżka rysowała się szarym ściegiem stopni. Łukiem opadała do wiszącej dolinki. Wsparł się na drewnianej barierce. Stopnie kryła polewa lodu pozostałego z nocy. Orle pióra grzały ciało, marzły tylko stopy obute w sandały.
Najpierw schodził równo ze słońcem, potem go wyprzedziło i rozgrzewało dalszą drogę. Jeszcze stromym zboczem, a niżej ku rozległej płaśni karu. Tutaj nie było już śladu śniegu. „Całkiem jak tafla okazałego stawu, pomyślał”, gdy teren wypłaszczył się, a potok dolinny rozdzielił na kilkanaście wąziutkich ramion, to wyodrębniających się, to łączących ze sobą, dzieląc łąkę na separowane trawniki.
Na skraju płaśni widniały ruiny kilkunastu chat mieszkalnych. Trzy budynki były wyższe, piętrowe. Mury całkiem dobre, wystarczy dodać zadaszenie. „Jeśliby kto chciał kiedy tutaj wrócić”.
Z progu karu otwarła się głębia głównej doliny. Ostatnie pasma mgły, jak kłębki waty, plątały się nad lasami, a w dole widać było zabudowania, pastwiska i pola uprawne. Serce zabiło mocniej. Cieszył się na spotkanie ludzi, chociaż jego widok ich nie uraduje. Ścieżka powiodła dalej w dół, stromo i wśród skał.
W górze mizerne, ledwie widoczne spod kamieni, trawiaste porośla stawały się coraz wyższe, coraz okazalsze, a łodygi grubsze. Pojawiły się krzaczki o twardych, rurkowatych gałązkach i drobnych, kielichowatych listkach, wyrastających jeden z drugiego. Jednych czerwonych, innych purpurowych, jeszcze innych zielonych. Było cieplej, wiał lekki dolinny wietrzyk. Powietrze pachniało. Barwy i zapachy przypominały dzieciństwo. Nie żałował, że porzucił ten świat, ale wracał tu z przyjemnością.
Pojawiły się drzewa jak barwne świeczniki. Najpierw stały oddzielnie, potem w kępach, które wreszcie zgęstniały w las. Samotne chodzenie po lesie wywoływało dreszczyk emocji. Za dnia drapieżniki nie zbliżały się do wsi, ale gdyby zapuścił się tu jakiś medvad czy porok, to wędrowiec byłby bez szans.
Mijał martwe kępy wysokich, strzelistych pni jedal drava, sterczących niby gigantyczne rury wetknięte na sztorc. Czasem przewracają się bez ostrzeżenia, całkiem spróchniałe w środku. Podobno zaskoczeni ludzie ginęli, przywaleni ich ciężarem.
Stopę ocierał sztywny pas od sandała. Powietrze było ciepłe i wilgotne. Las to gęstniał, to rzedł, rozdzielany stromymi skałami na zboczu. Wreszcie teren się wypłaszczył. Ajfrid mijał polany i pierwsze pola uprawne, jedne porosłe dywanami drobnych brązowawych kapeluszy, inne czerwieniące się mięsistymi listkami wyrastającymi wprost z ziemi, inne wreszcie pokryte szczotką białawych ostrych kiełków, sięgających już kolan. Ścieżka wkrótce zbliżyła się do potoku, słychać było szum płynącej wody. O tej porze dnia, pod wieczór bystry i spieniony, Styrman leniwie snuł się wśród kamieni.
Zaraz ścieżka znów wzniosła się po zboczu, Ajfrid zaś skierował się za nią w górę doliny, do osady.
Głośno zaszeleściły zarośla. Ścieżką na spotkanie szła dziewczyna, zgarbiona pod niesionym koszem. Zaskoczona, stanęła jak wryta.
– Ach, to ty, Vatran Smyj! Preczo schadisz ky nama?
Spojrzał na nią nieruchomo.
– Vatran Auraio – poprawiła się. Zły, zacięty wyraz jej twarzy nie zniknął. Nie powiedziała „pticzjak auraio”, znaczy, że w dolinie już wiedzieli o śmierci Drevanej Auraicy.
Słowo „smyj”, żmij, czyli smok, było obrazą. Nie zareagował. Może w osadzie zmieniło znaczenie.
– Już pora – powiedział. – Już pora, Sirka Ovidna.
– Ty mnie pamiętasz?
– Uczyłem cię tkać.
– Pamiętasz, jak plątały mi się palce? – Kwaśno się uśmiechając, zmrużyła szarozielone oczy.
Kosz wypełniony bulwami zawadzał o gałęzie, przygniatał ją do ziemi. Poprawiła brzemię na ramionach.
– Tam już na ciebie czekają od paru dni, Vatran Auraio.
– A ty?
– Skoro przyszedłeś, to pora odlecieć. Na wszystko przychodzi czas.
Pokiwał głową.
3.
Na łąkach wypasano stada volcav. Trudno było zliczyć, ile ich się tu zgromadziło. Masywne, sześcio- lub ośmionogie zwierzęta były posłuszne krzykom i razom witek trzymanych w dziecinnych rączkach jednocljnikav. „Niedługo już nie będzie widać malców ponad poganianym stadkiem”, pomyślał Ajfrid. „Volca rosną błyskawicznie. Są już po dwóch lub trzech wylinkach. Nie zabraknie mięsa tego medinocelju”. Zwierzęta były jeszcze bardzo młode, jasnokremowe. Ich ciemnobr...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin