Wywiad ze Slashem czerwiec 1988.rtf

(60 KB) Pobierz

Na powszechnie znany image gitarzysty Guns N'Roses składa się grzywa długich, poskręcanych ciemnych loków, opadających poniżej ramion i zasłaniających twarz; lekko rozkołysana sylwetka w cylindrze, wyciętej podkoszulce firmowej Led Zeppelin, opiętych na tyłku czarnych dżinsach i zdartych kowbojskich butach; butelka Jacka Danielsa w dłoni i wyłuskiwane z gitary, jeden po drugim, niechlujne riffy, jak gdyby grane z zawiązanymi oczami. Jest on na tyle prawdziwy, że trudno byłoby go nazwać pozą. Ale Slash posiada jeszcze kilka innych cech, których nie widać na clipach, okładkach płyt czy plakatach z magazynów. Po prostu nie można ich zarejestrować na kolorowym celuloidzie ani na błyszczącej powierzchni płyty kompaktowej.

Na przykład jego głos: w trakcie rozmowy jest łagodny i cichy i nigdy nie stara się unieść ponad przytulny brzęk szklaneczek i grzechot lodu w drinkach przy barze. Gdy Slash mówi - a bardzo lubi rozmawiać - jego wywody są klarowne, ale i nacechowane dystansem, pełne ciepła, ale nie rozmamłane. Z uwagą wykłada karty na stół. Poza tym nie chodzi przez cały czas po pokoju z otwartą butelką Jacka w zaciśniętej dłoni, a tylko przez większość czasu. Zresztą nad tym pracuje...

 

"Tego popołudnia, kiedy dowiedziałem się, że musimy wycofać się z tournee Maiden, ściągnąłem wszystkie flaszki z Jackiem zakitrane w naszej garderobie, które tylko mogłem znaleźć, i zabrałem je do hotelu - powiedział. - To było pięć dni temu i od tamtej pory nic innego nie miałem w gębie. Zostało mi już tylko ostatnie półtorej butelki. Skończy się chyba na tym, że sam będę musiał sobie kupić następną" - powiedział pół żartem, pół serio, z nutą komicznego przerażenia. 'To będzie pierwszy raz od niepamiętnych czasów, kiedy sam sobie kupowałem gorzałę. Może już nawet nie pamiętam, jak to się robi" - zachichotał.

Dzieciak, ale nie trzpiot. Pod burzą rozczochranych, jakby nie uczesanych po śnie włosów i za uśmiechem pachnącym whisky kłębiło się coś, co nie pozwalało mu w pełni odprężyć się. W wieku dwudziestu dwóch lat Slash nabrał już manier starego wyjadacza w tej grze. Wiedział dostatecznie dużo, by - jak się wydawało - z pogodą zbyć zdumiewający sukces, jaki jego zespół odniósł w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, jednym nonszalanckim machnięciem ręki. "Och stary, po co mi ta cała wiedza? Jasne, podoba mi się to, że jeździmy w różne miejsca, robimy rozmaite rzeczy i możemy grać i nagrywać takie płyty, jakie chcemy, Poza tym rozmawia się już tylko o pieniądzach, a tu czuję się trochę zagubiony" - wzniósł oczy do nieba.

"Spójrz na mnie: podkoszulka, dżinsy, wysokie buty - to jestem cały ja. Niczego poza tym nie ma i nigdy nie będzie. Odrzuca mnie nawet sama myśl, że muszę pójść do jakiejś pierdolonej garderoby i przebrać się w inne ciuchy, by wyjść na scenę i grać. Daj mi kawałek dachu nad głową i coś do picia; to jest wszystko, czego mi potrzeba. Czy pieniądze mogą coś w tym wszystkim zmienić?"

Kusiło mnie, żeby odpowiedzieć mu na to pytanie, ale doszedłem do wniosku, że i tak wkrótce sam to odkryje.

 

 

Dzień, w którym spotkałem się ze Slashem, by nagrać ten wywiad, był typowym letnim dniem w Los Angeles. Słońce smażyło się jak jajko na błękitnej patelni nieba; nie kończący się strumień pojazdów wlókł swoje obolałe mechanizmy w górę i w dół Sunset Boulevard; chodniki były opustoszałe, jeżeli nie liczyć mnie i Slasha i jeszcze kilku włóczęgów z Zachodniego Hollywood. Poprzedniego wieczoru Slash zaciągnął mnie na imprezę wydaną przez glam-rockersów z Los Angeles - Poison - w norze o nazwie London Club. "Chodź, stary, damy komuś w mordę! - śmiał się. - Nie martw się, jesteś pod moją opieką".

Szeroko komentowana w prasie wrogość między Guns N'Roses i Poison sięgała dawnych czasów. Jedna z wielu wersji mówi, że zanim jeszcze powstali Guns N'Roses, Slash przeszedł pomyślnie przesłuchanie na gitarzystę Poison - miejsce obecnie zajmowane przez CC DeVille'a. Odrzucił jednak tę ofertę, gdy zorientował się, że będzie musiał utlenić włosy i tynkować twarz grubą warstwą makijażu, co wkrótce stało się znakiem firmowym Poison. "Olałem to", syknął Slash - kiedy mu o tym przypomniałem. "Nie chciałem wyglądać jak clown".

Opowiedział mi również o tym, że na samym początku - kiedy żaden z dwóch zespołów nie miał jeszcze kontraktu - Guns N'Roses i Poison czasami występowali wspólnie w małych klubach Los Angeles. "Jednego wieczoru oni grali pierwsi, drugiego - my - opowiadał. - Nie miało to właściwie znaczenia, bo nikt z nas nie miał jeszcze swojej publiczności. Ludzie po prostu przychodzili zobaczyć, co się dzieje, potem wychodzili.

Ale zawsze kiedy te dupki grały pierwsze, Bret Michaels kończył występ zapowiedzią, że kapela wydaje gdzieś tam bankiet i zaprasza wszystkich. Człowieku, ludziom, którzy przesiadywali stale w tych norach, nie trzeba było tego dwa razy powtarzać i w ciągu kilku minut klub był pusty! Poison zawsze wykręcali takie wredne, śmierdzące numerki. Taka postawa cuchnie fałszem, stary. Była efektem braku wiary we własny talent".

 

Szczególnie zirytował go incydent, który miał miejsce kilka miesięcy później, gdy oba zespoły miały już kontrakty i wydane płyty. CC DeVille zaczął pojawiać się na scenie w cylindrze podczas koncertów Poison. "Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem pierwszym rock'n'rollowcem, który nosi na scenie cylinder, ale CC to taki facet, który prawdopodobnie nigdy w życiu nie widział cylindra, zanim nie zobaczył go na mojej głowie. I wiesz, pewnego wieczoru dopadłem go w klubie Rainbow i powiedziałem mu z całym spokojem: Jeśli jeszcze raz zobaczę cię na scenie w cylindrze, zastrzelę cię. Mówię ci, stary, facet naprawdę zzieleniał - parsknął pogardliwym śmiechem. - A ja nawet nie mam pistoletu. A gdybym miał, nie wiedziałbym, jak z niego wystrzelić. Zresztą wcale nie jestem agresywny. Czułem tylko, że coś muszę powiedzieć. Niektórym ludziom trzeba czasami dokładnie wytyczyć granice, co wolno, a czego - nie".

 

Tak więc poszliśmy na imprezę i, poza niewinną wymianą zdań Między Slashem i Bretem Michaelsem, nic ciekawego się właściwie nie zdarzyło. Nie było żadnej bijatyki ani nawet pojedynku na słowa. Butelka Jacka Danielsa w ręku Slasha była chyba także bezpieczna. Gdy gitarzysta zderzał się z innymi tancerzami, wywijał nią trzymając mocno za szyjkę, ale kiedy osunął się wreszcie przy ścianie, tulił ją w ramionach jak dziecko.

 

Idąc bulwarem następnego popołudnia w stronę mojego hotelu, Slash z wyglądu mógłby uchodzić za ucznia wampira: zmęczone zaczerwienione oczy, ukryte za ciemnymi lustrzanymi szkłami, słby uścisk dłoni - długi pochylony cień szukający bramy, w którą mógłby dać nurka. Rozsiedliśmy się w cieniu, w barze przy basenie w hotelu Le Mondrain. Zamówiliśmy Jacka Danielsa i piwo jako przepychacz. Na słońcu, tuż przy basenie, rozpłaszczyło się na ręcznikach stadko nastolatek, które namierzyły wysokiego, długonogiego gitarzystę, gdy, tylko pojawił się i opadł na najbliższe krzesło. Dwie lub trzy dziewczyny podeszły na paluszkach w stronę naszego stolika i przylgnęły twarzami do szyby oddzielającej bar od basenu. Slash wydawał się ich w ogóle nie dostrzegać: "No, stary, od czego zaczynamy?"

 

- Od pytania o najświeższe wiadomości na temat głosu Axla - zasugerowałem.

"Nie jestem lekarzem - odpowiedział, zapalając Marlboro. - Wiem, że ma guzek na strunach głosowych i nie może wyciągnąć góry - a to jest przecież ten cały jego wysoki głos. Jego struny zatykają się przez te guzki, narośla, czy jak tam. Jednym słowem, nie może teraz śpiewać. Na scenie brzmiało to okropnie. Kiedy chciał zaśpiewać Knockin' on Heaven's Door czy jakiś inny utwór, w którym jest sam krzyk, dociągnął do pewnej nuty, a potem już poniosło go donikąd. Tak jakby nie było żadnej tonacji. To było naprawdę niesamowite.

Mieliśmy występ z Maiden w Palo Alto, który był fatalny. Do tego stopnia, że musiałem grać solówki, aby wypełnić dziury, bo Axl nie mógł śpiewać. Poszedł do lekarza, a my wszyscy pojechaliśmy do Sacramento, by rozłożyć cały sprzęt. Mieliśmy próbę dźwięku, wszystko brzmiało doskonale. Czekaliśmy tylko na pojawienie się Axla i wtedy nasz szef trasy dostał wiadomość przez telefon, że Axl nie jest w stanie wystąpić i prawdopodobnie nie będzie mógł dokończyć tournee!

Największym kurewstwem w tym wszystkim było to, że cofnięto nas już po wpuszczeniu publiczności, kiedy nasz sztandar był już rozpięty. Wtedy zaczęli nagle wynosić sprzęt. Dzieciaki widziały, że nasze graty znikają, i dostały amoku. Wyszedłem wtedy na scenę i jakimś dwudziestu dwu tysiącom ludzi oznajmiłem: 'Axl ma chwilowe kłopoty z głosem, więc nie zagramy dzisiaj'. Dzieciaki dostały szału. Dziesięć minut później pojawił się Axl i pojechaliśmy do L.A.

Później Axl poszedł do innego lekarza, który powiedział mu, że jego kłopoty z głosem narastały od dawna. We wtorek ma dostać ostateczną opinię i wtedy będzie wiadomo, czy pod koniec miesiąca jedziemy do Japonii czy nie"

 

- Jak długo będziecie musieli czekać, nim Axlowi wróci głos?

"Jeżeli konieczna będzie operacja, najpierw trzeba będzie poczekać tydzień aż ustąpi opuchlizna. Po zabiegu rany muszą się zagoić. Według

naszej oceny, potrwa to dwa tygodnie - jeśli operacja uda się i Axl będzie trzymał się z dala od kłopotów - dodał znacząco. - Przede wszystkim za trzy miesiące rozpoczynamy trasę z Aerosmith i zależy mi na tym, by nic jej nie spieprzyło. Ze wszystkich koncertów, które mieliśmy w ciągu tego roku - z wyjątkiem festiwalu Monsters of Rock, który zagramy w Anglii - ten jest jakby stworzony dla nas. My i Aerosmith - nie sądzisz, że jest to wspaniałe połączenie?"

 

- Bez wątpienia - powiedziałem, mrużąc oczy na samą myśl.

"Stary, gdybym był dzieciakiem, który idzie na jakiś koncert, ten, kurwa, byłby najważniejszy w moim życiu. Cieszę się na samą myśl o nim. Jeden występ odbędzie się na stadionie Giants w Nowym Jorku - Aerosmith, Deep Purple i my. Prawdziwa parada rockowych gigantów!"

 

Czemu nie? W końcu Guns N'Roses sami powoli stawali się rockowym gigantem.

"Zdaję sobie z tego sprawę" - powiedział, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w coś ponad moim ramieniem. Na chwilę zatopił się w myślach. Czyżby mimo wszystko zaczął odczuwać ciężar stale rosnącego sukcesu grupy i nachalnej atencji mediów, jaka temu towarzyszy?

"Nie wydaje mi się, bym się zmienił, ale teraz o wiele więcej uwagi poświęca się wszystkiemu, co robię - powiedział. - Przede wszystkimchyba dlatego, że to głównie ja rozmawiam z prasą, więc wszyscy mnie znają. Teraz, gdy ruszam w trasę, muszę mieć ochroniarza, bo wszyscy boją się, że mogę zostać zabity czy coś w tym sensie. To jest trochę krępujące, bo nikt już tak po prostu nie może się koło ciebie kręcić, czy z tobą przebywać. Jest to mordęga, ale z drugiej strony także i wygoda, bo kiedy otoczy cię nagle tłum ludzi, którzy chcą autografów, ja nie mam serca, aby powiedzieć im: '0dpierdolcie się!'. Wtedy ochroniarz trzyma ich z dala ode mnie i pilnuje, żeby sprawy nie wymknęły się spod kontroli".

 

Jak wyglądają kwestie finansowe: czy Slash jest na bieżąco informowany o wynikach sprzedaży płyt i temu podobnych sprawach?

"Cały czas mamy telefony: wczoraj sprzedano trzydzieści pięć tysięcy płyt, dzisiaj - dziewięćdziesiąt jeden tysięcy, singel ostro idzie w górę... Można dostać zawrotu dupy! Mogę więc chyba powiedzieć że rzeczywiście stajemy się czymś w rodzaju - jak to nazywasz - dużej kapeli. Według mnie jednak, dopiero druga płyta i jej odbiór naprawdę potwierdziłyby w moich oczach naszą pozycję. Jeśli po wydaniu dwóch albumów nasza popularność nadal będzie zwyżkowała, będzie super. A propos, materiał na naszą drugą płytę jest świetny" - wyznał.

 

Chociaż miną jeszcze trzy lata, zanim ukaże się wreszcie następny pełnowymiarowy album Guns N' Roses - czego ani Slash, ani nikt inny nie mógł wiedzieć w czerwcu 1988 roku - Slash utrzymywał, iż zespół miał już "mnóstwo nowych piosenek".

"Pisaliśmy je na trasie. Nasza metoda polega na tym, że ja komponuję dużo partii gitarowych i sekwencji akordów oraz, jak je nazywamy, surowych riffów; Izzy także układa naprawdę dobre rock'n'rollowe pochody akordów. Potem Axl wkurza się na coś i zaczyna pisać teksty. Wtedy melodie i rytmy same wskakują na swoje miejsce. Bywa, że po koncercie wciąga mnie ze sobą pod prysznic i mówi: 'Posłuchaj' i zaczyna śpiewać coś, co właśnie wymyślił.

Wydaje się, iż będzie to naprawdę dobre —jeszcze bardziej agresywne i antyradiowe. Wszyscy byli zaszokowani pierwszym albumem, bo słowo fuck pojawiło się na nim jakieś dwadzieścia pięć razy. Nowa płyta może być jeszcze gorsza. Tematycznie będzie ona trochę bardziej..." - urwał w pół zdania, by przywołać kelnera. Zamówił następnego podwójnego Jacka i nie podjął już tego wątku.

 

Poprosiłem o tytuły niektórych nowo napisanych piosenek.

Slash potarł szczecinę zarostu na podbródku i przyznał, że nie przywiązuje zbyt wielkiej wagi do tytułów. "Nie koncentruję się na tekstach utworów, dopóki nie zaczynamy nagrywać tego całego gówna w studiu. Muszę wtedy posiedzieć trochę z Axlem, żeby zrozumieć -jaka będzie rzeczywista zawartość płyty". Mimo to wyciągnął jak z rękawa dwa tytuły: "Jeden utwór nazywa się Perfect Crime, drugi - You Could Be Mine. Popatrz, to się nawet rymuje! I to właściwie wszystko, co mogę sobie w tej chwili przypomnieć".

 

Rozmowa przesunęła się na sprawę powolnego, aczkolwiek nieubłaganego awansu obecnego albumu na listach bestsellerów w USA. Prawie dokładnie rok po wydaniu Appetite for Destruction znalazł się po raz pierwszy w pierwszej dziesiątce notowań 'Billboardu". (Niecałe dwa miesiące później miał on dotrzeć do pierwszego miejsca i pozostał na nim, lub w jego okolicach, przez pozostałe miesiące tego roku.)

Slash powiedział, że według niego jest to "idealny sposób na zaistnienie pierwszej płyty. Byłbym ogromnie rozczarowany, gdyby wytwórnia rozprowadziła, powiedzmy, pięćset tysięcy egzemplarzy, album wskoczył na pięćdziesiątą którąś pozydę, a tydzień późnij spadł. W naszym wypadku było odwrotnie. Weszliśmy na Top 200 Billboardu - na miejsce sto sześćdziesiąte ósme czy coś koło tego - i z tej pozycji wciąż pięliśmy się w górę. Dla mnie najwspanialszym momentem było przekroczenie bariery Top 50".

 

Jaka była ich reakcja, gdy sprzedano pieszy milion Appetite? Chyba poczuli ten wyjątkowy dreszcz emocji, kiedy powiedziano im, że pierwsza płyta, którą nagrali w życiu, rozeszła się w liczbie miliona sztuk?!

"Na początku jakoś to do mnie nie mogło dotrzeć - odpowiedział szczerze. - Jestem w sumie naiwny, jeśli chodzi o te sprawy. Poza tym zawsze staram się zachować zdrowy rozsądek. Ale też stosunek naszej kapeli do tego całego biznesu jest w pewnym sensie naiwny. Kiedy zaczynaliśmy grać pierwsze koncerty, wszystko było proste: jesteśmy kapelą rockową i inne rzeczy gówno nas obchodzą. Ale w miarę jak graliśmy, nauczyliśmy się jak załatwiać sobie chałtury. Później wszystkie wytwórnie naraz chciały nas zakontraktować, ale nasze nastawienie było negatywne: '0lewamy ich. Podpiszemy umowę tylko z tymi, którzy dadzą nam wszystko, czego zażądamy'.

Związaliśmy się z Geffen i natychmiast zaleźliśmy się na trasie. Na trasie z The Cult. Dla mnie było to coś jak... O rany, touraee z The Cult! To jest coś! A potem, sześć miesięcy później, samodzielnie występowaliśmy w tych samych miejscach, gdzie graliśmy przed The CuIt. I wtedy wydało się nam, że oni chyba wcale nie byli tacy wielcy, rozumisz? Teraz wrzuciliśmy następny bieg. Ostatnio zaczęli nachodzić nas różni promotorzy koncertów, którzy powtarzają: 'Nie powinniście grać na otwarcie Iron Maiden, bo sami moglibyście tu być głównym punktem programu'.

 

Usiadł wygodniej i zapalił następnego papierosa. Zaciągnął się mocno. Po chwili potrząsnął głową i przyznał, że wciąż mu trudno to wszystko zrozumieć: uznanie, popularność, sprzedaż płyt, idącą już w miliony. "Sama myśl o tym, że moglibyśmy być gwiazdą w takim miejscu jak LA Forum (trzynaście tysięcy miejsc), jest trudna do przełknięcia. Promotorzy ryzykują jednak ogromne pieniądze organizując takie trasy i jeśli mimo to chcą w nie inwestować, to chyba wiedzą, o czym mówią?"

 

Jak, według Slasha, Guns N'Roses przyjęliby propozycję pierwszego samodzielnego koncertu na ogromnym amerykańskim stadionie? Czy ta perspektywa podziałałaby na nich onieśmielająco?

" Ależ nie, to by było wspaniałe - odpowiedział bez wahania. - Zawsze najlepiej jest być głównym wykonawcą. Cała scena należy do ciebie. Możesz być tam, gdzie ci się podoba. Możesz świrować do woli. Poza tym nie musisz martwić się o to, by zmieścić się w wyznaczonym czasie. Pędzić utwór po utworze, aby wszystkie je wcisnąć w swój blok. Wychodzisz i grasz dwie albo dwie i pół godziny. To bardzo wygodne.

Chodzi mi o to że w naszym przypadku, kiedy wychodzimy na scenę podczas trasy, cała nasza uwaga koncentruje się na zmieszczeniu się w tych czterdziestu pięciu minutach. Gdybyśmy mieli dwie godziny dla siebie, występ byłby lepszy. Tak byłoby znacznie lepiej; nie mogę się tego doczekać. Najpierw jednak musimy wydać następną płytę".

 

Zadałem wtedy pytanie, które powtarzałem podczas każdego kolejnego wywiadu z członkami Guns N'Roses: "Kiedy zamierzacie rozpocząć nagrywanie nowej płyty?"

Nawet uwierzyłem Slashowi - myślę, że w tym czasie sam w to wierzył - kiedy szczerze odpowiedział: "Wchodzimy do studia gdzieś w październiku, listopadzie..." Dzisiaj wydaje się to śmiechu warte, ale wtedy Slash był przeświadczony, że druga płyta znajdzie się w sklepach w połowie 1989 roku. Zdradził mi wtedy nawet, na jakich pozycjach widziałby zespół po wydaniu tej płyty: "Kiedy ona ukaże się - i duch w zespole nie zginie - spodziewam się, że zagramy sporo letnich koncertów i festiwali na otwartej przestrzeni. Najpierw jako grupa wspomagająca - na przykład w programie Monsters of Rock. A później zaczęlibyśmy firmować koncerty własną nazwą. Nie chciałbym już nigdy przed nikim występować" - oświadczył pogodnie, sięgając po szklaneczkę.

 

Zapytałem, czy granie na stadionach wpłynęłoby na zmianę w prezentacji

scenicznej zespołu. Czy, zdaniem Slasha, z natury rzeczy klubowy charakter koncertów Guns N'Roses - z całą swoją zgrzebnością, dzikością i siłą nie mniejszą od ciosu pięści - uda się przenieść w realia dwudziestotysięcznych audytoriów? Czy nie ulegną pokusie pójścia śladem wielkich, wyczyszczonych z ekscesów produkcji scenicznych, faworyzowanych przez swych bardziej "cywilizowanych" współczesnych, w rodzaju Iron Maiden, Bon Jovi, Motley Crue i innych przedstawicieli cekinowego bractwa?

Skrzywił się: "Wiesz, my jesteśmy zupełnie inni. Jeśli o mnie chodzi, mam w dupie przebieranie się przed wyjściem na scenę. Zamierzam dalej nosić dżinsy. Moim zdaniem, jeśli nie potrafisz wyjść i przyczadować bez rekwizytów teatralnych i efektów świetlnych, to pewnie dlatego, że coś w zespole szwankuje. Coś w tym sensie. Maiden jest dobrą kapelą, jak sądzę. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo nie przepadam za nimi. Ale gdyby tak ich obedrzeć z..." - przerwał na chwilę, potem zmienił zamiar. "Nie, nie mogę tak mówić o Maiden, ponieważ oni też odpracowali swoje - mają za sobą mnóstwo występów klubowych. W porządku, dajmy sobie z tym spokój.

Niemniej jest mnóstwo grup, które nie mogą wyjść tak zwyczajnie na scenę, zedrzeć z siebie to całe gówno i dać czadu. Z roku na rok są oni coraz lepsi, bo z roku na rok ich dekoracje są coraz wymyślniejsze. Niektóre kapele sprawiają wrażenie, że najpierw kupiły sobie dużo ciuchów, a potem dopiero zaczęły myśleć o muzyce - parsknął szyderczo. - Jesteśmy przeciwni temu. Wiem, że to, co mówię, to banał, ale są takie kapele, które działają od jakichś trzech lat - chyba domyślasz się, co chcę przez to powiedzieć... Są żałosne. Nie ma w nich duszy; w ich muzyce brakuje dynamiki. Sama poczciwość. Ustalają, że grają na cztery czwarte i pyrkają jak imbryk. To wszystko. Ale dobrze prezentują się na scenie. My natomiast wychodzimy na gołe dechy, z tyłu mamy tylko płachty z napisem "Guns N'Roses", wzmacniacze rozkręcamy na fuli i odjazd...

 

Poruszyliśmy drażliwy temat MTV. Podczas dyskusji "za" i "przeciw" Slash zdecydowanie opowiadał się po stronie 'przeciw" - niezależnie od faktu, że MTV emitowała wtedy video do Sweet Child 0'Mine dwa razy na godzinę, przez całą dobę, czego efektem była agresywna wspinaczka singla ku szczytowi amerykańskich list (dokąd dotarł jakiś miesiąc po naszej rozmowie).

"Tak, zdaję sobiez tego sprawę, ale niezależnie czy MTV pokazuje nasze clipy, czy nie, nie zmienia to w niczym ani tego jak gramy, ani - dlaczego w ogóle gramy. Natomiast gdybyś zapytał wiele kapel o źródła ich inspiracji, gdyby byli szczerzy, powinni uczciwie powiedzieć, że MTV. Pomyśl o przyszłości - powiedział, starając się znowu zwrócić uwagę kelnera. - Będzie chora - kontynuował. - Dzieciaki będą już tylko opowiadać sobie o ostatnim clipie Poison. Smutne... Jedynym efektem, który rzeczywiście wzbogaca koncert rockowy, to dramatyczne oświetlenie, by wywołać odpowiedni nastrój. Cała reszta to gówno. Brak mi zresztą cierpliwości, aby na przykład usiąść przy stole kreślarskim z resztą zespołu, kilkoma urzędnikami i paroma pustogłowymi grafikami z pomysłami: 'Taaa... A co powiecie na to?' Nasza kapela nie byłaby w stanie tego zrobić. Nie nadajemy się do tego".

 

Ale z pewnością - rozważałem na głos - fakt, że muzyka Guns N'Roses leci na okrągło w MTV, działa w pewnym sensie równoważąco na publiczność: dowodzi, że z dala od kolejnego clipu Poison wciąż tętni prawdziwe życie.

"Mam nadzieję, że tak jest. Moim zdaniem, bierze się pod uwagę głównie dzieciaki z klasy średniej, które przyjmują reguły gry narzucone przez przemysł rozrywkowy i gonią za nowinkami. Wszystko przelatuje obok nich w mgnieniu oka, a ich podejście jest mniej więcej takie:

'Bomba, trzeba się temu bliżej przyjrzeć'. Ale to nic nie znaczy. Kiedy jesteśmy w trasie, chodzę do klubów i natrafiam na zespoły, które grają nasze utwory. Nawet raz przyłączyłem się do kapeli, która wykonywała Paradise City, i to kompletnie niewłaściwie - zaśmiał się. - To jest wspaniałe. Chciałbym wierzyć, że mamy jakiś wpływ na ludzi - niezależnie od naszego image'u, niezależnie od tego, co takiego w nas zobaczyli, iż pozwoliło nam to osiągnąć tak wysoką pozycję. Chciałbym wierzyć, że sprawiła to przede wszystkim nasza wytrwałość, nasza szczerość; że gramy rzetelnie i naprawę steramy się być dobrzy. Wyznaczyliśmy pewien standard".

 

A jeśli mają niewłaściwy wpływ? Naśladownictwo jest tanie, czy wzorem będzie Guns N'Roses, czy inny zespół.

"Jeżeli jakaś kapela będzie chodzić w kowbojskich butach i cylindrach tylko po to, by wyglądać jak my, a muzykę będzie miała w dupie, to oczywiście wszystko okaże się gówno warte. Poczułbym się wtedy bardzo zawiedziony - uznałbym, że niewiele osiągnąłem".

 

A co powie na temat drugiej strony image'u - owego totalnego odpierdolcie się" odzianego w niechlujne ciuchy?! Czy Slash zdaje sobie sprawę, że co poniektórzy reagują bardzo nerwowo, kiedy zespół wchodzi do pokoju?

"I bardzo dobrze - zaśmiał się. - Rzeczywiście tak jest: '0 Boże, Slash jest tu', albo: 'Axl przyszedł, zaraz będzie demolka...' Ale powiedz sam, przebywałeś ze mną. Przecież nie jestem chyba taki zły. Czasami tylko może trochę zbyt popędliwy - dodał z nieco nieszczerym uśmiechem. - Staję się zresztą taki jedynie wobec tych wszystkich pierdolonych dupków, którzy próbują zrobić z ciebie chuja. To tak jakby dać się pożreć wilkom - a my potrafimy wyczuć strach. Czasami więc dajemy tym ludziom popalić. Ale nie robię tego specjalnie tylko po to, żeby... Nie należę do tych facetów, którzy hodują swoje kompleksy i folgują sobie... Jeśli coś podobnego zdarza się, to jedynie dlatego, że ludzie sami się o to proszą. Zadają mi kretyńskie pytania i ja się po prostu wkurwiam".

 

Zaczął mówić o antybohaterach, o czarnych charakterach, które były jego mistrzami i które pozostawiły w jego wyobraźni niezatarty ślad. Choć wielu spośród najlepszych z nich już nie żyło, a sława pozostałych dawno już wyblakła.

"Bardzo lubiłem The Who, nadal zresztą lubię Pete Townshenda. Do dzisiaj zachował on tę swoją nihilistyczną postawę. Natomiast Stonesi jako zespół i jako indywidualności byli gównem, na którym wyrośliśmy. Muzyka lat siedemdziesiątych... Tak wyszło, że upodobaliśmy ją sobie z całą ich zasraną dekadencją. To było to! Keith Richards był wspaniały, chociaż facetem, którego słuchałem całymi latami na okrągło, był Jimmy Page. Dzisiaj nie potrafi on już w ogóle wyjść na scenę i zagrać jednej przyzwoitej nuty, ale wciąż jest wspaniały" - mrugnął złośliwie.

 

Powiedziałem, że dla wielu ludzi Slash posiada na scenie taką samą charyzmę jak Richards czy Page, że publiczność wpatruje się w niego z takim samym napięciem jak w Axla. Że obaj tworzą tandem, jakby wyjęty z rockowego podręcznika - podobnie jak Mick i Keith, Robert i Jimmy... Axl i Slash.

"Naprawdę?" - był szczerze zdziwiony.

"Jasne. Jesteś takim samym postrachem z gitarą jak oni. Łeb spuszczony, gotowy do szarży - nie ma żartów z facetem. Może nie?" - podpuszczałem go.

"Tak, rzeczywiście jest tam trochę agresji - przyznał. - Na zdjęciach zespołu lub na clipach dostrzegam różne rzeczy. Siebie, jak miotam się od ściany do ściany, palę, rzygam. Z kolei Axl... Gdy dobrze mu się przyjrzysz, sam zobaczysz, ile siły wnosi jego obecność na scenie. Ile pewności siebie. Albo Duff... Wysoki facet z nisko opuszczonym basem. Stawia niewiarygodnie szerokie kroki i wydaje taki dźwięk: "Grrrr..." Duff jest świetny. Odpadam, gdy patrzę na niego na scenie. No i Izzy, który zasadniczo trzyma się z tyłu. Albo Steven... Ktoś jakby w typie Davida Lee Rotha... Gdy przyglądam się naszej kapeli, wydaje mi się, że jest w niej mnóstwo rzeczy, które mogą przykuć twoją uwagę. Jest w tym coś śmiesznego, jakby cyrkowego, nie uważasz?"

 

A jednak zespół ciągle sprawia wrażenie, jakby za chwilę miał się rozpaść. W istocie w dużej mierze podtrzymuje to zainteresowanie zespołem. Czyż tak nie jest?

Potrząsnął skudloną grzwą i siorbnął głośno ze szklanki. "Wolałbym, żeby kapela rozleciała się - powiedział stanowczo. - Może to zabrzmi negatywnie, ale chciałbym, abyśmy byli tak dobrzy jak to tylko możliwe i istnieli dokładnie dopóty, dopóki jesteśmy w stanie iść na całość. A potem rozpaść się, umrzeć, cokolwiek. To lepsze niż nagrać pięć, sześć, dziesięć albumów i skończyć jak Kiss".

 

Problem w tym, że fani zaczynają zastanawiać się, czy Guns N'Roses w ogóle będą w stanie zmobilizować się do nagrania drugiego albumu - nie mówiąc o piątym czy szóstym. Axlowi zdarzyło się już przecież raz opuścić zespół...

"To nie było nic wielkiego - utrzymuje Slash. - Jak tylko odwołasz występ, zaczyna się od razu wielkie zamieszanie. Wszyscy dostają świra a prasa rozgrywa to na swój sposób. Nie obawialiśmy się, że grupa rozpadnie się, wszyscy byliśmy wkurzeni na Axla. Ale usiedliśmy razem, pogadaliśmy przy piwie i wszystko wróciło do normy".

 

Mówi się, że Axl ma notorycznie "trudny" charakter. Jak układają się wasze stosunki prywatne, poza zespołem?

"Kochamy się - odpowiedział wprost. - Cały zespół jest bardzo zgrany. W ogóle nie zaprzątam sobie głowy tym, że ktoś odejdzie. To mnie nie niepokoi. Martwiłbym się tylko wtedy, gdyby któremuś z chłopców przytrafiło się coś złego. Nie mógłbym ciągnąć z tym zespołem dalej bez któregokolwiek z nich. Całą racją naszego istnienia jest jakby magiczne porozumienie pięciu ludzi. Nie jesteśmy, jakbyś to nazwał, wybitnymi muzykami, ale w obrębie Guns N'Roses wszystko funkcjonuje bez zarzutu. Na przykład Steven zmienia dynamikę utworu i ja natychmiast wiem, jak mam grać. Wiem, jak działa ten mechanizm. Przyzwyczaiłem się do grania z tymi facetami, wiesz? Łączy mnie z nimi bardzo silna więź. Owszem, zdarzają się między nami starcia i kłótnie, ale nigdy nie wprowadziłbym kogoś innego w ten układ. Wolne żarty!" - powiedział z drwiną i bladym uśmiechem na twarzy.

 

Ciekawość w końcu przeważyła i dziewczyny z basenu truchcikiem wpadły do baru. Zebrawszy całą odwagę, z nerwowym chichotem podeszły ostrożnie do naszego stolika: "Czy ty jesteś Slash z Guns N'Roses?" - pisnęła jedna z nich, blondynka o niebieskich, przepastnych jak ocean oczach.

"Owszem" - odpowiedział z cichym czknięciem.

"Czy mogę prosić o autograf?" - zapiszczała znowu.

"Jasne". Slash odstawił szklaneczkę, odłożył papierosa, podniósł się chwiejnie z fotela i cierpliwie podpisywał podsuwane mu kawałki papieru, koszulki, skórę... Spełnił wszystko, czego zażyczyły sobie dziewczyny.

"Kocham cię, Slash" - wyszeptała druga, która mogłaby uchodzić za bliźniaczkę tej pierwszej.

"Ja też ciebie kocham, mała" - wycedził Slash, obrzucając ją teatralnym spojrzeniem. Dziewczyny klasnęły w dłonie, zapiszczały unisono i zaczęły tyłem wycofywać się, machając na pożegnanie i śląc pocałunki.

Slash opadł na fotel z zadowoloną miną.

Zapytałem, czy sprawia mu to przyjemność.

"Tak, ale czasami nie potrafię już tak po prostu podejść i poderwać takiej dziewczyny. Czuję odrazę na samą myśl, że ona zalicza mnie bo jestem w zespole".

Było oczywiste, że Slash nie przywiązywał wielkiej uwagi ani też nie miał szacunku do dziewczyn, które gonią za zespołami - przynajmniej do tych, które ścigają zespoły do końca, do ich hotelowych pokojów.

"Może nie powinienem tego mówić, ale mam skłonność do upijania się. Potem wracam do hotelu i podrywam pierwszą z brzegu panienkę. Zdziwiłbyś się, gdybyś zobaczył niektóre z nich. Czasami zdarza się że wracam do hotelu o szóstej rano i znowu to samo - wydął wargi z niesmakiem. - Jedyne, co mi wtedy pozostaje, to pójść na górę i pić dotąd, aż taka wyda ci się całkiem ładna..."

- Mówiąc poważnie, czy nigdy nie obawiałeś się...

"AIDS?"

Przytaknąłem.

"Wiedziałem, że o to zapytasz - powiedział cicho. - Tak, to jest kurewski problem, który dotyczy mnie, i nie wiem, czy jest to skutek tego, jak zostałem wychowany, czy też jak sam siebie wychowałem, bo akurat pojawił się w czasie, gdy zacząłem myśleć na własny rachunek. Moja filozofia życiowa była bardzo prosta, a teraz jakiś idiotyczny głos wewnętrzny nęka mnie, powtarzając: 'Slash, musisz na siebie uważać. Igrasz ze śmiercią'. Całkiem przesrana sprawa. Widzisz, mam problemy ze swoją dziewczyną. Zerwałem z nią. Nie umiem sobie radzić ze stałymi dziewczynami. Można mnie zaliczyć w każdej chwili. Chyba że... To wszystko jest taką kurewską zmorą".

A jeśli chodzi o używanie prezerwatyw, zdaniem Slasha, nie rozwiązuje ono problemu. "Nie potrafię zmusić się do nakładania gumek. Nie używałem ich od trzynastego roku życia, kiedy mi pękła. Co mogę na to poradzić? To też chyba stanowi jakąś część tego wszystkiego - jeśli nie wykończy mnie gorzała, zrobi to AIDS" - zawyrokował z ponurą rezygnacją. AIDS, według Slasha, jest "upiorem, który został zesłany po to, by nas prześladować. Cały czas odczuwam tkwiący głęboko we mnie strach. Jeżeli coś złego mi się przytrafi, myślę, że będzie to, kurwa, właśnie to!

 

Kiedy byliśmy w Londynie, zachorowałem, a ja - nie wiem dlaczego - nigdy nie choruję. Zdarzyło się to chyba dlatego, że dawno nie byłem w Londynie. Prosto z lotniska pojechałem do hotelu i tam piłem przez cztery czy pięć dni. Doszła też zmiana czasu . i nagle to wszystko naraz strzeliło mnie między oczy i poczułem się naprawdę źle. Leżałem w łóżku. Potem poszedłem do pubu, ale nie mogłem ani pić, ani rozmawiać, ani włóczyć się z innymi. Musiałem złapać taksówkę i pojechałem do hotelu. Parę następnych dni snedziłem w łóżku. Tuż przed naszym pierwszym koncertem. Wydawało mi się, że to już koniec, że umieram - uśmiechnął się niewesoło.

AIDS jest teraz stale w moich myślach. Witajcie nam lata osiemdziesiąte! Wiesz, co mam na myśli. Oczywiście, nikt tego nie powiedział na głos, nie widziałem też tego nigdy w druku, w żadnym magazynie. Ale sądzę, że wszyscy powinniśmy zdawać sobie sprawę z tego, że kiedy David Lee Roth, Gene Simmons albo ja, albo ktokolwiek z nas pójdzie do piachu, pójdziemy za nim wszyscy. Równo jak w zegarku. Czy słyszałeś o jakiejś gwieździe rocka, która umarła na AIDS? Jak dotąd - nie - rozmowa zaczynała wpadać w ponury ton - ale gdy tylko to nastąpi - no bo Dave Roth zerżnął jakąś panienkę, którą ja zerżnąłem, którą... - choroba zabierze cały legion ludzi. Wyobraź sobie: 1989, 1990 - rok, w którym zmarły wszystkie gwiazdy rocka" - zarechotał.

 

Czy poddał się testowi na AIDS? A jeśli nie, to czy uważa to za dobry pomysł?

"Nie - skrzywił się. - Ale przez jakiś czas spotykałem się z gwiazdą porno. Poszedłem kiedyś na imprezę z chłopakami z Metalliki i tak się spiłem, że musieli mnie wynosić na rękach. Obudziłem się następnego dnia w mieszkaniu tej cizi. Akurat niedawno zmarł na AIDS gwiazdor Porno, John Rawis. Wydawało mi się, że jestem w piekle. Jej samochód miał przebitą gumę, w domu nie było telefonu. Byłem zupełnie uziemiony, bez grosza przy duszy i wszystko zdawało się być przewalone. Na dodatek ona brała takie pigułki, które są odpowiednikiem heroiny, i cały czas była niekontaktowa, w ogóle nie można z nią było Porozmawiać. Moje pierwsze pytanie tego ranka brzmiało: 'Nie pierdoliłaś się chyba ze starym Johnem, prawda?' Nie, nie pierdoliła się z nim. Gdy się upewniłem, wszystko było znowu w porządku. Ale początkowo naprawdę wpadłem w panikę".

Zamówiliśmy kolejne drinki. Slash przerzucił się na piwo. Wkrótce Guns N'Roses znowu mieli wyruszyć do Anglii, by w sierpniu wziąć udział w dorocznym festiwalu Monsters of Rock w Castle Donington. Czy miał dla niego jakieś znaczenie fakt, że urodził się w Anglii?

"Jasne, że tak. Kiedy byłem małym dzieciakiem, przywieziono mnie do L.A. z babką i wcale nie byłem tym zmartwiony. Potem pojechałem do Anglii na Boże Narodzenie i jeszcze parę razy. Moje najwcześniejsze wspomnienia o Ameryce to King Kong w telewizji i słońce. Angielski styl życia jest zupełnie inny. Tam umieją gotować, potrawy są inne, wszyscy są sympatyczni i jest tak, jakbyś znał wszystkich ludzi z dzielnicy, nawet dzielnicowego lekarza".

 

Powiedziałem, że w jego wspomnieniach Anglia wygląda jak w starym czarno-białym filmie i że w mojej dzielnicy życie wygląda zupełnie inaczej.

"Może. Ale ja mówię o czasach, kiedy byłem dzieckiem. Poza tym nie mieszkałem w dużym mieście. Kiedy po raz pierwszy pojechałem do Anglii z zespołem, czułem się naprawdę szczęśliwy. Teraz to zmieniło się w ciepłe uczucia do rockowej publiczności, która zrobiła na mnie duże wrażenie, kiedy byłem tam pierwszy raz".

 

Jaki był ten nowy "zły chłopiec rock'n'rolla" jako dziecko? Czy dobrze, na przykład uczył się w szkole?

"Potrafiłem dodawać, odejmować i jeszcze kilka innych gównianych rzeczy. Ale kiedy przychodziło do algebry, szło mi tak beznadziejnie, że mama zapisała mnie nawet na specjalne letnie kursy.

Chodziłem na nie codziennie i paliłem papierosy. Przez pierwsze półtora tygodnia byłem sam z nauczycielem. Jak chcę, mogę się przyłożyć. Więc chodziłem i ten nudny dupek usiłował wbić mi to gówno do głowy. Rzygać mi się chciało i wreszcie urwałem się. Nie byłem w tym dobry. Ale język angielski był jednym z tych przedmiotów, do których ojciec przekonał mnie bardzo wcześnie, bo sam dużo czyta.

Poza tym byłem przeciętnym uczniem".

 

Czy utrzymuje nadal ścisły kontakt z rodziną w Anglii?

"Nigdy nie pojechałem tam, by się zobaczyć z rodziną - zresztą oni i tak nie widzieli mnie od dziecka. Nigdy nie odwiedzam rodziny, więc w tym miejscu sprawę uważam za niebyłą" - wyznał.

 

Jak wytłumaczy oszałamiający sukces zespołu w Wielkiej Brytanii? Od Marquee, przez Hammersmith Odeon, aż do udziału w Castle Donington? Także przebojowy singel zaledwie po dwóch krótkich wizytach? Nie udało się tego dokonać w tak krótkim czasie - i w tak przekonujący sposób - innym z jego familii, by wspomnieć Motley Crtie, Bon Jovi czy Poison. Dlaczego właśnie Guns N'Roses?

"Nie wiem. Właściwy zespół we właściwym czasie, jak sądzę. Kiedy graliśmy w Marquee, cały czas buczało w głośnikach. Wydaje mi się, że ten pierwszy występ był bardzo niechlujny i cienki. Ale bawiłem się kurewsko dobrze. Wałęsałem się po ulicach, upijałem się. Byłem tak odrażający jak chyba nigdy dotąd. Wyrzucano mnie z każdego pubu. Znasz klub St. Moritz (na Wardour Street)? Rozwaliłem całą frontową szybę, bo nie chcieli mnie wpuścić! Wkopałem do środka całą szybę. Przyjechały gliny, ale udało mi się wymknąć. Wykopano mnie z Lime-light, wykopano z Intrepid Fox". Z dumą wyliczał kluby, jakby były to medale wojenne. "Byłem wyrzucany ze wszystkich lokali w tej okolicy i świetnie się przy tym bawiłem.

W Intrepid Fox zabrałem Philowi Moggowi (wokalista UFO) drinka, wylałem go sobie na głowę i cisnąłem w niego szklanką. Nie cierpię tego faceta - wyszeptał. - Nienawidzę każdego, kto zgrywa się przy mnie na wielką gwiazdę rocka. Usiadł przy naszym stoliku. Myślałem najpierw, że popisuje się. Nie wiem. Może jest rzeczywiście fajnym facetem. Ale on się przysiadł i zamówił drinka na nasz rachunek czy coś w tym sensie. Gdy go podano, przechwyciłem go i rozpieprzyłem szklankę. Wszyscy zdębieli. Było to może głupie, ale świetnie się bawiłem i nie miało to dla mnie znaczenia... Biegałem po ulicach Soho i wydzierałem się na całe gardło - ale jaja! Przesiadywaliśmy z Lennym z Motorhead w ich studiu. Pozwalali nam grać na swoim sprzęcie. Motorhead są kimś w rodzaju naszych krosów, więc było naprawdę fajnie.

Londyn jest dla mnie... Chcę czuć się blisko związany z tą publicznością; chcę, aby ona czuła, że jesteśmy ich kapelą. Ale za mało tam gramy - dotąd tylko dwa razy. Może wrócimy tam znowu z Metalliką, ale to nastąpi dopiero w październiku i będzie to koniec całej trasy. Najwspanialsze jest to, że możemy jechać na Donington. Mówiono nam, że będzie tam prawdopodobnie sto tysięcy ludzi. To będzie dla nas jakby najważniejszy występ... Czy mówiłem ci, jak to zrobimy? - zapytał, pochylając się konspiracyjnie nad stołem. - Jedziemy w trasę z Aerosmith. Wtedy łapiemy Concorda, gramy w Donington i zaraz wracamy. Zwykłym pasażerskim samolotem, ale w business ciass" - powiedział z nie ukrywaną radością.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin