Obozowe wspomnienia - Auschwitz - Birkenau
Odnośnik do oryginalnej publikacji: http://www.auschwitz88369.republika.pl/S(...)itz.htm
6głosuj
Zbrodnią w stosunku do tych bezimiennych pomordowanych byłoby milczenie. Wspomnienia jednego z więźniów obozu koncentracyjnego.
Wyświetlenia: 8.945
Utworzony: 27/02/2007
Umieść u siebie
Wstaw poniższy kod na swoją stronę, a odwiedzający będą mogli przeczytać ten artykuł bezpośrednio na niej.
Kod:
Sprawdź jak kod będzie wyglądał po umieszczeniu
ukryj
Mój ojciec Jan Szembek urodził się w 1911 r. w rodzinie ziemiańskiej. W 1942 r. został zaaresztowany i osadzony w więzieniu w Tarnowie. W domu pozostawił żonę Wandę, z 3-letnią córką (w tym czasie ja i moja siostra bliźniacza właśnie oczekiwałyśmy przyjścia na ten świat). W połowie stycznia 1943 r. mój ojciec został przetransportowany do Auschwitz i osadzony w „zugang blok”, gdzie ochrzczono go numerem: 88369. Po 6-tygodniowym pobycie w Auschwitz 1 marca 1943 r. z grupą 648 więźniów został wyprowadzony do Birkenau. Opatrzność Boża sprawiła, że trafił do grupy więźniów, których z piekła przetransportowano do Oranienburga, gdzie przebywał do 1945 r. Po wojnie ojciec bardzo niechętnie rozmawiał na temat obozów koncentracyjnych. Koszmar tamtych dni sprawił, że mój ojciec już nigdy nie odzyskał straconego tam zdrowia. W latach 1955 - 1960 napisał wspomnienia, które w niniejszej publikacji odkrywam.
Uważam, że zbrodnią w stosunku do tych bezimiennych pomordowanych byłoby milczenie.
Maria Borcz
Więzienie Tarnów
Dziwnie metaliczny łoskot, rozchodził się przykrym, niepowtarzalnym echem, po labiryntach korytarzy więziennych, towarzyszący zamykaniu za nami kolejnych krat.Małe zakratowane okienko suteryny zarysowało niewyraźne sylwetki około 20-tu współtowarzyszy. Jakoś nie śmiałem zaglądać osadzonym w oczy, chociaż podświadomie szukałem sylwetki Maksa Staudego i Henia Skrzyńskiego, których widziałem na więziennym korytarzu. W lochu panowało grobowe milczenie. Odtwarzałem każdy szczegół, wnikliwie szukając argumentów obciążających, które mogłyby się przyczynić się do mojego aresztowania. Po pewnym czasie nasz loch zaczął wypełniać początkowo gwar, wreszcie kłótnie i wzajemne wymyślania. Ta atmosfera pogłębiała we mnie uczucie poniżenia i rodziła wewnętrzną depresje. Zapadł pierwszy więzienny zmierzch. Zbliżył się do mnie człowiek, który na pierwszy rzut oka wyglądał inteligentnie.
Ma pan papierosa? - zapytał
Nie, przecież kazali nam je oddać wraz ze wszystkimi dokumentami, pieniędzmi i nawet pierścionkami.
- I co, Pan oddał?
- Oczywiście.
- Może ma pan gdzieś jeszcze jakieś marki lub "młynarki"? To ja zorganizuję palenie i coś do jedzenia, ja znam tych zamiatających na podwórzu.
- Nie mam - odpowiedziałem, odczuwając mimo przyjemnej powierzchowności pewną niewytłumaczoną rezerwę do mówiącego. Zdobył on sobie dziwny posłuch i sympatię wśród aresztowanych, usłużnie zebrał nawet jakieś pieniądze na okienne transakcje. We mnie nie budził zaufania, ponieważ stawiał zbyt dużo niby błahych pytań na temat przyczyn, okoliczności i powodów aresztowania, profesji więźniów itp.
Zapewniał, że po przesłuchaniu wszystkich wypuszczą.
Ustąpił mi miejsce siedzące na części swojego płaszcza w czasie pierwszej nocy w więzieniu.
Był on, jak później łatwo zrozumiałem, normalną wtyczką więzienną.
Kąpiel przy równoczesnym parowaniu odzieży, rozprowadzanie nas do cel więziennych - niewarte są szerszych wspomnień.
Zamknięto mnie w celi 54, która miała już 15-tu lokatorów, którzy ułatwili mi poznanie życia więziennego, które pozornie oderwane od świata posiada własny rytm i związaną z tym konieczność adaptacji.
Duże więzienie zbiorcze w Tarnowie zostało wybudowane w latach międzywojennych wg najnowszych jak na owe czasy wzorów. Cele w zależności od wielkości posiadały podobnie urządzone wnętrza.
Siatki łóżek (sienników brak) ześrubowane były poprzez betonową ścianę dwugłowicowymi śrubami. Siatki te na okres dnia podnoszone były na powierzchnię ściany, podobnie przy ścianach przymocowane były straponteny i o podobnej konstrukcji stoliki. W praktyce okazało się, że nie było celi w której jedna ze śrub dzieląca ściany cel nie byłaby ruchoma.
Wydrążone na wylot dziury w ścianach służyły nam jako „telefony„ pomiędzy celami.
Współwięźniowie, których zabrano na przesłuchanie do celi już nie wracali. Żaden nie posiadał poważnych „politycznych obciążeń”, toteż ten fakt nie budził zdziwienia.
Czekałem na śledztwo. Wiedziałem już, że jest ono brutalne. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy z tego, że nie będę przesłuchiwany jako człowiek a jedynie opluwany i znieważany jak bandyta. Bardzo się niepokoiłem, gdyż nie wiedziałem ile oprawcy wiedzą na mój temat.
Któregoś dnia zawołano mnie do „telefonu” między celami. Tu podchorąży Sierotkiewicz. Jeżeli nie będę mógł mówić - powiem „6”. Jestem już trzeci dzień. Zapytałem nowo przybyłego – co w domu? Dał kilka pobieżnych relacji, że niby wszystko w porządku. Co pan wie o zastrzeleniu sturmfüra
z Wierzchosławic na terenie pańskiego rewiru? - Waryś.
"6" odpowiedziałem zatykając starannie dziury „telefonu” Do Sierotkiewicza ani przez chwilę nie miałem zaufania. Zwracałem na niego uwagę Heniowi Skrzyńskiemu, który lubił się nim wysługiwać. Wg mojego rozeznania Sierotkiewicz nie miał pojęcia o służbie wojskowej w stopniu podchorążego kawalerii. Pomyślałem „wtyczka”. Ktoś jednak musiał już znaleźć zwłoki szkopskiego szpicla. Ta myśl denerwowała mnie. Trudno mi było wyciągnąć wnioski. Hauptstumfürer Kuntze zamknięty w tej samej obławie co ja mógł być oskarżony z powodu znanych kłótni i strzelaniny jaka wywiązała się przy pijatyce niemieckiej w Wierzchosławicach dwa tygodnie wcześniej. Niezbitym dowodem mógł być śmiercionośny kaliber manlichera, który był własnością Kuntza. Postawione mi pytanie budziło jednak podejrzenie, że ten fakt jest przypisywany bezpośrednio mojej działalności.
Mimo woli, jak w starym podartym filmie przesuwały mi się obrazy nocy aresztowania...
Silne walenie, kopanie w drzwi, niemieckie wrzaski „otwierać natychmiast”. Odtwarzałem zdarzenia. Był to okres stałych napadów uzbrojonych band, leśnych składających się z najgorszych szumowin społeczeństwa. W lasach podległych mi rewirów lokowała się jedna z groźniejszych band Kosieniaka. Miała ona na swym koncie nie tylko sąsiednie dwory, ale i wszystkich bogatszych gospodarzy. W niespełna dwa tygodnie wcześniej zrabowali w Jadownikach młyn dzierżawiony przez mego przyjaciela Wysockiego. Napad ten, którego ofiarą padł nie tylko właściciel młyna ale i jego żona z domu Roztworowska (moja kuzynka), pozbawił w brutalny sposób jeszcze dalszych pięć osób głównie, młode niewiasty wysiedlone, znajdujące tam schronienie. Wg mnie, Haupsturmfürer Kuntze nie należał do ludzi odważnych. Piekielnie obawiał się podobnego napadu. Uzgodnił ze mną, że w wypadku napadu damy sobie sygnał trąbieniem na lufie. W odpowiedzi więc na nocne szarpanie drzwi zatrąbiłem z bocznego okna. Na ten odgłos w pobliżu okna spostrzegłem kilku uzbrojonych SS-manów. Mimo nocy sylwetki ich nie budziły we mnie żadnych wątpliwości. Jak spod ziemi wyrastali następni. Na mój sygnał zareagowali bardzo ostro żądając natychmiastowego otwarcia drzwi. Tłumaczyłem moją ostrożność napadem bandyckim przeżytym w tym miesiącu. Nie miałem jednak innego wyjścia, jak odryglowanie drzwi niepożądanym gościom. Kilkunastu weszło do środka i zakuwszy mnie w kajdany pozostawiło jednemu z nich do pilnowania. Inni z bronią w ręku rozpoczęli szczegółową rewizję nadleśnictwa od piwnic do strychu. Rozeszli się jak wszy po całym obejściu. W tym też czasie rozpoczęły się pod oknami początkowo pojedyncze, a później coraz częstsze strzały.
To Kuntze zamieszkujący w linii powietrznej nie więcej niż dwadzieścia metrów rozpoczął strzelanie do sylwetek SS-manów trudnych do rozpoznania w nocy otaczających pierścieniem całe nadleśnictwo.
Strzelanina ta dawała mi uzasadnioną satysfakcję. SS-mani spodziewali się znalezienia u mnie arsenału ruchu oporu, o który jak się później okazało byłem podejrzany.
- Ilu ich jest? - zapytał mnie ostro jeden z przybyłych.
- Chyba jeden.
- Co znaczy chyba?
- Bo nie wiem czy SS Staubfürer Kuntze nie ma gościa.
- Co ! To strzela Staubfürer?
- Tak.
- Przerwać ogień ! - zakomenderował.
Już się dobrze rozwidniało. Brutalnie wtrącony do ciężarówki jechałem w asyście kilku innych ciężarówek naładowanych SS-manami z grupy Sonderkomando z Krakowa. Jechałem za więzienne kraty. Czułem jednak, że jadę jedynie fizycznie, zostawiając wszystkie myśli ogród trosk i uczuć w domu.
Wiadomość o zwolnieniu rannego Kunza ze szpitala więziennego na wolność zwiększyła moją obawę. Starałem się jednak nie dawać tego znać po sobie. W sposobie mego myślenia tkwiło głębokie przeświadczenie, że sfera wiecznego szczęścia wynika z nastroju jaki wyzwalający ducha posiada. Co w tym kontekście znaczyć mogą nawet całodzienne tortury, jeśli dać one mogą niekończące się szczęście wiecznej i trwałej już świadomości nawet bezimiennego bohatera.
Więzienie w Tarnowie między innymi spełniało rolę więzienia zbiorczego. Mimo przepełnienia, bez względu na niemożliwość położenia się w nocy, dostawaliśmy często transporty aresztowanych z rejonu Rzeszowa i Nowego Sącza. Tam właśnie wsławił się swym okrucieństwem szef miejscowego gestapo Haman.
Mijały dni i miesiące nikomu już nie było pilno i nikt nie wyczekiwał terminu wezwania na przesłuchanie. Przywykliśmy do tego, że mniej więcej co piąty nie wracał z przesłuchiwań.
Sporo również wrzucano do celi niezdolnych po przesłuchaniu do samodzielnych ruchów.
Nadszedł dzień, w którym wywołano mnie na „Urszulańlską” (siedziba gestapo). Wrzucony brutalnie do więźniarki uderzałem o jej boki na „kocich łbach” ulic Tarnowa. Modliłem się o siłę wytrwania. Słowa: ”Módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci”... brzmiały wówczas jak dyspozycja na śmierć. Mimo woli łzy stanęły mi w oczach, których udało mi się nie okazać asekurujących mnie oprawcom. Czułem, że nie jestem sam.
Dobre dwie godziny stałem w zimnym korytarzu osławionego gestapo przy ulicy Urszulańskiej. Już w pierwszych dwóch minutach dostałem dwa razy w twarz za to, że nie poderwałem się na baczność przed przechodzącym SS-manem. Przed wyprowadzeniem mnie z więzienia skuto mi dłonie zatrzaskującymi się kajdankami, które uciskały mnie w dłonie powodując odrętwienie. Wreszcie podszedł do mnie jakiś SS-mański podoficer wprowadził mnie do dość obszernego pokoju. Pokój był prawie pusty. Postawiono mnie pod ścianą. Przy przeciwległej ścianie pod dwoma oknami stały dwa duże dębowe biurka. Za prawym siedział jakiejś wyższej szarży SS-man. Naprzeciw niego przy drugim biurku – sekretarz - tłumacz w stopniu podoficera. Za jego plecami były jednoskrzydłowe zamknięte drzwi. Przy nich na ławce siedziało dwóch SS-manów. Na wolnej części ławki, leżały dwa ponad metrowe kawałki skręconych stalowych lin ze skórzanymi uchwytami. Na pewno, dla zwrócenia mojej uwagi na nie, siedzący przy nich SS-man, jakby nie mogąc doczekać się ich użycia przekładał je parę razy. Jak reflektorem przesunąłem wzrokiem po zebranych. Z wyrazu ich twarzy emanowała złość, nienawiść i sadyzm. Wrzaskliwa dyspozycja „zaczynać” (Bunvangen!). Tłumacz - sekretarz ostrym, nieprzyjemnym tonem „śląską polszczyzną” pytał mnie o dane personalne. Wypytywał z nieprzypuszczalną wnikliwością o najdrobniejsze detale zarówno mego życia osobistego, jak i całej rodziny tak ze strony ojca, matki jak i żony. Prowadzący śledztwo przewracał uważnie różne kartki grubego, niebieskiego skoroszytu, który jak przypuszczałem musiał zawierać informacje o mnie, gdyż często odrywając wzrok od nich patrzył na mnie, marszczył brwi lub uśmiechał się ironicznie. Uprzytomniłem sobie, że przecież ojca mojego poszukiwano jako pierwszego dla publicznej egzekucji w Ostrowie Wlkp. Powszechnie wiadomym było, że dowodził on oswobodzeniem Ostrowa od Niemców w roku 1918 i od tej pory pozostawał prezesem „powstańców i wojaków”. O adres ojca jeszcze nie pytał. Wiedziałem jednak, że go na pewno nie podam. W pewnym momencie, prowadzący śledztwo wstał, otworzył szafę kancelaryjną i wyjął z niej dość dużą paczkę. Z cynicznym uśmiechem przywołał podoficera z ławki.
- „Popatrz co mam!” - odsuwając skoroszyt rozwinął paczkę.
Na powierzchnię biurka rzucił kościelną, liturgiczną kapę. Światło padające z okna lśniło, mieniło się, błyszczało przy każdym poruszeniu migocąc w setkach kamieni i pereł, którymi była wyszywana. Wyjął z kieszeni scyzoryk i z jakimś dziwnym widocznym zadowoleniem odcinał i segregował klejnoty. W wyrazie jego twarzy wyczułem zadowolenie nie tylko z grabieży ale i profanacji, którą najwyraźniej chciał, bym zauważył. Łatwo to zrozumiałem, gdyż zajęcie swoje rozpoczął prawie bezpośrednio po mojej relacji, że kończyłem gimnazjum księży Marianów przebywając pięć lat w ich internacie na Bielanach. Z historią mego życia doszedłem w zeznaniach do lipca 1939r.
- Co robiliście w czasie wojny 1939roku? Nie wiedziałem czy odpowiedzieć po niemiecku czy po polsku, wydało mi się, że dzięki tłumaczeniu zyskuję na czasie tak potrzebnym dla wnikliwej analizy każdej odpowiedzi. Odpowiadam więc po polsku.
- Mam zaszczyt być porucznikiem artylerii. Brałem więc oczywiście udział w wojnie.
- Jak powiedział? - skrzywił się prowadzący śledztwo
- Zapisać! - wrzasnął prowadzący.
Stanęło mi przed oczami spontaniczne, serdeczne pożegnanie licznej ludności pobliskiego Radłowa. Wyjeżdżałem stamtąd jako pierwszy zmobilizowany w tej wsi. Zachowałem w czasie pożegnań pogodę i dumę rozumiejąc jak wpłynąć ona może na asystującą mi żonę i żegnanych ludzi. Zdawałem sobie dalej sprawę, że po dziesięciu miesiącach pracy w tym rejonie gestapo musiało dokładnie znać te fakty, jak też mój stopień wojskowy.
- A jak powiedzieliście?
Mam zaszczyt, powtarzam być porucznikiem rezerwy artylerii, brałem więc oczywiście udział w wojnie. Tym razem powiedziałem po niemiecku.
- Dlaczego nie jesteście w Oflagu? - na czyje polecenie zdjęliście mundur i od kogo dostajecie instrukcje?
Logiczność tych pytań, ich zgodność z regulaminem służby wojskowej zaskoczyła mnie. Chcąc zachować część prawdy, nie wiedząc jak dalece może być ona znana przesłuchującym wykorzystałem fakt, że II D.A.G. do którego miałem przydział, a który formowany był przez pułk macierzysty 4 - P.A.C. w Łodzi przestał istnieć już pod Sieradzem tzn. na początku kampanii. Pomijając uratowanie dwóch dział i doprowadzenie ich do Warszawy, gdzie po dwóch tygodniach dopełniłem szeregi 4 - P.A.C. powiedziałem :
- Oddział mój przestał istnieć, dlatego nie znalazłem się między oficerami idącymi do Oflagu.
- Były rozkazy i obwieszczenia, obowiązujące wszystkich wojskowych nie posiadających oddziałów względnie nie zmobilizowanych do zgłoszenia się w „Oratkomendanturze”.
Prowadzący śledztwo wstał. Uśmiechnął się ironicznie i powiedział:
- My wam wszystko przypomniemy
- Zawołać - wymienił jakieś niemieckie nazwisko. SS-man poderwał się z ławki i wybiegł do portierni.
Wszedł jakiś kapral SS, trzasnął kopytami i zameldował się służbowo.
- Pilnować go tu - wskazał głową na mnie i wyszedł, a za nim sztywno, jak drewniane pajace reszta.
Wychodzących słychać było jeszcze w korytarzu, gdy nowo przybyły kapral podszedł i na powitanie kopnął mnie okutym buciorem w kostkę. Długie, juchtowe, zimowe buty jakie miałem uratowały mi nogę od złamania lub pęknięcia.
- Gdzie ukradłeś te buty bandyto - zapytał.
Podszedł do ławki, wziął jedną z leżących tam stalowych, plecionych lin. Stanął przede mną w rozkroku i z sztubacką arogancją wyzywająco zapytał
- Wiesz do czego to służy? Milczałem.
- To właśnie dla takich jak ty, co mówić nie umieją. Pałeczka dyrygencka! Śpiewają!
Wyczułem, że chce mnie uderzyć. Smagnął parę razy ciężkim biczydłem, które jakimś dziwnym, smutnym i głuchym szumem przecięło powietrze. Wreszcie rzucił go na ławkę usiadł bokiem na biurku machając nogą. Opuszczone, skute ręce w wielogodzinnym bezruchu nabiegały mi krwią. Bolały skute kajdanami dłonie. Chciałem podnieść je w górę zginając ręce w łokciach. Nie miałem siły ich unieść. SS-mański służalec zauważył moją próbę i z całej siły uderzył mnie w spuchnięte i obolałe dłonie. Wyrostek najwidoczniej zadowolony z siebie, zaczął mnie zarzucać retorycznymi pytaniami.
- Czy istnieje Polak, który nie byłby bandytą albo złodziejem? Polacy to tchórze, brudni, śmierdzący a wszystkie Polki tokurwy itp.
Mówił jak karabin maszynowy. Butne odgłosy kroków w korytarzu zbliżały się do drzwi. Wracają - pomyślałem. W otwieranych drzwiach spostrzegłem nową twarz Hauptsturmfürera, a za nim znanych mi już z przedpołudnia pozostałych.
Nowy śledczy, miał coś odrażającego, jakieś piętno okrucieństwa w pokiereszowanym zresztą pysku. Na wszystkich widać było, że obiad silnie zakrapiali.
- Dosyć cierpliwości! - wrzasnął nieoczekiwanie bijąc pięścią w blat biurka. Wyjął z kabury rewolwer i z równą pasją rzucił go na biurko.
- Będziesz gadał czy wolisz śpiewać?
- Odpowiedziałem na wszystkie pytania. Wyjaśniłem spokojnie.
- Jakie pytania? Masz powiedzieć kto z Krakowa przesyłał ci rozkazy oraz wymienić tych wszystkich, którym je przekazywałeś.
- Rozkazy otrzymuję jedynie z niemieckiego nadleśnictwa, któremu podlegam. Przekazuję je jednemu z gajowych.
- Co?! Wrzasnął kapitan i chwycił rewolwer. W pokoju panowała niczym nie zmącona cisza. Z niewytłumaczalnym spokojem patrzyłem w mierzącego, który od czasu do czasu zamykał lewe oko dla wyraźniejszego celowania. Nagle poderwał się. Lufę pistoletu pchnął mi w usta. Nie wiem czy przypadek, czy lekki unik, uratował moje siekacze. Lecz lufa sprawniej jednak niż cęgi dentysty wyłamała mi cztery trzonowe zęby z lewej strony. Rozdarte wargi i dziąsła silnie krwawiły. Zaciskałem usta starając się zatrzymać językiem luźne kawałki zębów i przełykać czystą krew. Oprawca siadł przy biurku. Wydawało mi się, że napięcie minęło. Robił wrażenie spokojniejszego. Milczał. Widać było, że intensywnie myśli. Raptownie podniósł głowę i rozkazał jednemu z SS-manów,
- Sprowadź tu natychmiast Mizerę!
- Nie będziesz ze mnie durnia robił, rzucił w moją stronę. Wiedziałem, że Mizera został zaaresztowany w Brzesku za nielegalny handel mąką. Byłem spokojny, że jest więc w rękach „Krypo”. Teraz czułem, że nie mogę opanować zdenerwowania. Bałem się jego zeznań. Czułem jak krew ucieka mi z twarzy. Zimny pot wystąpił mi na czoło. To właśnie on Mizera był u mnie parę razy jako zaufany goniec. Nagła decyzja sprowadzenia go dla konfrontacji ze mną nie przedstawiała żadnych złudzeń. Próbowałem zdać sobie sprawę z tego, kogo względnie ilu mógł sypnąć i jaki był w ogóle zakres jego wiadomości. Hauptman przewracał kartki w skoroszycie i dość nerwowo palił cygaro, wypluwając co chwilę pozostały w ustach tytoń. SS-mani zapalili papierosy. W korytarzu usłyszałem ordynarne krzyki i wyzwiska.
SS-man najpierw otworzył drzwi, a następnie ciągnąc silnie za ramię wciągnął „strzęp” jakiegoś mężczyzny. Brudny, obdarty, zarośnięty, posiniaczony i pokaleczony płaczliwym głosem wołał od progu.
- Ja naprawdę nic więcej już nie wiem! Nie bijcie mnie!
- Co powiedział? - nerwowo zapytał kapitan.
Tłumacz z uśmiechem zadowolenia powtórzył jego słowa,
- Zapytaj czy się znają - polecił kapitan.
SS-man, który go wprowadził okręcił go w moją stronę i zapytał.
- Kto to jest? Znasz go?
Mizera stanął zmieszany, szczęka drgała mu bezładnie i bezszelestnie. Padł na oba kolana jak podcięty złożył ręce wzniesione jak do modlitwy i z płaczem, trzęsącym się z przerażenia głosem wołał:
- Panie łowczy! Panie poruczniku! Zaklinam pana niech pan im wszystko powie - oni wszystko wiedzą - Jak pan nie powie zakatują pana!
Zaskoczony tą sceną kapitan prowadzący śledztwo zażądał natychmiast – tłumaczenia. Usłyszawszy je wszyscy SS-mani wydali okrzyk tryumfu czy zwycięstwa zanosząc się od śmiechu. Mizera, chcąc mnie może przekonać o konieczności zeznań, jak w malignie opowiadał przypominając mi przeróżne historie nie tylko znane, ale i takie, które widocznie stworzył w swoich zeznaniach. Cytował nawet nazwiska ludzi na pewno nie zaangażowanych. Mówił wolno z wysiłkiem, raczej cedził słowa. Słuchałem zaskoczony starając się ustalić co w relacjach Mizery mogło być zasłyszane przez niego a co pozostaje czystą jego fantazją, którą chciał zaimponować lub też przysłużyć się przesłuchującym. Umysł mój jakoś dziwnie zdrętwiał. Jak dalece zeznania Mizery sprawdzono? Kto z licznych przez niego wymienionych został aresztowany?
- No, a na to wszystko co macie do powiedzenia? Panie komendancie?
W momencie, gdy kończył modulację ostatniego słowa, podszedłem dwa kroki do klęczącego Mizery i powiedziałem:
- Ja mam na to tylko jedną odpowiedź, oto ona i splunąłem w twarz
resztkami zębów prosto w twarz Mizerze.
Śledczy poderwał się z za biurka i do skoczywszy do mnie trzasnął mnie kolbą rewolweru w prawą skroń. Przewracając się wydawało mi się że tracę przytomność. Zawirowało mi przed oczami, potem nastąpiła ciemność błogie uczucie, że nie przezwyciężam wysiłku stania, który odczuwałem już w nogach i krzyżu. Uświadomiłem sobie, że obficie krwawię. Jakoś boleśnie wykręciła mi się szyja i tył głowy na którą upadłem, leżenie na podłodze sprawiało mi jednak ulgę. Krztusiłem się jedynie silnie krwią a język wyczuwał połamane zęby tym razem z prawej strony. Oprawcy zauważyli widocznie, że leżenie sprawia mi ulgę, kopali mnie w piersi pod skutymi ramionami. Kopali jak kopie się piłkę z zamachem nogi. Buty ich przerzucały mnie bezwładnie raz w jedną raz w drugą stronę. Podnieść się było bardzo trudno. Wreszcie - udało mi się jakoś podkurczyć nogi, podeprzeć złączonymi rękami i klęknąć.
Umysł jakby poruszony wstrząsem rozpoczął gwałtowną analizę sytuacji. Usta ciągle pełne krwi, której już nie nadążałem łykać. Czułem ją wyraźnie w tchawicy. Schlebia mi przypisywane przez was stanowisko dowódcy tak dużego odcinka. Jeśli jednak tak mnie oceniacie, to ubliża mi konfrontacja z pierwszymi lepszymi „lumpami”, pospolitymi handlarzami, z którymi na pewno na wspomniane przez niego tematy nie rozmawiałbym.
Nie znam wymienionych przez niego ludzi, a jego samego przelotnie z tytułu prac brakarskich jakie dla was wykonywał w nadleśnictwie Waryś.
To wystarczyło bym zorientował się co jest wart. Inni ludzie, na których powołuje się rzekomo dobrą znajomością tym bardziej poważnie go nie traktowali i wiedzieli co o nim sądzić. Jeśli pan panie kapitanie daje posłuch i wiarę takim ludziom proszę z nimi rozmawiać, mnie jednak w to nie mieszać i z nimi nie zestawiać.
Hauptumpfürer spojrzał na mnie. Starałem się patrzeć na niego z poczuciem wyższości. Czas się dłużył. W pewnym momencie kapitan wstał i opanowanym, ale stanowczym głosem, wskazując na Mizerę - zarządził: „Raus mit dem Drek” w ślad za wychodzącym wyszedł sam... Zapanowała cisza... upragniona cisza... Cisza odprężenia, która zamiast wypoczynku powodowała gwałtowny ból głowy. Nawet w bezruchu czułem nieznośnie łamiący ból karku. Opuchnięte wargi i dziąsła coraz bardziej utrudniały przełykanie krwi. Zdrętwiałe, bezwładne ręce ciążyły i potęgowały ból skopanych boków.
Do pomieszczenia wrócił kapitan ostentacyjnie zapinając pas główny. Podświadomie wydawało mi się, że to sztuczne. Usiadł przy biurku, spojrzał na zegarek. Oczami rejestrowałem każdy jego ...
walhalla_88