Piers Anthony - Adept 02 - Błękitny Adept.doc

(1546 KB) Pobierz
Piers Anthony

Piers Anthony

 

 

 

Błękitny

Adept

 

 

Cykl: Adept   tom2

 

Przekład Sylwia Twardo i Anna Kidawa

Tytuł oryginału Blue Adept


Rozdział 1

JEDNOROŻEC

 

 

Samotny jednorożec galopował przez pola ku Błękitnemu Zamkowi. Był to ogier o błyszczącej, ciemnoniebieskiej sierści, czerwonych skarpetkach na zadnich nogach i skręconym w elegancką spiralę rogu. Biegnąc, grał na tym pustym w środku instrumencie, wydając dźwięki przypominające aksamitny głos saksofonu. Muzyka mknęła przed nim przez równinę.

Stile podszedł do parapetu i spojrzał w dół. Był on drobnym, lecz niezwykle sprawnym mężczyzną, niegdyś dżokejem, ale nigdy nie stracił formy. Miał na sobie błękitną koszulę i dżinsy, choć wielu uważało, iż strój ten nie przystoi jego pozycji, aczkolwiek była ona na tyle wysoka, że mógł ją - do pewnego stopnia - bezkarnie ignorować.

- To Clip! - wykrzyknął, rozpoznając gościa. - Neyso, chodź, to twój brat!

Ale Neysa już o tym wiedziała. Miała przecież lepszy słuch. Kłusem wypadła z zamku i spotkawszy Clipa przy głównej bramie, skrzyżowała z nim rogi w pospiesznym pozdrowieniu. A potem oba jednorożce wykonały pełny ceremoniał witania, biegnąc zgodnie bok w bok i grając w duecie. Róg Neysy dźwięczał jak harmonijka i pięknie się komponował z głosem saksofonu.

Stile patrzył i słuchał, oczarowany, i to wcale nie magią. Zawsze czuł dużą sympatię do koni, a jednorożce polubił jeszcze bardziej. Nie potrafił być, oczywiście, bezstronny; Neysa była jego najlepszym przyjacielem w tym świecie. A jednak...

Jednorożce przyspieszyły rytm; ich kopyta uderzały do taktu o murawę. Przeszły w synkopowy, pięciotaktowy krok, chód jednorożca, dopasowując do niego muzykę. Stile, nie mogąc się powstrzymać, wyciągnął harmonijkę i przyłączył się do muzykowania, wybijając nogą takt najlepiej, jak potrafił. Miał wrodzone zdolności muzyczne, a ostatnio mógł rozwinąć swe umiejętności, gdyż były one nieodłącznie związane z jego magią. Kiedy grał, wokół niego gromadziła się nieuchwytna moc. Lecz Stile nie przejmował się tym zbytnio; magia stawała się faktem, dopiero gdy przyzwał ją we właściwy sposób.

Jednorożce zakończyły swój taniec radości i pocwałowały do zamku. Zbliżywszy się do bramy, przybrały ludzkie kształty, przemieniając się w przystojnego młodzieńca i drobną jak elf, lecz również prawdziwie piękną dziewczynę. Stile pospieszył przywitać je na dziedzińcu.

- Pozdrowienia, Adepcie, i wiadomość od Głównego Ogiera Stada - oznajmił Clip. Trzymał siostrę za rękę, ku jej niememu zawstydzeniu; nie była tak wylewna jak brat. Oboje odziani byli w archaiczne, ziemskie stroje, tak jak wyobrażał je sobie nieludzki umysł, w kolorach mniej więcej przypominających ich naturalne barwy.

- Miłe jest mi twe pozdrowienie - powiedział Stile. - A także posłanie, jeśli skierowano je w pokoju.

- I takim jest w istocie, Adepcie. Głównemu Ogierowi spodobało się wezwać klacz Neysę, by została zaźrebiona. - Umilkł, a po chwili dodał własny komentarz: - Nareszcie.

- To wspaniale! - zawołał Stile. - Po trzech latach, podczas których odmawiano jej tego, wreszcie będzie miała źrebaka!

Spostrzegł nagle, że Neysa nie zareagowała wybuchem radości, jakiej się po niej spodziewano. Spojrzał na nią z troską. - Czy nie raduje cię to, przyjaciółko? Myślałem, że twe najgłębsze pragnienie...

- Siostro, sądziłem, że przynoszę ci dobre wieści... - Clip także patrzył na nią ze zdumieniem.

Neysa odwróciła wzrok. Była zgrabną dziewczyną, około cala niższą od Stile'a - choć czuł, że to głupie, to wzrost ten bardzo mu odpowiadał. Jako klacz należała do najmniejszych, miała zaledwie czternaście dłoni w kłębie; gdyby była choć odrobinę niższa, zaliczono by ją do kucyków, końskiego odpowiednika Małego Ludu. Jej ludzka postać była jedynie odbiciem tego, a tylko maleńki guziczek rogu na czole ukazywał jej prawdziwą naturę.

Stile dawno już nauczył się żyć ze świadomością, że wszyscy mężczyźni i większość kobiet przewyższają go wzrostem, a Neysa w ogóle nie należała do gatunku ludzkiego. Lecz mimo to była dla niego najbliższym towarzyszem zarówno w ludzkim, jak i końskim znaczeniu tego słowa. Choć potrafiła mówić, nie należała do istot rozmownych. Nie odznaczała się też specjalną żywością charakteru, choć od czasu do czasu w subtelny sposób ujawniała nieco przekorne poczucie humoru.

Clip i Stile spojrzeli po sobie. Co to miało znaczyć? - Czy inna samica będzie wiedziała? - spytał Clip.

Stile kiwnął głową.

- Ta jedna będzie. - Podniósł trochę głos: - Pani!

Błękitna Pani nadeszła po krótkiej chwili. Odziana była jak zawsze w różne odcienie błękitu: błękitną sztruksową spódnicę, jasnoniebieską bluzkę, granatowe pantofle i diadem z błękitnych gwiazd. Jej uroda, jak za każdym razem, wstrząsnęła Stile'em. - Panie mój - szepnęła.

Stile wolałby, żeby się tak do niego nie zwracała. Nie był wcale jej władcą i Pani świetnie o tym wiedziała. Nie potrafił jednak sprzeciwić się konwencjom tego świata, ani też niezbyt subtelnym aluzjom, jakie czyniła Błękitna Pani. Uważała go za intruza w Błękitnym Królestwie, za mniejsze zło. I miała powody.

- Pani - powiedział, stosując się do etykiety, którą mu narzuciła. - Główny Ogier wzywa do siebie naszą drogą Neysę, aby została zaźrebiona i urodziła wreszcie dziecko, a jednak nie wydaje się ona z tego zadowolona. Czy rozumiesz to, pani, i czy zechciałabyś oświecić nasze męskie umysły?

Błękitna Pani podeszła do Neysy i objęła ją. W ich stosunkach nie dało się zauważyć cienia rezerwy.

- Przyjaciółko, pozwól, bym to objaśniła memu panu - poprosiła Neysę i dziewczyna-jednorożec kiwnęła głową.

Pani zwróciła się ku Stile'owi.

- To prywatna sprawa - oznajmiła i godnym krokiem opuściła dziedziniec.

Nie musiała nawet pytać; intuicja powiedziała jej wszystko!

- Zaraz wracam - powiedział Stile i pospieszył za nią.

Kiedy znaleźli się sami, przestali udawać.

- Co to za tajemnica? - warknął Stile. - Ona jest moim najlepszym przyjacielem, lepszym niż ty. Dlaczego nie chce mi powiedzieć?

- Twoja magia jest silna - odparła Pani - lecz zdolność pojmowania słaba. Pozostawiony sam sobie z pewnością wpadniesz w kłopoty.

- Racja - odrzekł lekko Stile, choć wcale nie był tym zachwycony. - Na szczęście mam opiekunów w postaci Hulka, Neysy i ciebie, pani. Niedługo pozbędę się głównego niebezpieczeństwa, które zagraża mej pozycji Adepta, i nie będę więcej potrzebował kontroli.

Ale ironia, jaka kryła się w tych słowach, nie przyniosła żadnego efektu. Uroda i subtelność Błękitnej Pani kryły w sobie nieugiętą siłę, z jaką walczyła o zachowanie tego, co stworzył jej zmarły mąż. W oddaniu, z jakim czciła jego pamięć, nie było żadnej słabości. - Niech i tak będzie, lecz klacz czuje, że nie powinna opuszczać cię w takiej chwili. Hulk zawsze może odejść, a nie jestem związana z tobą tak jak Neysa. A więc klacz wolałaby odwlec urodzenie dziecka, dopóki nie upewni się, że jesteś bezpieczny.

- Ależ to nie ma sensu! - zaprotestował Stile. - Nie powinna się tak dla mnie poświęcać! Mogę jej zaofiarować tylko trudy i niebezpieczeństwa.

- To prawda - zgodziła się Pani.

- A więc pomów z nią, pani. Przekonaj ją, by udała się do Ogiera.

- Ogier kieruje się taką samą męską logiką jak i ty, panie - stwierdziła Pani. - On również nie zrozumie powodów tej troski. Nie, nie mogę tak jej zawieść.

Stile skrzywił się.

- Czy podobnie traktowałaś, pani, swego męża?

Zarumieniła się.

- Tak.

Zrobiło mu się przykro.

- Wybacz mi, pani. Dobrze wiem, jak bardzo go kochałaś.

- Nie na tyle, jak widać, by ocalić mu życie. Może gdyby stał przy nim jednorożec...

Dała tu o sobie znać przenikliwość jej umysłu.

- Poddaję się. Nie ma drugiego takiego strażnika jak Neysa. Co mam zrobić, by ją zadowolić?

- Postaraj się, by odroczono wezwanie do czasu, gdy Neysa poczuje, że może cię opuścić.

- Myślę, że jest to możliwe. - Stile kiwnął głową. - Dziękuję ci, pani, za te wyjaśnienia.

- Zrobiłam, o co prosiłeś - odparła chłodno. - Jesteś teraz Błękitnym Adeptem, pierwszym magiem tego królestwa. Ale postaraj się znaleźć w sobie tyle rozumu, by nie obrazić klaczy sposobem, w jaki oznajmisz jej swą decyzję.

- A gdzie znajdę tyle rozumu, by nie obrazić ciebie, żono mego zmarłego sobowtóra? Wiesz przecież, że jego pragnienia są moimi.

Zostawiła go, nie raczywszy odpowiedzieć. Stile wzruszył ramionami i wrócił na dziedziniec. Pragnął Błękitnej Pani bardziej niż czegokolwiek na świecie, a ona świetnie o tym wiedziała. Ale zdobyć ją mógł tylko we właściwy sposób. Siła jego magii potrafiłaby zmienić jej nastawienie, ale Stile nigdy by tego nie zrobił i Pani również zdawała sobie z tego sprawę. W wielu kwestiach rozumiała go lepiej niż on sam; zaznała przecież miłości z jego sobowtórem.

Clip i Neysa powrócili do swej naturalnej postaci i paśli się na skrawku bujnej wiechliny łąkowej, posadzonej specjalnie w tym celu obok fontanny. Stanowili idealnie dobraną parę; jego błękit kontrastował z jej czernią, a czerwone skarpetki stanowiły piękne dopełnienie białych. Ubarwienie Clipa było typowe dla jednorożców; Neysę wykluczono kilka lat temu ze stada, gdyż jej maść zbyt przypominała końską. Myśl o tym wciąż wywoływała gniew Stile'a.

Kiedy się zbliżył, Neysa uniosła głowę, spomiędzy jej warg sterczało źdźbło trawy, a czarne uszy były czujnie nastawione. Jednorożce, tak jak i większość koniowatych, przestawały żuć, gdy tylko coś rozproszyło ich uwagę.

- Żałuję, ale nie mogę pozwolić, by Neysa skorzystała z tej możliwości - oznajmił krótko Stile. - Błękitny Adept ma, jak wszyscy wiemy, tajemniczego wroga, prawdopodobnie innego Adepta, który już raz go zabił i próbuje to powtórzyć. Nie mam zapasowego życia. Dopóki nie pokonam wroga, moje bezpieczeństwo zależy od umiejętnej obrony i opieki. Nikt nie może zrobić tego równie dobrze jak klacz. A więc postaram się o cofnięcie rozkazu Ogiera do czasu rozwiązania problemu. Zdaję sobie sprawę, że narażam Neysę na trudy i postępuję samolubnie...

Neysa parsknęła melodyjnie, zadowolona, choć wcale nie dała się nabrać na tę przemowę. Zaczęła znowu żuć. Clip spojrzał na nią spode łba, lecz widząc, że jest usatysfakcjonowana, milczał.

W ten sposób Stile zamienił jeden kłopot na drugi. Żadna klacz nie miała prawa sprzeciwiać się woli Głównego Ogiera. Stile musiał, jako Błękitny Adept, sam to zrobić. W nieformalnej acz sztywnej hierarchii tego świata, przywódcy stad, watah, szczepów, a także Adepci uważani byli za równych pozycją, chociaż, oczywiście, ostateczna wła- dza spoczywała w rękach Adeptów. Stile mógł więc pertraktować z Ogierem jak równy z równym.

Najpierw jednak musiał załatwić sprawy Błękitnego Królestwa. Porozmawiał z Hulkiem, swym ludzkim strażnikiem z drugiego świata. Hulk był uderzająco tak duży, jak Stile mały: góra mięśni, prawdziwy olbrzym wyćwiczony we wszystkich rodzajach walk, lecz mimo to nie należał do głupich, choć tak sądzili ci, którzy go nie znali.

- Będę musiał opuścić zamek na dzień lub dwa - powiedział mu Stile. - Powinienem porozmawiać z Ogierem jednorożców, a nie mogę go tu wezwać.

- Oczywiście - zgodził się Hulk. - Nigdy nie darzył cię sympatią. Lepiej z tobą pójdę. Ten jednorożec to twardy gość.

- Nie, przyjacielu. Nic mi nie grozi ze strony jednorożców, ale martwię się o Błękitną Panią. Chciałbym, żebyś czuwał nad nią w czasie mej nieobecności, tak by mój bezimienny wróg nie próbował ugodzić mnie przez nią. Nie masz magicznych umiejętności, a w każdym razie nie używasz ich, lecz jeśli nikt nie będzie wiedział, że odszedłem, nie powinieneś spotkać się z zaklęciami wroga. A we wszystkich innych wypadkach poradzisz sobie równie dobrze jak ja.

Hulk gestem wyraził zgodę.

- Pani warta jest wszelkiej opieki.

- Tak. Potrafiła utrzymać Błękitne Królestwo, gdy jej pan, mój sobowtór, został zamordowany. Bez jej pomocy nie mógłbym spełniać obowiązków Adepta. Mam moc magii, lecz brak mi doświadczenia. Każdy dzień mi to pokazuje. - Stile uśmiechnął się kwaśno, przypominając sobie, jak Błękitna Pani instruowała go w sprawie Neysy. - A poza tym...

- A poza tym to niezwykle atrakcyjna kobieta - dokończył Hulk. - I przyciąga kłopoty.

- Mój sobowtór odznaczał się doskonałym gustem.

- Ale wciąż nie mogę zrozumieć jednej rzeczy. Jeśli zasłonę oddzielającą oba światy może przejść tylko ten, kogo sobowtór nie żyje, to co ze mną? Czy miałem sobowtóra, który zmarł?

Stile zastanowił się.

- Prawo pobytu na Protonie obejmuje dwadzieścia lat. Czy twoi rodzice mieszkali tam, zanim się urodziłeś?

- Nie. Zgłosiłem się, gdy miałem piętnaście lat. Mój pobyt kończy się za kilka miesięcy. A rodzice nigdy nie byli na Protonie. Mieszkają piętnaście lat świetlnych stąd.

- Tak więc twoją obecność na tej planecie tłumaczy jedynie fakt, że przyjęto cię na służbę - zadecydował Stile. - Nie urodziłeś się na Phaze. Nie masz sobowtóra, który zajmowałby twoje miejsce w alternatywnym świecie. A więc możesz swobodnie przekraczać zasłonę.

- Więc nie zostałem zamordowany - podsumował Hulk. - To cieszy.

- Któż zdołałby cię zabić? - Stile uśmiechnął się. - Zmiażdżyłbyś śmiałka jednym chwytem....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin