John Varley - Nacisnij enter.txt

(127 KB) Pobierz
tytuł: "Nacinij Enter"
autor: John Varley
Tłum. - Wiktor Bukato
Opracowanie - Fingolfin


- To jest nagranie. Proszę nie odkładać słuchawki, dopóki... Trzasnšłem słuchawkš tak mocno, że telefon spadł na ziemię. Przez jaki czas stałem ociekajšc wodš i trzęsšc się ze złoci. W końcu aparat zaczšł buczeć, jak zawsze, gdy słuchawka nie leży na widełkach. Buczenie jest dwadziecia razy głoniejsze od każdego dwięku, jaki telefon normalnie wydaje. Zawsze byłem ciekaw dlaczego. Jakby to było jakie straszne nieszczęcie. "Alarm! Słuchawka twojego telefonu nie leży na widełkach!" Automatyczne urzšdzenia do przyjmowania telefonów to jedna z licznych drobnych przykroci życia codziennego. Przyznajcie się: kto naprawdę lubi mówić do maszyny? Ale to, co stało się przed chwilš, to było co więcej niż drobne utrapienie. Oto automatyczne urzšdzenie telefoniczne zadzwoniło do mnie. Takie aparaty istniejš od niedawna. Dostaję dwa - trzy podobne telefony w miesišcu, głównie z towarzystw ubezpieczeniowych. Po podniesieniu słuchawki słyszy się dwuminutowy tekst reklamowy oraz numer, pod który można zadzwonić, gdy kogo to zainteresuje. (Raz zadzwoniłem pod taki numer, by im powiedzieć, co ja o tym mylę, ale automat cały czas powtarzał "Proszę czekać" na tle niefrasobliwej muzyczki.) Majš listy numerów, pod które dzwoniš. Nie wiem, skšd je biorš. Wróciłem do łazienki, wytarłem krople wody z plastykowej obwoluty ksišżki pożyczonej z biblioteki i ponownie wszedłem do wanny. Woda już się wychłodziła. Dolałem ciepłej; moje cinienie zaczęło już wracać do stanu normalnego, gdy telefon zadzwonił znowu. Odczekałem piętnacie dzwonków próbujšc nie zwracać na nie uwagi. Czy kto z was próbował czytać przy dzwonišcym telefonie? Po szesnastym dzwonku wstałem. Wytarłem się, włożyłem szlafrok, wszedłem powoli, z namaszczeniem, do pokoju. Przez jaki czas wlepiałem oczy w telefon. Po pięćdziesištym dzwonku podniosłem słuchawkę. - To jest nagranie. Proszę nie odkładać słuchawki, dopóki tekst się nie skończy. Jest pan połšczony z domem pańskiego sšsiada, Charlesa Kluge'a. Nagranie będzie powtarzać się co dziesięć minut. Pan Kluge zdaje sobie sprawę, że nie można zaliczyć go do najlepszych sšsiadów pod słońcem i z góry przeprasza za kłopot. Prosi o to, aby pan udał się natychmiast do jego domu. Klucz jest pod wycieraczkš. Proszę wejć do rodka i zrobić to, co należy. Za pańskš uprzejmoć zostanie pan wynagrodzony. Dziękuję. Trzask. Sygnał centrali. Nie jestem człowiekiem w goršcej wodzie kšpanym. Dziesięć minut póniej, gdy telefon znowu się odezwał, wcišż jeszcze siedziałem w pokoju chcšc sobie wszystko przemyleć. Podniosłem mikrotelefon i słuchałem uważnie. Był to ten sam tekst. Tak jak poprzednio, głos w słuchawce nie należał do Kluge'a. Pochodził jakby z syntezatora, a miał w sobie tyle ciepła, co komputerek do nauki ortografii. Przesłuchałem wszystko jeszcze raz, po czym odłożyłem mikrotelefon. Zastanowiłem się, czy nie zawiadomić policji. Charles Kluge mieszkał w sšsiednim domu od dziesięciu lat. Przez cały ten czas rozmawiałem z nim może kilkanacie razy, nigdy dłużej niż minutę. Nie miałem wobec niego żadnych zobowišzań. Mylałem, żeby zignorować wezwanie. Nadal o tym rozmylałem, gdy telefon zadzwonił znowu. Spojrzałem na zegarek. Dziesięć minut. Podniosłem słuchawkę i od raz jš odłożyłem. Mogłem odłšczyć telefon. Moje życie wiele by na tym nie ucierpiało. W końcu jednak ubrałem się i wyszedłem przez drzwi frontowe, skręciłem w lewo i skierowałem się ku domowi Kluge'a Mój sšsiad z przeciwka, Hal Lanier, włanie kosił trawnik. Pomachał do mnie, a ja do niego. Było około siódmej, cudowny sierpniowy wieczór. Na ziemi kładły się długie cienie. W powietrzu wisiał zapach skoszonej trawy. Zawsze lubiłem ten zapach. Już czas na koszenie mojego trawnika, pomylałem. Kluge'owi taka myl zapewne nie postała w głowie. Jego trawnik sięgał kolan; był spalony słońcem i zagłuszony chwastami. Zadzwoniłem do drzwi. Gdy nikt nie otwierał, zastukałem. Potem westchnšłem, zajrzałem pod wycieraczkę i skorzystałem z leżšcego tam klucza, by otworzyć drzwi. - Kluge? - zawołałem wsuwajšc głowę do rodka.
Przeszedłem przez krótki hall, z wahaniem, jak zawsze ,gdy nie wiadomo, jak cię przyjmš. Zasłony były jak zwykle zasunięte, toteż w rodku panowała ciemnoć, ale z ekranów rozstawionych dookoła pokoju, który kiedy służył za salon, padało tyle wiatła, że zobaczyłem Kluge'a. Siedział na krzele przed stołem, z twarzš wciniętš w klawiaturę komputera. Miał tylko pół głowy. Hal Lanier jest operatorem komputera w komendzie policji Los Angeles, toteż zawiadomiłem go o tym, co znalazłem, a on zadzwonił na komendę. Razem zaczekalimy na przybycie pierwszego wozu. Hal pytał cały czas, czy czego dotykałem, a ja odpowiadałem, że nie, z wyjštkiem klamki u drzwi wejciowych. Pojawiła się jadšca bez syreny karetka. Wkrótce dookoła zaroiło się od policjantów, a także sšsiadów, którzy przyglšdali się ze swoich podwórek albo rozmawiali przed frontem domu Kluge'a. Ekipy reporterów z jakich stacji telewizyjnych zjawiły się akurat w porę, by sfilmować wynoszone ciało, owinięte w arkusz folii. Mężczyni i kobiety przychodzili i odchodzili. Przypuszczałem, że prowadzili rutynowe działania policyjne: zdejmowanie odcisków palców, zabezpieczenie ladów. Poszedłbym do domu, ale kazali mi być pod rękš. W końcu poproszono mnie do rodka; był tam porucznik Osborne, który kierował dochodzeniem. Wprowadzono mnie do salonu Kluge'a. Wszystkie ekrany były wcišż włšczone. Osborne podał mi dłoń; ucisnšłem jš. Zanim się odezwał, przyjrzał mi się uważnie. Był to niski, łysiejšcy facet; wyglšdał na zmęczonego, dopóki nie spojrzał na mnie. Potem, choć właciwie w jego twarzy nie zaszła zmiana, zupełnie przestał sprawiać wrażenie zmęczonego. - Pan się nazywa Victor Apfel? - spytał. Potwierdziłem. Zatoczył rękš kršg wokoło pokoju. - Panie Apfel, czy może pan stwierdzić, czy stšd co wyniesiono? Rozejrzałem się jeszcze raz, jakbym przygotowywał się do rozwišzywania łamigłówki. W pokoju był kominek i zasłony na oknach. Na podłodze leżał dywan. Poza tym nie było tu nic więcej, czego można byłoby się spodziewać w salonie. Wzdłuż cian szły rzędy stołów, między którymi było wšskie przejcie. Na stołach znajdowały się monitory, klawiatury, stacje dysków - cała ta wyrafinowana rupieciarnia nowej ery. Wszystko było połšczone grubymi kablami i przewodami. Pod stołami stały kolejne komputery oraz skrzynki wypełnione podzespołami elektronicznymi. Nad stołami wisiały sięgajšce sufitu półki, zapchane pudełkami z tamami, dyskami, kasetami... nie pamiętałem wtedy, jak się to fachowo nazywa. Teraz już wiem: oprogramowanie. - Nie ma tu mebli, prawda?... Poza...
Wyglšdał na zbitego z tropu.
- Chce pan powiedzieć, że przedtem były tu meble?
- Skšd mam wiedzieć? - Wówczas pojšłem, na czym polegało nieporozumienie. - Ach tak, mylał pan, że byłem tu przedtem. Po raz pierwszy moja noga postała w tym pokoju około godziny temu. Zmarszczył brwi; nie bardzo mi się to spodobało. - Lekarz twierdzi, że ten facet nie żyje mniej więcej od trzech godzin. Jak to się stało, że pan tu trafił włanie godzinę temu, Victor? Nie odpowiadało mi to, że mówi do mnie po imieniu, ale nie wiedziałem, jak mógłbym się temu sprzeciwić. Za to wiedziałem, że muszę mu powiedzieć o telefonie. Wydawał się nie przekonany. Ale łatwo było to sprawdzić, co też zrobilimy. Hal, Osborne i ja wraz z paroma innymi policjantami udalimy się do mego domu. Gdy wchodzilimy, telefon dzwonił. Osborne podniósł mikrotelefon i słuchał. Twarz jego przybrała kwany wyglšd, który w miarę upływu czasu pogłębiał się. Odczekalimy dziesięć minut na następny dzwonek telefonu. Osborne wykorzystał ten czas na obejrzenie wszystkiego w moim salonie. Byłem zadowolony, gdy telefon znowu zadzwonił. Policjanci nagrali tekst, po czym wrócilimy do domu Kluge'a. Osborne wyszedł na podwórze, by przyjrzeć się lasowi anten na dachu. Widok ten zrobił na nim wrażenie. - Pani Madison, mieszkajšca kilka domów dalej, uważa, że Kluge próbował nawišzać kontakt z Marsjanami - odezwał się Hal ze miechem w głosie. - Co do mnie, to pomylałem, że pewnie kradł programy telewizji satelitarnej. - Wród anten były trzy paraboliczne, szeć wysokich masztów i parę takich urzšdzeń, które można zobaczyć na dachach budynków towarzystw telefonicznych stosujšcych mikrofale. Osborne znowu poprowadził mnie do salonu. Powiedział mi, żebym opisał, co zobaczyłem. Nie wiedziałem, co mu z tego przyjdzie, ale spróbowałem. - Siedział na tym krzele, które stało pod tym stołem. Zobaczyłem na podłodze pistolet; nad nim zwieszała się ręka Kluge'a. - Pan myli, że to samobójstwo?
- Tak, chyba tak pomylałem.
- Czekałem , żeby co na to powiedział, ale nie odezwał się. - Czy pan myli tak samo? Westchnšł.
- Nie było żadnego listu.
- Nie zawsze zostawiajš listy - zwrócił uwagę Hal.
- Nie, ale robiš to tak często, że mój nos zaczyna węszyć, kiedy listu nie ma. - Wzruszył ramionami.
- To pewnie nic nie znaczy.
- Ten tekst przez telefon - odezwał się.
- To mógł być swoisty list samobójcy. Osborne skinšł głowš. - Czy zauważył pan co jeszcze?
Podszedłem do stołu i spojrzałem na klawiaturę. Był to model TI-99/4A wyprodukowany przez Texas Instruments. Po prawej stronie, gdzie leżała głowa Kluge'a, widać było ciemnš plamę zakrzepłej krwi. - Tyle tylko, że siedział przed tš maszynš.
- Dotknšłem klawisza i natychmiast stojšcy za klawiaturš monitor wypełnił się słowami. Szybko cofnšłem rękę, po czym spojrzałem na ekran. PROGRAM NAME: ZEGNAJ SWIECIE DATE: 8/20
CONTENTS: TESTAMENT; DROBIAZGI
PROGRAMMER: "CHARLES KLUGE"
ABY URUCHOMIC,
NACISNIJ ENTER
Czarny kwadracik na końcu bez przerwy migał. Potem dowiedziałem się, że jego nazwa brzmi "kursor". Wszyscy zebrali się dookoła. Hal, specjalista od komputerów, wyjanił, że wiele podobnych urzšdzeń wyłšcza s...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin