Sandemo Margit - Opowieści 34 - W śnieżnej pułapce.rtf

(363 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO

MARGIT SANDEMO

W ŚNIEŻNEJ PUŁAPCE

ROZDZIAŁ I

Stojący z dala od wszelkich innych zabudowań dom sprawiał wrażenie samotnego i porzuconego.

Większość domów żyje własnym życiem, ma coś do opowiedzenia, może w nich panować jakiś nastrój. Ale nie w tym. To był martwy dom, bez atmosfery, bez uczuć, bez potrzeby ludzkiej obecności. Nie wiedział nawet, że jest pogrążony w oczekiwaniu. Nie przypuszczał, że właśnie w jego ścianach dokonają się wielkie przemiany w życiu ośmiorga ludzi. Drogi życiowe części z nich miały tutaj ulec zmianie - na lepsze lub na gorsze. Dla kilkorga oznaczał nieszczęście.

To go jednak absolutnie nie martwiło. Nic a nic.

Właśnie ta całkowita obojętność, ten brak jakiegokolwiek nastroju dość paradoksalnie przydawał domowi atmosfery zła.

 

Oczy doradcy wyrażały niezachwianą wolę. Ton głosu nie dopuszczał sprzeciwu.

- Dzwonił do mnie brat. Jak wiesz, mój nieuleczalnie chory ojciec mieszka od kilku miesięcy w Vindeid. Kochany braciszek grozi, że wyśle do niego list z opisem transakcji, którą przeprowadziliśmy ty i ja. Znaczy to, że ojciec mnie wydziedziczy, bo czegoś takiego nigdy mi nie wybaczy. Musisz tam natychmiast pojechać i dopilnować, żeby list nie dotarł do adresata.

- Ja? A jak to zrobić?

- Jeśli sprawa wyjdzie na jaw, znajdziesz się w takich samych tarapatach jak ja. Mój brat chce przekazać ten list przez przyjaciela, aby mieć pewność, że nie zginie gdzieś w drodze. Jak wiesz, on mnie nienawidzi. Nie mogę tego załatwić osobiście, bo jego przyjaciel może wiedzieć, jak wyglądam. Dlatego to ty musisz pojechać i nie pozwolić, żeby list dotarł do rąk mojego ojca. Za nic w świecie!

- Nawet gdybym musiał się uciec do drastycznych środków?

- To już twoja sprawa, ja umywam ręce.

- Nie będzie łatwo przechwycić ten list!

- Łatwiej niż myślisz. Jest kilka punktów zaczepienia. Znam, na przykład, nazwisko tego przyjaciela. Wiem też, kiedy i czym zamierza podróżować.

 

Rikard Mohr z komendy miejskiej policji w Oslo postawił kołnierz swojej skórzanej kurtki zaraz po wyjściu z kawiarni w nie znanym mu miasteczku o nazwie Boren. Z bezsilną złością popatrzył na lodowaty deszcz siąpiący na domy i ulice.

Deszcz ze śniegiem nie był jednak w stanie go powstrzymać. Cały dzień spędził w samochodzie, żeby tutaj dotrzeć. Musiał jeszcze tylko przejechać przez pasmo górskie, a potem już będzie na miejscu.

Kto się mógł spodziewać takiego zimna w październiku? W każdym razie nie taki mieszczuch jak on. Wyruszył na północ, nie zastanawiając się nad pogodą. Oprócz skórzanej kurtki nie miał na sobie nic ciepłego. Nie zmienił też opon na zimowe. Kiedy tylko zobaczył w gazecie ogłoszenie, wsiadł do samochodu i ruszył w drogę. Taka haniebna zdrada...

Jego związek z Marit trwał od roku. Sądził, że był to niezobowiązujący romans. Ona, młoda i atrakcyjna nauczycielka, pracowała niedaleko stąd, w Vindeid. Kiedy przyjeżdżała do stolicy, zatrzymywała się u niego, i odwrotnie. Zawsze podkreślał, że nie wierzy w małżeństwo, nigdy jej niczego nie obiecywał. Wydawało się, że się z nim zgadza.

A teraz się dowiaduje, że wychodzi za mąż. I to za innego. Tak nagle i bez jakichkolwiek skrupułów. Po prostu zamieszcza ogłoszenie w gazecie. Gdyby jeszcze chodziło o kogoś z miejscowości, w której mieszka, byłoby może Rikardowi łatwiej zrozumieć, że doskwierała jej samotność i dlatego postąpiła tak pochopnie. Ale nic podobnego, chłopak był z Oslo, tak jak on.

Natychmiast musi z nią porozmawiać! Jeśli zależy jej na małżeństwie, mogą się pobrać, chociaż sama myśl o tym budziła w nim sprzeciw. Dziwił się przemianie, jaka się w nim dokonała - zainteresowanie osobą Marit zmieniło się teraz w naprawdę silne uczucie.

Rikardowi przemknęło co prawda przez głowę, że nie powinien pod wpływem impulsu podejmować tak ważnej decyzji, ale zaraz odpędził tę myśl. Bzdury! Marit to wspaniała dziewczyna, zasługująca na miłość. Oczywiście poczuł zazdrość, cierpiała też jego ambicja. Nie można się chyba było spodziewać niczego innego?

Wiatr targał jego czarne włosy, a stalowoszare oczy zwęziły się w padającym deszczu. Dzięki ciemnym rzęsom oczy sprawiały wrażenie błyszczących.

Poboczem drogi, ku zaparkowanemu samochodowi Rikarda, podążał mężczyzna ubrany w jaskrawopomarańczową kamizelkę. Spostrzegłszy kierunek jazdy samochodu, przystanął z pewnym wahaniem.

- Zamierza pan przejechać na drugą stronę góry?

- Owszem - potwierdził krótko Rikard.

- Ma pan zimowe opony? Nie? Nie radziłbym więc tej trasy. Cały dzień pada, a to może oznaczać śnieg w górach. Nie jestem tego pewien, ale z Kvitefjell nigdy nic nie wiadomo. O tej porze roku panuje na tej drodze spory ruch. Przy letnich oponach jazda samochodem jest absolutnie wykluczona!

Rikard zaklął pod nosem, nie zamierzał jednak rezygnować!

- Ale ja muszę się dostać na drugą stronę.

- Niech pan pogada z Ivarem, widzę jego autobus po drugiej stronie rynku. Na pewno ma zamiar wrócić do domu, do Vindeid, przed nadejściem zimy.

Rikard natychmiast przeszedł przez rynek. Stał tam niewielki, najwyraźniej prywatny, miejscowy autobus, mniej więcej w połowie wypełniony pasażerami. A więc nie tylko ja odczuwam lęk przed długą podróżą do Vindeid okrężną drogą, promami i innymi środkami lokomocji, pomyślał.

Właściciel pojazdu, krzepki, zwalisty mężczyzna około pięćdziesiątki, z jasnym zarostem i posiwiałymi brwiami, zapewnił Rikarda, że naturalnie uda mu się przejechać na drugą stronę. Śnieg? Nie należy się go obawiać tak wcześnie. Jeśli nawet się pojawi, to najwyżej kilka płatków!

Po staranniejszym zaparkowaniu samochodu Rikard wsiadł do wysłużonego pojazdu i zajął miejsce prawie na samym końcu.

Musi się przedostać przez góry! Chciał przemówić Marit do rozsądku. Jadąc samochodem na północ, rozmyślał nad tym, jak sobie ułożą przyszłość. Na pewno jakoś im się to uda, nawet jeśli Marit nie zechce zrezygnować ze swojego obecnego miejsca pracy, a on ze swojego w Oslo. Marit to pierwsza dziewczyna, z którą chodził dłużej niż miesiąc. (Może dlatego, że tak rzadko się spotykali? Nie, nie powinien myśleć w ten sposób!) Przecież nie mogła zakochać się w tym facecie! Minęło dopiero pięć, no, może sześć tygodni od jej ostatniej wizyty u Rikarda w Oslo.

Te odwiedziny utkwiły mu w pamięci. Nie bardzo się udały. Prawie cały czas miał służbę i chwilami atmosfera stawała się dość napięta. Zabrakło im tematów do rozmowy. Ale to wszystko jego wina. Biedna Marit, czuła się taka osamotniona, że musiała się rzucić w ramiona innego! A może to z jej strony tylko dziecinna zagrywka? Po prostu chciała zemścić się za jego chłód, zamieszczając w gazecie takie ogłoszenie!

Znowu zawrzała w nim wściekłość.

Kiedy w końcu ruszą?

Ivar ładował jakieś bagaże, towarzyszył mu pewny siebie i nieprzyzwoicie wprost przystojny młodzieniec.

Deszcz za oknem był jak gruba kurtyna, całkiem przesłaniał widok. Rikard postanowił się przyjrzeć pozostałym pasażerom.

Z przodu siedziało parę starszych kobiet i kilku rolników. Najwyraźniej mieszkali gdzieś na wzgórzach otaczających górę Kvitefjell i zamiast czekać na regularne połączenie, skorzystali z okazji, aby wcześniej dotrzeć do domu. Jedna z kobiet powiedziała: „Ivar chce dziś wrócić do matki, do Vindeid. Wygląda na to, że czeka go trudna droga!” Inna odrzekła: „Nie ma obawy, on da sobie radę w każdą pogodę!”.

Dobrze, że jej słowa dodawały otuchy, bo autobus nie imponował wyglądem!

Obok Rikarda, po drugiej stronie przejścia, siedziała niezwykle elegancka dama. Wyglądała na bogatą turystkę, która przyjechała tu poza sezonem. Trudno było określić jej wiek. Raczej po czterdziestce niż przed, uznał. Nerwowo paliła papierosa, miała niespokojne ruchy i nieustannie wyglądała przez okno w oczekiwaniu na odjazd autobusu.

Przed nim siedziała niedobrana para. Mężczyzna był ciemnowłosy i nalany, trochę otyły, na byczym karku zaczynały mu się tworzyć fałdy. Nazbyt wystrojona kobieta zachowywała się w sposób zdradzający ciągłe napięcie, jak gdyby w każdej chwili spodziewała się reprymendy. Teraz Rikard widział ich przeważnie z tyłu, ale przypatrzył im się wchodząc. Ona miała pełne kształty, w nim, pomimo zewnętrznej ogłady, dało się dostrzec coś grubiańskiego i odpychającego. Miejsce na ukos przed Rikardem zajmowała dziewczyna, ubrana w białą futrzaną, czapkę i białą pikowaną kurtkę. Za nim też ktoś siedział, ale nie był na tyle zainteresowany, żeby się obejrzeć.

Kiedy dziewczyna nieznacznie odwróciła głowę, Rikard wzdrygnął się gwałtownie. Przez głowę przemknęły mu wspomnienia.

Jennifer?

Nie! Ze wszystkich ludzi na całym świecie... Nie, tylko nie ona. Jennifer to ostatnia osoba, którą chciał spotkać teraz, kiedy jego umysł mąciły smutek i zazdrość, a on starał się zachować trzeźwość myślenia. Ta dziewczyna oznaczała kłopoty, żeby nie powiedzieć nieszczęście!

Przekręciła głowę jeszcze bardziej, tak że widział ją z profilu. Nie ulegało wątpliwości, to ona! Nikt inny nie mógł mieć równie anielskiego wyglądu. Półdługie jasne kręcone włosy wystawały spod czapki. Duże, patrzące z dziecięcą ciekawością niebieskie oczy...

Jak to się stało, że go nie zauważyła? Przypomniał sobie, że kiedy wsiadał, siedziała pochylona nad książką.

Nic się nie zmieniła. Może tylko w oczach pojawił się cień smutku. Nie zaskoczyło go to. Jennifer wprost została stworzona do samotności, do tego, żeby dostawać cięgi od życia.

Musi być już dorosła, ale nie było po niej tego widać.

Wreszcie autobus ruszył. Kiedy podskakując na nierównej drodze wyjeżdżali z miasteczka, Rikard na pewien czas zapomniał o swojej zranionej dumie i powrócił pamięcią do dnia, w którym po raz pierwszy zobaczył Jennifer. Rychło jednak stwierdził, że myślenie o samotnej i zwariowanej małej Jennifer wciąż jeszcze sprawia mu ból.

Droga prowadząca ku Kvitefjell cały czas pięła się pod górę. Padający deszcz zmienił się w śnieg. Białe płatki tańczyły niespokojnie w zapadającym zmierzchu. Dojechali właśnie do skupiska gospodarstw, które wyłoniły się ze śnieżnej zawiei jak duchy. Ivar zahamował i z autobusu wysiadła ponad połowa pasażerów. Kierowca z pomocnikiem wyszli, żeby założyć łańcuchy na koła. Potem pojazd ruszył dalej.

Dobrze ubrany mężczyzna o byczym karku zawołał:

- Jak wyglądają szanse na dotarcie do Vindeid?

- Znakomicie - odparł Ivar. - Tego autobusu nigdy nie przestraszyła odrobina śniegu.

- To dobrze, bo musimy się dostać na drugą stronę. To sprawa życia i śmierci!

- Spokojnie, dojedziemy tam!

Co, u licha, Jennifer miałaby robić w Vindeid? pomyślał Rikard. Nie mógł jednak tego wiedzieć, przecież zerwał z nią kontakt kilka lat temu.

Kiedyś była nieodłączną częścią jego życia, przedziwnym dzieckiem zagubionym w starannie uporządkowanym świecie „normalnych” ludzi, spragnionym czułości i irytującym jak natrętna mucha.

 

Jennifer spoglądała przez okno na śnieg, który napierał na autobus. Właściwie tak jej się tylko wydawało, bo kiedy samochód stał, śnieg padał prawie pionowo. W oczekiwaniu na odjazd siedziała zagłębiona w lekturze. Jednakże jeden raz wydawało jej się, że słyszy głos, który rozpoznałaby zawsze i wszędzie. Musiała się pomylić. Niemożliwe, żeby tutaj pojawił się Rikard.

Ale wspomnienia ożyły. Jennifer przypomniała sobie swoje pierwsze spotkanie z Rikardem Mohrem, starszym bratem Johnny’ego. Kiedy go poznała, miała skończone piętnaście lat.

Podczas gdy autobus z trudem piął się w górę, wspomnienia Jennifer i Rikarda uzupełniały się, tworząc pełny obraz wydarzeń.

Wytrwałe próby mieszkańców miasteczka, pragnących za wszelką cenę nagiąć postępowanie Jennifer do obowiązujących norm, spełzły na niczym. Większą część dzieciństwa spędziła z dziadkiem profesorem, oryginałem, nie będącym raczej odpowiednim wychowawcą dla małej dziewczynki o bujnej wyobraźni. Od momentu gdy Jennifer poznała Rikarda, minęło kilka lat, ale jej niebieskie oczy w dalszym ciągu patrzyły naiwnie spod jasnej grzywki. Niezmiennie pytała „dlaczego” tym samym łagodnym, czystym głosem. Z zaciekawieniem chłonęła całe piękno tego świata, zdumiewając się skomplikowanym stylem życia prowadzonym przez ludzi.

Aż nadeszła ta noc, kiedy Jennifer stanęła na drodze przestępcom albo raczej kiedy oni się na nią natknęli...

 

Program telewizyjny dobiegł końca i Jennifer została pozbawiona ostatniego kontaktu ze światem zewnętrznym. W domu zapanowała przerażająca cisza. Usiadła skulona w fotelu, próbując udawać, że jest w nim bezpieczna. Rodzice, jak zwykle, byli w podróży. Zawód wymagał od nich częstszego przebywania poza domem niż w domu. „Przecież Jennifer tak świetnie sobie radzi, ona ma już piętnaście lat”. „Duchów nie ma, Jennifer, to tylko twoje wymysły”. Może i tak. Ale czy nie rozumieli, że w takim samym stopniu jak realny świat przerażały ją wytwory własnej wyobraźni?

Podczas naprawdę ciężkich napadów lęku przed ciemnością szukała zwykle schronienia w łazience. Duchy nie chowały się wśród prozaicznie bulgocących rur i zimnych błyszczących kafelków. Siedziała na opuszczonej pokrywie ubikacji i śpiewała na cały głos, póki nie nabrała dość odwagi, by wbiec po ciemnych schodach na górę, do swojego pokoju.

Tego wieczoru czuła się jeszcze bardziej samotna niż zwykle, bo pies musiał zostać u weterynarza, a przeważnie był jej wielką pociechą. Chociaż nie zawsze. Psy mają ten nieprzyjemny zwyczaj, że czasami podnoszą łeb, nasłuchując i wpatrując się przy tym z natężeniem w okno, jak gdyby kogoś tam widziały.

Zadzwonił telefon.

O tej porze? Mama? Tata? Wypadek?

Pełna najgorszych przeczuć podniosła słuchawkę tak, jakby aparat telefoniczny był zarażony jakąś śmiertelną chorobą.

- Halo? - odezwała się ze strachem.

Nieznany głos rzucił krótko:

- Cześć, to ty?

- Tak - odparła Jennifer, bo co do tego nie było wątpliwości.

- Wiesz, oni są na weselu. Zostaną tam całą noc. Kristian siedzi w domu, a on jest przecież bezbronny. W takim razie będziemy u ciebie za kilka godzin. Ze sporym łupem.

- Poczekaj - przerwała zdezorientowana Jennifer.

Nieznany rozmówca zamilkł na moment, przeczuwając, że coś jest nie tak.

- Kickan?

- Nie, mam na imię Jennifer.

Rozległ się szczęk odkładanej słuchawki.

Stojący zegar zgrzytnął, po czym z wielkim wysiłkiem wydał z siebie dwanaście głuchych uderzeń. Jennifer ocknęła się z odrętwienia.

Kristian? Bezbronny? Kristian Walle chodzący do klasy wyżej! Był niepełnosprawny i mieszkał w ogromnym domu nazywanym Zamkiem. Doskonały cel dla włamywaczy!

Jennifer zawsze brała w obronę słabych i bezbronnych, dotyczyło to również Kristiana Walle. Musi go ostrzec! Znalazła numer telefonu i wybrała go drżącymi palcami, ale nikt się nie zgłosił.

Jennifer poczuła przypływ odwagi. Spadła na nią odpowiedzialność, wielka odpowiedzialność.

Po raz pierwszy zadzwoniła na policję, wciągając tym samym Rikarda Mohra w jedną wielką improwizację, jaką było jej życie. Przez następne lata przeklinał tę chwilę wielokrotnie.

A mimo to...? Czy naprawdę ktoś znaczył dla niego tak wiele, jak ta impulsywna, radosna i jednocześnie bardzo nieszczęśliwa dziewczynka imieniem Jennifer?

 

Obserwując z nieokreślonym niepokojem śnieg, którego warstwa ciągle rosła w miarę, jak zbliżali się do Kvitefjell, Jennifer i Rikard powracali myślami do chwili, kiedy spotkali się po raz pierwszy.

 

Młody Rikard Mohr z policyjnego patrolu drogowego zdjął kask motocyklowy i białe rękawice z mankietami.

- Coś nowego?

- Ach, to ty - przywitał go dyżurny. - Nie, nic. Pół godziny temu dzwoniła jakaś smarkula. Plotła coś o włamywaczach w Zamku. Twierdziła, że zadzwonili pod zły numer. Wyglądało to na dość naciąganą historię, pewnie chciała wzbudzić sensację. Przypuszczam, że była sama w domu i zatęskniła za przygodami.

- Dla pewności muszę tam chyba pojechać. Jak się nazywa ta dziewczyna?

- Jennifer Lid.

Rikard Mohr, zakładający zdjętą przed chwilą prawą rękawicę, zastygł w bezruchu.

- Jennifer? To musi być ona!

- Kto?

Rikard uśmiechnął się na samo wspomnienie.

- Chodzi do jednej klasy z moim bratem. Johnny lubi ją, chociaż jej nie rozumie. Nie, ta dziewczyna na pewno nie kłamie. Może coś źle zrozumiała, ale dla niej to musi być poważna sprawa. Czy mogę rzucić okiem na raport?

Podczas gdy dyżurny policjant go szukał, Rikard mówił dalej:

- Brat opowiadał niesamowite historie o jej wyczynach w szkole. Ona jest tak bezgranicznie szczera, że jeśli jego opowiadania są choć w połowie prawdziwe, mogła już dawno doprowadzić nauczycieli do załamania nerwowego.

- Urwisy powinny dostawać lanie.

- Nie - zaprzeczył Rikard z wahaniem. - Ona nie jest urwisem. Po prostu jest inna. Myślisz, że najpierw powinienem pojechać do jej domu?

- Wydaje mi się, że na zakończenie dodała, iż skoro nie ma żadnego wolnego policjanta, będzie musiała tam pobiec sama.

- To niedobrze. Jeśli wierzyć mojemu bratu, stać ją na wszystko. Jadę tam natychmiast.

Chwilę potem ciężki motocykl ruszył sprzed posterunku z takim dudnieniem, że rozlegało się echem na całej ulicy, budząc sąsiadów z koszmarnych snów o szalejącej burzy, nalotach bombowych i końcu świata.

Jennifer siedziała w sypialni Kristiana Walle, próbując mu wytłumaczyć, dlaczego się tu znalazła. Wpuścił ją do domu po długim wahaniu.

- Jesteś niemądra - stwierdził. - Czy masz w zwyczaju odwiedzać bezbronnych chłopaków w środku nocy? Nigdy bym cię nie wpuścił, gdyby nie to, że trudno mi uwierzyć, że mogłabyś się zakochać. Jesteś zbyt...

- Cicho! - szepnęła. - Spójrz tam!

Wśród drzew otaczających dom zobaczyli nadjeżdżający prawie nie oświetlony samochód, który za chwilę się zatrzymał i zupełnie wyłączył reflektory.

- Miałaś rację - zgodził się z nią wreszcie Kristian. - Podaj mi protezę, na której siedzisz!

- Proszę! Przymocujesz ją nad czy pod kolanem?

- Nigdy nie słyszałaś o czymś, co się nazywa takt albo wyczucie? - zapytał uszczypliwie Kristian.

Popatrzyła na niego zdumiona.

- Czy naprawdę chcesz, żeby przemilczano twoją ułomność?

- Oczywiście, że nie - odwarknął ze złością.

Jennifer podeszła do okna.

- Zbliża się tu dwóch mężczyzn. Śmiesznie to wygląda, kiedy tak się skradają w krzakach, bo z góry świetnie ich widać! Co robimy?

Chłopak, włożywszy koszulę i spodnie, usiadł na brzegu łóżka. Na parterze rozległ się brzęk rozbijanego szkła.

- Wchodzą tu - wyszeptała przerażona. - Może uda się nam jakoś ich wystraszyć?

- Wystraszyć? - prychnął Kristian. - Zejdziemy na dół w białych prześcieradłach, co?

- Nie, nie! Myślałam, że... Czy tę wieżę, która stoi na twoim nocnym stoliku, słychać w całym domu?

- Zaczynam rozumieć. Tak, na dole też są głośniki Poza tym mam do niej dołączony mikrofon, żebym w razie potrzeby mógł wezwać pomoc. Co planujesz? Krzyknąć „Uuuu”?

Dziecinne oczy Jennifer roziskrzyły się,

- Nie, ale możesz mi wierzyć, jestem specjalistką od strasznych odgłosów!

- Mogę przełączyć mikrofon tak, żebyśmy słyszeli, co mówią. Uwaga, włączam. Skończ paplać, bo nas usłyszą!

Jennifer sięgnęła po mikrofon i podniosła go do ust...

 

Rikard zaparkował motocykl przed Zamkiem i przycisnął guzik domofonu. Kristian poprosił go, żeby wszedł na pierwsze piętro.

Zaskoczony gość przyjrzał się niesamowitemu spustoszeniu na parterze, po czym udał się na górę.

- Co się tutaj stało? - zapytał. - Przeszedł tędy huragan?

Kristian wyszczerzył zęby.

- Aż tak źle to wygląda?

- Myślałam, że policjanci są starsi - odezwała się z wyrzutem Jennifer.

Rikard uśmiechnął się szeroko, pokazując białe zęby.

- Pracuję nad tą sprawą powoli, ale dokładnie. Jestem bratem Johnny’ego Mohra.

- Ach, tak - twarz Jennifer rozjaśniła się. - To ty jesteś tym bohaterskim „bratem”! W takim razie trochę się już znamy. Wyglądasz prawie zwyczajnie. Myślałam, że policjanci są... są...

- Starymi zarozumiałymi nadludźmi? Nie, jesteśmy tylko zwykłymi śmiertelnikami. Ale może mi w końcu powiecie, co się stało? Dokonano włamania?

- Oczywiście, że tak - zaszczebiotała Jennifer. - Przyszli tutaj, ale ich spłoszyliśmy.

- Stąd, z góry - dodał Kristian. - Jennifer była wspaniała. - Powinieneś ją słyszeć. Ona tylko oddychała, wiesz? Do mikrofonu. Głęboko i z wysiłkiem, jak nasłuchujący udręczony dom. Brzmiało to tak, jakby ściany ożyły i zaczęły wydawać pomruki. Potem się zaśmiała, niemal bezgłośnie i gardłowo, jak sadysta. Jeden z tych facetów od razu zgłupiał ze strachu, ale drugi, bardziej inteligentny, pozostał niewzruszony. Wtedy wpadła na kolejny pomysł. Był bardzo ryzykowny, ale niegłupi! Wyłączyłem wszystkie głośniki na górze, a następnie nastawiłem taśmę z muzyką elektroniczną i rozkręciłem wzmacniacz na maksymalną moc.

- O rety! - wymamrotał Rikard.

- To musiało być nie do wytrzymania - zaśmiał się Kristian. - Dom się trząsł, a szyby na parterze leciały jak liście. Wybiegli z przyciśniętymi do uszu rękoma. Mało brakowało, a byś się na nich natknął. Jeśli znajdziesz dwóch ogłuszonych facetów, to na pewno będą oni!

- Trochę mnie dręczą wyrzuty sumienia - wyznała Jennifer.

- Tak, no i ciekaw jestem, co powie ojciec na te zbite szyby. Ale, co najważniejsze, uratowaliśmy dobytek. Wiem o co im chodziło.

- O co? - zapytał Rikard.

- O jakiś wartościowy dokument, który krótko przed śmiercią schował gdzieś tutaj stryj mojego ojca, wstrętny, zgorzkniały starzec. To bardzo cenny papier. Ten, kto go znajdzie, dostanie mnóstwo pieniędzy. Szukamy go od dawna, ale bez rezultatu!

- Właściwie ile masz lat? - nagle zapytała Jennifer Rikarda.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin