Głowacki Ryszard - Paroksyzm numer minus jeden.doc

(380 KB) Pobierz

Ryszard Głowacki - Paroksyzm Numer Minus Jeden

  

Znał to uczucie.

Powoli, bardzo powoli z mroków nieistnienia zaczynała się wyłaniać świadomość. Najpierw jakieś strzępy dawno minionych przeżyć, przebrzmiałych i zapomnianych, jakiś spacer po brzozowym lesie, pierwsza kąpiel w morzu, gdy fala zalała mu usta i poczuł gorzko-słony smak wody, pisk hamulców na ostrym zakręcie drogi w Alpach...

Potem poczuł, że ma ciało — ciężkie, bezwładne ciało, które zupełnie nie było posłuszne szybko budzącemu się mózgowi. Po chwili wiedział już kim jest, ale ani rusz nie mógł dopasować do siebie żadnego sensownego imienia czy nazwiska.

Jedna powieka zaczęła pomału podnosić się i ujrzał jakąś rozmazaną twarz. Wkrótce obraz wyostrzył się i poznał tego człowieka. To był... to był... ktoś z jego załogi! Ale kto?... Oczywiście, że Dan, nawigator!

Próbował uśmiechnąć się do niego, ale nic z tego nie wyszło. Za to Dan poruszył ustami, mówił coś... Jeszcze kilkadziesiąt sekund i powinien usłyszeć go — jeśli dehibernacja przebiega normalnie...

Mózg pracował coraz sprawniej i nagle Cleve zaniepokoił się... Dlaczego budzi mnie Dan, przecież ostatnią roczną wachtę powinni pełnić Broxowie? Co to wszystko ma znaczyć? Wreszcie jak z zaświatów dobiegł go głos Dana:

— Cleve, słyszysz mnie?

— Tak... — wyszeptał z trudem.

— Uważaj, Cleve — cedził słowa Dan — jesteśmy dopiero w połowie drogi do Ziemi. Obudziłem cię, bo zbliża się do nas jakiś sterowany obiekt. Ponieważ w tym rejonie nie ma żadnego naszego statku, dlatego trochę zaniepokoiliśmy się. Rozumiesz?

— Rozumiem — prawie normalnym głosem rzekł dowódca. — Daj mi zaraz podwójną dawkę Dehibernalu. Tylko dożylnie — dodał.

— Rozkaz, szefie!

Po chwili w polu widzenia pojawiła się towarzyszka wachty Dana, uśmiechnięta jak zwykle Any.

— Cześć Cleve, jak ci się spało?

— Dobrze, tylko krótko. Zaledwie trzy lata.

— O, widzę, że ci humor wraca. Zaraz zrobię ci zastrzyk i będziesz mógł wystartować do życia.

Poczuł ukłucie w rękę, podniósł oczy i ujrzał skupioną twarz dziewczyny całkowicie zajętej wykonywaną czynnością. Podobała mu się, zawsze uśmiechnięta i opiekuńcza, gotowa każdemu pomóc w jego kłopotach. Dokładnie pamiętał to dziwne ukłucie w okolicy serca, gdy w czasie układania programu wacht Dan zgłosił siebie i ją. Głupie uczucie. Przecież oboje ukończyli tę samą szkołę, znają się od dawna...

Kiedyś znów złapał się na marzeniach o tym, jakby to dobrze było, gdyby był tylko zwykłym członkiem załogi i jak każdy mógł pełnić dyżury. W jej towarzystwie, oczywiście...

— Już po krzyku — wyrwał go z zamyślenia głos Any. — Tutaj masz butelkę Revitanu. Wypij ją, i jak tylko będziesz mógł, przyjedź do sterowni. Gdyby ci czegoś było potrzeba, wołaj mnie.

— Dziękuję An, za kwadrans będę u was. Po jej wyjściu powoli zaczął poruszać palcami rąk, nóg, by wreszcie z trudem usiąść. Revitan był przygotowany w zasięgu ręki. Wypił go małymi łykami, odczekał parę minut i próbował wstać. Wiedział, że to będzie trudna sprawa, ale nie spodziewał się, że aż tak. Nogi zupełnie odmawiały mu posłuszeństwa. Po trzyletniej bezczynności trudno je było z powrotem zmusić do pracy.

W normalnych warunkach wstawanie dozwolone jest dopiero po dwudziestu czterech godzinach od rozpoczęcia dehibernacji, ale teraz wyjątkowa sytuacja zmuszała go do ominięcia przepisów. Liczył na swój organizm, który go dotychczas nigdy nie zawiódł. Odpoczął chwilę po pierwszej, nieudanej próbie, zebrał wszystkie siły, stanął na chwiejących się nogach, puścił trzymany kurczowo rękami uchwyt, zrobił mały krok do przodu i... nic już nie pamiętał...

Kiedy się ocknął z omdlenia, znów zobaczył nad sobą zatroskaną twarz Any.

— Cleve, coś ty zrobił najlepszego! Nie wolno ci jeszcze było wstawać.

— Przepraszam, An. Jestem stary dureń... Pomóż mi dostać się na fotel.

Z wielkim trudem udało jej się usadowić go z powrotem. Wtedy spokojnie włączył napęd fotela i jak skarcony uczeń powoli pojechał do sterowni. Dziewczyna szła z tyłu i nie spuszczała z niego ani na chwilę oka.

Kiedy wjechał do sterowni czuł się już prawie tak dobrze, jak przed omdleniem. Atmosfera pomieszczenia, które normalnie było jego miejscem pracy spowodowała, że znowu poczuł się dowódcą odpowiedzialnym za losy statku.

— Melduj Dan — rzucił krótko.

— Było to dziesięć godzin temu. Wykrył go radar. Szedł kursem różnym od naszego o jakieś piętnaście stopni, z prędkością większą o pół kilometra na sekundę. Przed momentem największego zbliżenia trajektorii zaczął nagle hamować, zmienił kurs i dostosował prędkość do naszej. Potem zaczął się zbliżać... Wtedy zbudziłem Any i po naradzie postanowiliśmy cię dehibernować. To wszystko.

— Dobrze zrobiliście. W tym sektorze my jesteśmy pierwszą ziemską wyprawą. Gdyby nawet w czasie trwania naszej wysłano jakiś statek, to szedłby w przeciwnym kierunku. On musi pochodzić z innego układu — ... Cleve przerwał na chwilę, gdyż ze zdziwieniem stwierdził, że już jest głodny. — An, jeść! Tylko dużo!

— Znakomicie! Zaraz ci coś zrobię, ale dużo nie dostaniesz.

— Zlituj się, przynajmniej podwójną porcję...

— No dobrze, dobrze. Tylko nie wstawaj.

Po jej wyjściu na chwilę zapanowała cisza, którą przerwał Dan. W jego głosie czuć było zaniepokojenie...

— Cleve, oni zbliżają się coraz bardziej...

— Gdzie są teraz?

Dan nacisnął któryś z guzików i główny ekran zajaśniał łagodnym blaskiem. Całą jego szerokość zajmował zawieszony na tle rojowiska gwiazd Drogi Mlecznej wielki, ciemny kształt. Było coś tak przygniatającego w tym olbrzymie, że wpatrywali się weń jak zahipnotyzowani. W pomieszczeniu słychać było tylko ich przyspieszone oddechy i delikatny szum pracy aparatury.

— Logokom włączony?

— Oczywiście, szefie. Jak tylko to się pokazało.

Cleve podjechał swym fotelem do pulpitu i włączył mikrofon...

— Dowódca do Logokomu. Podaj odległość i wymiary obiektu.

— Odległość dziewięć kilometrów, oś dłuższa osiemset czterdzieści metrów, krótsza dwieście dziewięćdziesiąt — odparł swym charakterystycznym głosem Logokom.

— Toż to prawie planetoida — zdziwił się. — Masz do dyspozycji wszystkie urządzenia pomiarowe statku. Chcę mieć możliwie największą ilość danych o tym obiekcie, ale tylko na bazie informacji emitowanych przez niego. Wyniki melduj na piśmie. Wykonaj.

Rozjarzyły się światła kontrolne setek urządzeń. Gwałtownie wzrósł pobór mocy. Logokom wykonywał polecenie.

Rozsunęły się drzwi wiodące do części gospodarczej i zjawiła się Any niosąc na tacy posiłek — jajko na miękko, mleko, trochę pieczywa. Cleve zmuszał się do powolnego jedzenia, chociaż był w stanie połknąć to wszystko w ciągu kilkudziesięciu sekund. Wiedział jednak, że mogłoby się to dla niego nieprzyjemnie skończyć.

W czasie gdy powoli przeżuwał każdy kęs, ożyła drukarka Logokomu i pierwsze informacje zaczęły spływać na taśmę. A więc jeszcze raz wymiary, odległość, prędkość względna, masa a potem rodzaje emitowanych pól, przybliżony skład chemiczny pancerza... Niewiele tego było, więc rzucił krótko do mikrofonu:

— Wykonaj zdjęcie obiektu w świetle naszych reflektorów laserowych szerokiej wiązki.

Po chwili na bocznym ekranie ukazał się wyraźny obraz napotkanego statku. Była to bryła o kształcie zbliżonym do płaskiej elipsoidy obrotowej. Jej skorodowany uderzeniami tysięcy mikrometeorytów pancerz wskazywał na długi pobyt w kosmosie.

— Wygląda jakby leciał już parę tysięcy lat — rzekł Dan.

— Ty jak zwykle lubisz przesadzać — skarciła go Any. — Z pewnością zawadził o jakiś rój, albo o ogon komety i stąd te wszystkie nadżerki.

W tym momencie obcy statek zniknął z głównego ekranu, którego cała powierzchnia zajaśniała niespotykanym, bladoniebieskim światłem, przerywanym girlandami seledynowych wyładowań. Cała trójka znieruchomiała na swoich miejscach. Działo się coś, czego nie rozumieli. Pierwszy otrząsnął się dowódca...

— Podaj przyczynę zakłóceń — zlecił Logokomowi.

— Pole siłowe — padła natychmiastowa odpowiedź.

— A więc to tak... Niepotrzebnie wychyliliśmy się z tymi laserami. Oni widoczne są bardzo ostrożni.

— Cleve, co my teraz zrobimy? — zapytała Any.

— Cóż, sądząc po wielkości statku i po jego polu siłowym, pasażerowie tego olbrzyma reprezentują znacznie wyżej rozwiniętą technikę od naszej. Musimy się starać nawiązać z nimi kontakt, bo może on nam dać niewyobrażalne korzyści.

— A to pole siłowe?

— Skoro wyhamowali i zbliżyli się do nas, to nie po to aby odgradzać się polem...

— Może zrobili tylko próbę sprawności systemy — rzekł Dan.

Jakby na potwierdzenie jego słów niebieskawe migotania zniknęły z ekranu i całą jego szerokość znów zajmowała soczewkowata bryła obcego statku, który powoli ale wyraźnie zbliżał się do nich.

Cleve odwrócił się od ekranu i napotkał utkwione w niego, pytające spojrzenia. Oboje czekali na jego decyzję.

— Ogłaszam stan alarmowy trzeciego stopnia. Dehibernacja całej załogi — rzucił polecenia mocnym, zdecydowanym głosem.

— A co z profesorem Nakamurą? — zapytała Any.

— On oczywiście nie. Czy są inne pytania?

— Nie ma.

— Wykonywać!

Po ich wyjściu przejrzał taśmę z wynikami pracy Logokomu; ostatni zapis brzmiał: Odległość 7.200 metrów.

Oparł się na wygodnej poduszce fotela i przymknął znużone powieki. Czuł kompletną pustkę w głowie. Nagle ogarnęło go wszechmocne uczucie senności. Chciał z nim walczyć, podnieść się, ale już było za późno. Zapadł w płytki, nerwowy sen.

Kiedy się obudził, przez dłuższą chwilę nie wiedział gdzie się znajduje. Dopiero stuk drukarki umiejscowił go w przestrzeni. Wraz z tym stukaniem wróciła cała świadomość sytuacji. Pospiesznie wyciągnął rękę i oderwał zwisający kawałek zadrukowanej taśmy — Odległość 3.400, V=0,0 — przeczytał.

...Zatrzymali się... Teraz pewnie zacznie się coś dziać — pomyślał.

Jakby na potwierdzenie jego słów drukarka ożyła. Przerzucił wzrok na ekran i znieruchomiał — gigantyczny dysk majestatycznie zmieniał swe położenie w przestrzeni, ustawiając się do nich swą największą powierzchnią. Kiedy już był widoczny jako ogromne koło, ruch jego ustał.

Cleve jak urzeczony wpatrywał się w olbrzymią płaszczyznę. Nie widać było na niej żadnych charakterystycznych punktów, jeśli ‘nie liczyć śladów po mikrometeorytach. Może tylko w samym centrum koła pancerz był jakby trochę jaśniejszy...

Z tyłu rozległ się trzask otwieranych drzwi; wszedł Dan.

— No i co słychać? — zapytał.

— Sam widzisz... Odwrócił się do nas „przodem” i od dobrych paru minut nic się nie dzieje. A co z dehibernacją?

— Wszyscy już zaczynają się wiercić, jeszcze z pół godziny i zaczną odzyskiwać przytomność. Any jest przy nich.

— Dobrze. Jak tylko zaczną gadać do rzeczy, dajcie ich tu wszystkich. Musimy się naradzić.

— Cleve, jak myślisz, co oni teraz zrobią?

— Nie mam pojęcia... Zastanówmy się lepiej, co my mamy zrobić. Gdybyś był na ich miejscu, to co byś uczynił?

— Ja wiem?... Może na początek złożyłbym kurtuazyjną wizytę...

— Zdaje się, że oni to właśnie mają zamiar zrobić. Spójrz!

W środku olbrzymiego kręgu zaczynało się coś dziać. Z jednolitej płaszczyzny wysuwały się powoli cztery jakby słupy, ustawione w rogach kwadratu.

— Dan, powiększenie!

— Tak!

Jeden z monitorów wmontowanych nad pulpitem rozjarzył się momentalnie. Cztery lśniące słupy wystawały z jasnej płaszczyzny. Nagle kwadrat pancerza pomiędzy słupami drgnął i zaczął poruszać się płynnie po prowadnicach. W przeciągu kilkunastu sekund dotarł do końca słupów i zatrzymał się. Wpatrywali się z najwyższym skupieniem w ekran, ale obraz na nim nie ulegał zmianie. Po kilku minutach napięcia, które wyczerpywało jak najcięższa praca, usłyszeli z tyłu głos Any...

— Co tak siedzicie, jak zaczarowani? Nawet nie zauważyliście, kiedy weszłam...

— A, to ty. Jak tam załoga?

— Jeszcze tylko Brox i Sylwia. Reszta już gada do rzeczy. A nad czym wy tak dumacie?

— Sama widzisz. Otwarli właz i na tym koniec.

— Może czekają na nasz znak?

— Jaki znak?

— Jakikolwiek. Coś w rodzaju: Hallo!

Musieli mieć z pewnością bardzo niewyraźne miny, bo dziewczyna wybuchnęła śmiechem...

— No, Cleve, nadaj im coś!

Dowódca patrzył na nią, tak jakby ją pierwszy raz w życiu oglądał na oczy i zamyślił się. Po chwili włączył kontakt foniczny Logokomu i rzekł:

— Nadaj w kierunku obiektu reflektorem sygnałowym, Morsem, następującą depeszę — ANY. Filtr zielony. Wykonaj.

— A... N... Y... Filtr zielony — powtórzył głośnik.

— Tak.

Pomknęły w przestrzeń kreski i kropki znaczone rozbłyskami kontrolki. W ich takt środek olbrzymiej tarczy rozbłyskiwał zielonym światłem.

— Weszłaś do historii — zażartował Dan.

— Was to się zawsze kawały trzymają, nawet w takiej chwili!

— Cicho, tam coś się rusza!

Istotnie. Spod uniesionego kwadratu zaczęło się coś wysuwać, jakby części jakiejś aparatury. Nagle mrok wiecznej nocy przeszyły zielone błyski — krótsze i dłuższe...

— A... N... Y... — Obaj mężczyźni wybuchnęli szalonym śmiechem, tylko bohaterka zdarzenia zarumieniła się aż po czubek głowy.

W tym momencie rozległ się za nimi głos Kima, który przyjechał na swoim fotelu...

— I to ma być alarm trzeciego stopnia? Co to za szopki tu urządzacie i ludziom spać nie dajecie! A niech was... — urwał, bo w tym momencie wzrok jego padł na główny ekran. — Co... co to jest?

— Zaraz się wszystkiego dowiesz. Koniec zabawy! An, do roboty, ludzie czekają. Nawigator, sprawdzić wszystkie kanały łączności wewnętrznej i emitery zewnętrzne. Wykonać kontrolę stanu śluz, skafandrów i rakietek transportowych. Wyniki meldować.

— Rozkaz!

Po ich wyjściu zwrócił się do nowoprzybyłego...

— Kim, mamy gości...

— Widzę. Cleve, to jest cholerna szansa... Nie zmarnujmy jej.

— Jak się czujesz?

— Jeszcze bardzo niewyraźnie.

— A ja już dość dobrze, tylko w głowie mi trzeszczy... Spójrz! Tam!

Część kręgu nagle zniknęła, jakby ktoś wstawił przegrodę pomiędzy oba statki. W przestrzeni tkwił wielki, świetlisty prostokąt. Cała jego powierzchnia lekko pulsowała, a brzegi były nieco rozmyte. Nagle prostokąt zniknął, ale fragmentu obcego statku przesłoniętego nim poprzednio dalej nie było widać. Zdawało się im, że w tym miejscu znajduje się ogromna, regularna, idealnie czarna wyrwa. Nie trwało to długo, bo wkrótce w samym środku ciemności rozjarzył się wiśniowo maleńki punkt, narastał, zmieniał barwę na czerwoną, różową, białą — by nagle wybuchnąć oślepiającym blaskiem i rozpaść się na niezliczone odłamki. Okruchy te pędziły każdy w swoją stronę, najbliższe łączyły się ze sobą po kilka, kilkanaście i znów w tych grupach błyskało, pękało, rozpadało się, szarzało powoli. Ruch plam stawał się coraz wolniejszy, coraz trudniej dostrzegalny, by wreszcie ustać zupełnie. Rojowisko świateł, które w międzyczasie zdążyły już przybrać czerwoną barwę, ułożyło się na kształt wielkiej, świecącej kuli, tkwiącej nieruchomo w czerni prostokąta.

Nagle kula drgnęła — najpierw powoli, prawie niedostrzegalnie wszystkie światła zaczęły powrotną wędrówkę do środka. Ich prędkość z każdą sekundą wzrastała... Wtem, wokół jednej z plam pojawiła się wyraźna, niebieska otoczka, ale nie zmieniło to w niczym przebiegu zjawiska. Wszystkie światła sunęły coraz szybciej ku środkowi. Kula wyraźnie malała, a równocześnie robiła się coraz bardziej czerwona.

Wtem jakiś nowy element wkradł się w ten płonący pęd — pierwsze okruchy dochodzące do pewnego miejsca znikały bez śladu. Coraz mnie) świateł jarzyło się w prostokącie. Jedyny wyróżniony niebieską obwódką płomyk też zmierzał szybko ku nieuchronnemu wygaśnięciu; jeszcze kilka sekund i zniknie wraz z ostatnimi światłami...

Ale nie, tuż przed dostaniem się do granicy czerni ze środka niebieskiego pełgania wyskoczyła zielona iskra i pognała w przeciwną stronę W ostatniej chwili — bo już wszystkie ogniki zniknęły z pola widzenia i w przestrzeni majaczył znów pusty, czarny prostokąt z samotną, zieloną iskierką zdążającą w kierunku jego krawędzi. Ten okruch światła był jedynym elementem przyciągającym wzrok obserwatorów. Poczuli jakąś dziwną sympatię dla małego uciekiniera, który nie chciał się dać pochłonąć przez wszechwładną czerń i dążył własną drogą.

A droga ta zaczęła się zmieniać. Z początku iskierka pędziła szybko, byle dalej od środka, ale po pewnym czasie zwolniła, potem zatrzymała się na moment i po chwili zaczęła powoli posuwać się w tę stronę, gdzie jeszcze nie tak dawno był środek kuli. Jej ruch był jednak jakby trochę niezdecydowany, bo zwalniała i przyspieszała, kilkakrotnie zmieniała kierunek swej wędrówki.

W tym czasie w środku prostokąta znów pojawił się wiśniowy punkt, rozjarzył się czerwienią, pęczniał, bielał i nagle, jak poprzednio, eksplodował jasnością, rozpadł się na tysiączne kawałki, które pędziły jakby dobrze sobie znaną drogą, łącząc się, rozpadając i błyszcząc.

Gdy poświata wybuchu dotarła do małej, zielonej drobiny wałęsającej się w mroku, ta nagle drgnęła i zaczęła sunąć na spotkanie pędzącym plamom... ale plamy z niebieską obwódką tym razem nie było.

Nagle wszystko zniknęło — czarny prostokąt, świecące plamy i mały, zielony wędrowiec. Cały ekran zajęty był znów przez ogromne cielsko obcego statku. Kwadratowy właz był otwarty, ale nieznane urządzenia zniknęły.

Obaj mężczyźni oderwali wzrok od ekranu i spojrzeli na siebie...

— Cleve, jak myślisz, co to było?

— Nie wiem, chłopie. Głowa mi pęka z bólu, ale zdaje mi się, że to było dla nas.

— Z pewnością... i dlatego musisz im odpowiedzieć.

— A cóż ja im powiem?

— Cokolwiek.

— Dobrze. Powiem im, że dwa dodać dwa jest cztery. Niech wiedzą, że mają do czynienia ze stworzeniami znającymi wyższą matematykę — zażartował podjeżdżając fotelem pod sekcję sygnalizacyjną pulpitu. Dwa krótkie, czerwone błyski, przerwa, znów dwa krótkie — dłuższa przerwa — a potem cztery szybkie błyski. W ich rytmie kadłub kolosa rozjarzał się i gasł, przytłaczający i nieruchomy w swym straszliwym pędzie ku Słońcu, maleńkiej gwiazdce, ledwo widocznej w mrokach Przestrzeni.

W sterowni zapanowała cisza; Kim zasnął nie wiadomo kiedy, zmęczony nadmiarem wrażeń. Cleve wlepił wzrok w ekran, ale olbrzym milczał, jakby nie zauważył skierowanych doń sygnałów. Już zaczynały go piec ze zmęczenia oczy, gdy nagle w mrok nocy wdarły się jaskrawe błyski, których źródłem był — jak poprzednio — jakiś reflektor w rejonie otwartego włazu w centrum kręgu. Trzy krótkie, przerwa, znów trzy krótkie, dłuższa przerwa, a po niej sześć krótkich. Cleve uśmiechnął się z zadowoleniem — dialog został nawiązany.

Powoli, zachowując najwyższą ostrożność, opuścił nogi na podłogę, mocno uchwycił się pulpitu i wreszcie stanął na nogach. Trzymały go dość pewnie. Chwycił oparcie fotela i zaczął iść pchając go przed sobą. Czuł jak z każdym krokiem wraca mu sprawność nóg; puścił jedną rękę, potem drugą, odepchnął lekko fotel i z ciekawością przyglądał się jak ten odjeżdża pod ścianę... Stał o własnych siłach na środku sterowni, ale był pewny, że tym razem już nie upadnie.

Od razu poczuł się znacznie lepiej, a ból głowy minął nie wiadomo kiedy. Znowu poczuł głód, ale tym razem już sam sobie poradził. Podszedł do podręcznej chłodziarki, w której stale było coś do zjedzenia dla dyżurnego nawigatora i wybrał sobie mały zestaw dietetyczny. Włożył go do podgrzewacza i już po chwili delektował się owsianką na mleku. Normalnie na samo wspomnienie owsianki robiło mu się niedobrze, ale teraz zjadłby nawet stary kalosz, taki był głodny.

Kim niespokojnie poruszył się w swoim fotelu, otworzył oczy i zaczął węszyć jak ogar na polowaniu...

— Co ty jesz?

— Owsiankę na mleku.

— Daj trochę.

— A Revitan już piłeś?

— No pewnie. Inaczej nie przyjeżdżałbym tutaj.

— Zaraz ci dam, tylko skończę swoją porcję. Drzwi do głównego korytarza otworzyły się szeroko i wjechał planetolog, blady jeszcze, ale już w pełni przytomny. Tuż za nim weszła Any, dźwigając tacę z jedzeniem.

— Witam, profesorze! — zawołał Cleve na widok Broxa. — Jak się spało?

— Cześć Cleve, cześć Kim. Wiem już, co się dzieje. Szkoda, że nie będzie Nakamury...

— Profesorze, proszę wreszcie wypić swój Revitan.

— Dobrze An, dobrze. Zaraz wypiję.

W międzyczasie sterownia zaczęła wypełniać się. Ludzie witali się, dyskutowali i jedli wpatrując się w wielki ekran nad pulpitem. Na samym końcu zjawił się Dan, zamknął drzwi i rzekł:

— To już wszyscy, szefie.

— W porządku. Możemy zatem przystąpić do narady. Postaram się przedstawić wam sytuację...

Podczas gdy dowódca referował sprawę, Any uwijała się wśród dehibernowanych, roznosząc jedzenie i napoje. Gdy doszedł do opisu feerii świateł pulsujących na tle czarnego prostokąta, rozległ się okrzyk Kima, który cały czas nie spuszczał oczu z ekranu...

— Spójrzcie tam!

Trzynaście par oczu zwróciło się we wskazanym kierunku, a tam znów rozpoczęło się barwne widowisko. W przestrzeni między statkami rozgorzała ogromna, zielona obręcz, w niej druga, mniejsza, w tamtej jeszcze mniejsza — zapalały się coraz szybciej, coraz mniejsze, aż utworzył się z nich zielony, pałający stożek, coś w rodzaju świetlistej, zwężającej się studni, na której dnie — wierzchołku znajdował się otwarty właz statku.

Obręcze płynęły w jego stronę, zmniejszając się systematycznie, a na ich miejsce narastały wciąż nowe i nowe. Obserwatorzy mieli wrażenie, że są jakby wciągani w głąb świetlistej studni. Było to bardzo sugestywne widowisko. Wtem kręgi zniknęły jak zdmuchnięty płomień i mrok spowił oba statki.

W sterowni panowała niczym nie zmącona cisza... Wreszcie przerwał ją dowódca...

— I co wy na to?

— Oni nas najwyraźniej zapraszają do siebie.

— Tak pan sądzi, profesorze?

— Tak to odebrałem.

— Kto jeszcze tak uważa, niech podniesie rękę...

— ...Dziesięć, jedenaście, dwanaście... A ty, Sylwio? W odpowiedzi rozległo się cichutkie chrapanie i wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem.

— Nie budźcie jej, niech sobie trochę pośpi — ujęła się za przyjaciółką Any. — Widocznie ma zaległości.

— Proszę o spokój!... To znaczy, że przyjmujemy zaproszenie...

— Oczywiście!

— Dziękuję. A teraz trzeba im odpowiedzieć — nacisnął guzik sygnalizatora i krótki, zielony błysk przeszył mroki. Zaproszenie zostało przyjęte.

W odpowiedzi wokół otwartego włazu pojawiła się pojedyncza, świecąca obręcz wskazując wejście do statku. Sąsiedzi byli przygotowani na przyjęcie gości...

— Dan, jak wyniki kontroli ?

— W porządku szefie, wszystko sprawne.

— Dan, weź rakietkę i poleć tam, wejdź do środka i rozglądnij się. Innych instrukcji nie mogę ci dać, bo sam przecież nic nie wiem...

— W porządku, Cleve, w porządku. Lecieć trzeba i to jak najprędzej, aby się gospodarze nie rozmyślili. Żaden z was nie może mi przecież jeszcze towarzyszyć, chyba żeby Any, ale oni mogliby ją pożreć, bo bardzo apetycznie wygląda.

— Nie wygłupiaj się przynajmniej w takiej dziejowej chwili, cyniku — odgryzła się dziewczyna.

— No spokój, spokój. Mieliście prawie cały rok, aby się swobodnie wykłócić. Dan, przedyskutuj z inżynierami wyposażenie i za piętnaście minut bądź gotów do startu. Ja przez ten czas wyprowadzę ,,pchłę” na zewnątrz. Niech widzą, że coś robimy. Reszta na stanowiska, bez względu na samopoczucie. Pamiętajcie — trójka obowiązuje. Czy są jakieś pytania?

— Tak. Kiedy wreszcie dostaniemy coś do jedzenia? — zawołał ktoś z kąta.

— Słuszne pytanie. Ja też jestem tym głęboko zainteresowany, An?

— Banda żarłoków!... No, już dobrze, dobrze. Zaraz was ponapycham, prosiaczki.

W znakomitych humorach towarzystwo opuściło sterownię, która wreszcie odzyskała wygląd ośrodka dyspozycyjnego nowoczesnej rakiety i przestała sprawiać wrażenie zatłoczonego, prowincjonalnego szpitala.

Po chwili Cleve został sam, usiadł wygodnie przy centralnym pulpicie Logokomu, włączył fonię i rzekł:

— Otwórz czwartą, wewnętrzną śluzę, wprowadź do komory rakietkę, zamknij śluzę, otwórz pierwszą przejściową, przesuń rakietkę do środkowej komory, zamknij drugą śluzę, otwórz trzecią i przesuń „pchłę” do zewnętrznej. Zamknij trzecią, sprawdź szczelność i otwórz właz. Wyprowadź rakietkę na stanowisko startowe. Koniec.

— Tak. Wyprowadzić sondę numer cztery na stanowisko startowe. Wykonuję.

Cleve’owi zrobiło się głupio... Szczegółowym rozkazem potraktował Logokom jak jakieś bezmyślne liczydło, a ten delikatnie przypomniał mu o tym. Przyrzekł sobie w duchu, że to się już więcej nie powtórzy...

Na wielkim, świetlnym schemacie rakiety zapalił się zarys czwartej śluzy. Jej właz znajdował się na wprost obcego statku.

Cleve tak się zamyślił, że nawet nie usłyszał ciężkiego stąpania za sobą. Wstrząsnął się pod dotknięciem metalizowanej rękawicy skafandra i odwrócił się gwałtownie... Dan stał w pełnym rynsztunku próżniowym i uśmiechał się przez szybę hełmu, wyciągając rękę na pożegnanie.

— Cześć Cleve — rozległo się z głośnika.

— Trzymaj się stary. Mów przez cały czas co robisz i nie wyłączaj nadawania, nawet jeśli stracimy łączność, i uważaj na siebie...

— Nic mi się nie stanie, wziąłem ciepły szalik — zaśmiał się nienaturalnie. — Jakby coś... no wiesz..., to moje rzeczy przekaż matce. Ona mieszka w Kalifornii, w takiej małej mieścinie. Adres znajdziesz w moich notatkach...

— O czym ty, chłopie, mówisz! Pogadamy za dwie godziny. — Podszedł do niego i uścisnął go serdecznie, grubego i niezdarnego w swoim ciężkim ekwipunku. — Złam kark!

— Czołem!

Odwrócił się i poczłapał do drzwi. Jeszcze przez dłuższą chwilę słychać było z korytarza zanikające stukanie jego magnetycznych buciorów.

Dowódca długo stał wpatrzony w drzwi. W końcu zaklął pod nosem i poszedł do barku nalać sobie kawy. Po chwili na schemacie zapaliła się niebieska lampka w czwartej śluzie. Przeskakiwała z komory do komory i wreszcie zgasła W tym momencie spod sufitu rozległ się, trochę zmieniony, głos Dana:

— Cleve, jak mnie słyszysz?

— Bardzo dobrze, a ty?

— Ja też. Idę do rakietki. Zaraz będzie chwilowa przerwa w łączności.

Ciszę sterowni przerwał szmer kroków; na własnych nogach zameldował się Kim. Bez słowa usiadł na sąsiednim fotelu.

W głośniku rozległy się jakieś chroboty i piski, ale wnet wszystko ucichło i odezwał się Dan:

— Siedzę już w środku. Czy mogę startować?

— Ruszaj.

Najmniejszym ciągiem oderwał się od skorupy „Miraxa” i w tym momencie ogarnął go obezwładniający strach Spojrzał w lewo, tam gdzie celował dziób ich statku i zobaczył niezmierzone morze iskier, małych i większych, samotnych i zgrupowanych po kilka, kilkanaście. Gdzieś w tym zbiorowisku światów było Słońce — maleńki proch Kosmosu.

Przed nim majaczył ogromny dysk obcego statku z pałającym włazem w środku. Dysk rósł w oczach, pochłaniając coraz to nowe gwiazdozbiory, objął już prawie ćwierć nieboskłonu i dalej potężniał. Absorbował całą uwagę i Dan błogosławił go za to, że istnieje, bo zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby przed nim było tylko morze gwiazd i galaktyk chyba oszalałby ze strachu...

— Co się z tobą dzieje?

— Ze mną? E... nic. Tylko tak się zamyśliłem.

— To przestań myśleć. Widzimy cię na ekranie. Jest tu ze mną Kim; już chodzi.

— Brawo Kim. Polecisz ze mną na następną wycieczkę?

— Oczywiście, tylko zamów tam dla mnie nocleg.

... Silą się na dowcip — pomyślał — żeby mnie jakoś podtrzymać na duchu. Fajne chłopaki...

Oświetlony zielonym światłem właz było już widać bardzo wyraźnie. Wyłączył ciąg i zaczął intensywnie wpatrywać się w rzedniejącą ciemność, aby wybrać miejsce do lądowania. Zdecydował się na bezpośrednie sąsiedztwo włazu, bo tam łatwiej było zakotwiczyć rakietkę, gdyby magnetyczna kotwica nie działała. Włączył dziobowe silniczki hamujące i powoli spływał w stronę upatrzonego punktu koło włazu.

— Podchodzę do lądowania

— Co widzisz?

— Nic nowego, żadnego ruchu.

Przesunął się trochę w lewo i z lekkim wstrząsem osiadł na pancerzu, o metr od jednego ze słupów. Włączył kotwicę, ale nie działała: pancerz nie był ferromagnetyczny.

— Wysiadam, kotwica nie działa. Muszę przywiązać „pchłę”.

— Mów co widzisz.

— Cztery słupy, nad nimi dach, a pod spodem dziura, tak na oko ze trzy metry średnicy. Oświetlona.

Wyjął solidną linkę, jeden koniec przywiązał do uchwytu, a drugi owinął dookoła słupa.

— Jak w kowbojskim filmie — mruknął.

— Co mówisz?

— Nic, nic. Zabieram majdan i włażę do środka. Wracam najpóźniej za dwie godziny. Niech tam kto usmaży mi befsztyk, bo będę głodny jak wilk. Cześć!

— Uważaj na się... — połączenie się urwało.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin