christie_agatha_godzina_zero.doc

(714 KB) Pobierz
Agatha Christie

   Agatha Christie

   Godzina zero

  

  

   Tytuł oryginału angielskiego „Towards Zero”

   Przełożył Michał Madaliński

  

 

  

   Robertowi Gravesowi

  

  

   Drogi Robercie!

   Ponieważ byłeś łaskaw powiedzieć kiedyś, że lubisz moje opowieści, postanowiłam zadedykować tę książkę właśnie Tobie.

   Proszę Cię, abyś — czytając ją — mocno stępił ostrze swojej krytyki, które bez wątpienia ostatnio jest w świetnym stanie wskutek Twoich popisów na tym polu!

   Masz przed sobą historię napisaną po to, aby sprawiła Ci przyjemność, a nie po to, by była kandydatką do literackiego pręgierza pana Gravesa.

   Twoja przyjaciółka

   Agatha Christie

  

 

  

   Prolog:

   19 listopada

  

  

   Towarzystwo, które zgromadziło się wokół kominka, niemal w całości złożone było z prawników albo tych, którzy prawem się interesowali. Był mecenas Martindale, Rufus Lord, doradca królewski, młody Daniels, który zdobył rozgłos dzięki sprawie Carstairsa, sędzia Cleaver, Lewis z Kancelarii Lewis i Trench oraz stary pan Treves. Pan Treves dobiegał osiemdziesiątki; a była to obfita w doświadczenia osiemdziesiątka. Należał do słynnego zespołu adwokackiego i był jego najsłynniejszym członkiem. Jak niosła wieść gminna, znał więcej zakulisowych spraw niż jakikolwiek inny prawnik w Anglii, a na dodatek był specjalistą kryminologiem.

   Ludzie nierozsądni uważali, że pan Treves powinien pisać pamiętniki. Pan Treves był innego zdania. Wiedział, że zbyt wiele wie.

   Aczkolwiek dawno już na emeryturze, cieszył się niezmiernym poważaniem wśród palestry. Gdziekolwiek zabierał głos, zapadała pełna respektu cisza, w której jego cichy, precyzyjny dyszkant rozbrzmiewał bez przeszkód.

   Rozmowa przy kominku dotyczyła głośnego procesu, który właśnie dziś w Old Bailey zakończył się ogłoszeniem wyroku. Była to sprawa o zabójstwo, a osadzony w areszcie oskarżony został uniewinniony. Towarzystwo wałkowało sprawę jeszcze raz, wymieniając fachowe uwagi.

   Oskarżyciel popełnił błąd, polegając na jednym ze świadków. Stary Depleach powinien był zdawać sobie sprawę, że wystawia się na łatwy atak obrony. Młody Arthur świetnie zdyskontował zeznania służącej. Bentmore próbował, co prawda, w swym podsumowaniu ustawić sprawy ponownie we właściwej perspektywie, ale szkoda już się stała — ława przysięgłych uwierzyła dziewczynie. Ławnicy są nieobliczalni — nigdy nie wiadomo, co przełkną, a czego nie. A jak już powezmą jakieś przekonanie, nic ani nikt nie potrafi im tego wybić z głowy. Uwierzyli dziewczynie w sprawie tego żelaznego drąga — i tyle. Zrozumienie ekspertyzy medycznej przekraczało ich zdolności umysłowe. Cały ten fachowy bełkot, te wszystkie naukowe terminy — wszystko to sprawia, że biegli są bardzo kiepskimi świadkami. Nigdy jednoznaczni, te ich wszystkie: „w pewnych okolicznościach ewentualnie mogło mieć miejsce” i te de... wprowadzają tylko zamęt.

   Powoli wszyscy się wygadali, a w miarę jak konwersacja zamierała, rosło w zebranych poczucie, że czegoś ważnego w niej zabrakło. Głowy, jedna po drugiej, zwracały się w kierunku pana Trevesa, który nie brał dotąd udziału w dyskusji. Stało się oczywiste, że całe towarzystwo oczekuje teraz jakiegoś podsumowania ze strony swojego najszacowniejszego kolegi.

   Pan Treves, oparty wygodnie w fotelu, machinalnie przecierał swoje okulary. Cisza, która zapadła, kazała mu rozejrzeć się uważnie.

   — No i co? O czym mówicie? Mam wam coś powiedzieć?

   Odezwał się młody Lewis:

   — Omawialiśmy sprawę Lamorne’a, proszę pana.

   Zamilkł w oczekiwaniu.

   — Tak, tak — rzekł pan Treves. — Myślałem o tym. Rozległ się pełen szacunku szmer.

   — Ale obawiam się — pan Treves nadal polerował okulary — że uznacie mnie za dziwaka. Tak, dziwaka. To sprawa lat, jak sądzę. W moim wieku można sobie pozwolić na dziwactwa.

   — Tak, proszę pana — młody Lewis miał zakłopotaną minę.

   — Tak sobie myślałem raczej nie o aspektach prawnych tej sprawy, chociaż były ciekawe, bardzo ciekawe — jeżeli wyrok byłby skazujący, byłoby na czym oprzeć wniosek apelacyjny. Myślałem, cóż, o ludziach związanych z tą sprawą.

   Wszystkich ogarnęło zdziwienie. Ludzi rozpatrywali wyłącznie w kategoriach wiarygodności — jako świadków. Nikt nie pozwalał sobie na najmniejszą spekulację na temat, czy osądzony jest winny, czy niewinny, skoro sąd uznał go za takiego prawomocnym wyrokiem.

   — Ludzie — powiedział pan Treves w zamyśleniu — istoty ludzkie. Różni, rozmaici. Niektórzy rozumni, większość nie. Przybyli ze wszystkich stron, z Lancashire, ze Szkocji, ten właściciel restauracji — z Włoch, a ta nauczycielka gdzieś ze Środkowego Zachodu. Wszyscy zamieszani i wplątani w tę sprawę w końcu spotykają się pewnego szarego listopadowego dnia przed sądem w Londynie. Każdy wnosi do niej swoją małą cząstkę. Wszystko to znajduje punkt kulminacyjny w procesie o morderstwo.

   Zamilkł i zaczął bębnić delikatnie palcami w kolano.

   — Lubię dobre kryminały — ciągnął. — Ale, wiecie, zawsze zaczynają się nie w tym miejscu, co trzeba! Zaczynają się od morderstwa, a morderstwo to rezultat. Jego historia zaczyna się wcześniej, czasami wiele lat wcześniej. Tam tkwią korzenie tych wszystkich związków przyczynowo-skutkowych, które doprowadzają określonych ludzi w określone miejsca o określonej porze określonego dnia. Popatrzcie na tę młodą służącą: gdyby kucharka nie sprzątnęła jej chłopaka sprzed nosa, nigdy nie porzuciłaby pracy i nie najęła się do Lamorne’ów i nie byłaby głównym świadkiem obrony. A ten Giuseppe Antonelli — przyjechał zastąpić przez miesiąc brata. Brat jest ślepy jak kret. Nie zobaczyłby tego wszystkiego, co dojrzały sokole oczy Giuseppe. Gdyby posterunkowy nie robił słodkich oczu do kucharki spod numeru 48, nie spóźniłby się na obchód i...

   Wszystko zmierza do określonego punktu... I wtedy, kiedy nadchodzi czas: bach! godzina zero. Tak, wszystkie ścieżki zbiegają się, kiedy nadchodzi godzina zero — pokiwał łagodnie głową. — Kiedy nadchodzi godzina zero...

   Nagle zadrżał lekko.

   — Zimno panu, prosimy bliżej do kominka.

   — Nie, nie. Po prostu przeszedł mnie dreszcz. No, cóż, będę się zbierał do domu.

   Skłonił się towarzystwu przyjaźnie i powolnym, ale pewnym krokiem opuścił pokój.

   Na moment zapanowała pełna wahania cisza, po czym Rufus Lord, doradca królewski, stwierdził, że poczciwy stary Treves posunął się ostatnio.

   — Cóż za wspaniały umysł, niewiarygodnie wspaniały umysł, ale cóż, lata robią swoje — dodał sir William Cleaver.

   — I serce ma sfatygowane — dorzucił Lord. — Zdaje się, że w każdej chwili może stać się to najgorsze.

   — Bardzo uważa na siebie — zauważył młody Lewis. Tymczasem pan Treves ostrożnie sadowił się we wnętrzu swojego niezawodnego daimlera. Auto dowiozło go pod dom położony przy cichym skwerku. Troskliwy kamerdyner pomógł mu zdjąć płaszcz. Pan Treves udał się do gabinetu, gdzie płonął węglowy kominek. Sypialnia mieściła się obok, na parterze. Pan Treves bowiem z obawy o stan swojego serca, nigdy nie używał schodów.

   Usiadł naprzeciw ognia i przysunął tacę z listami. Nadal błądził myślami wokół swojej teorii, którą przedstawił w klubie.

   Nawet w tym momencie — pomyślał — jakiś dramat, jakieś morderstwo in spe jest już w trakcie przygotowań. Gdybym pisał teraz pasjonujący krwawy kryminał, zacząłbym od opisu dżentelmena w podeszłym wieku, który siedzi przed kominkiem i zabiera się do lektury korespondencji, zmierzając, choć sam tego nie wie, ku godzinie zero.

   Rozdarł pierwszą kopertę i, nadal trochę bujając w obłokach, zaczął przebiegać oczami treść listu. Nagle mina mu zrzedła. Wrócił na ziemię.

   — Boże mój — powiedział do siebie — co za przykra niespodzianka. Prawdziwe strapienie. Po tylu latach! Będę musiał zmienić plany.

  

 

  

  Osoby dramatu

   11 stycznia

  

  

   Mężczyzna, ostrożnie poprawił się na szpitalnym łóżku. Syknął z bólu.

   Dyżurna pielęgniarka poderwała się od stolika i podeszła do niego. Poprawiła poduszki i ułożyła go wygodniej.

   Angus MacWhirter zmusił się do dziękczynnego chrząknięcia.

   W jego sercu panowały bunt i gorycz.

   Miałby to już za sobą. Wszystko miałby z głowy! Diabli nadali to cholerne, kretyńskie drzewo na zboczu klifowego urwiska. Diabli nadali tę natrętną parkę, której zachciało się nadmorskiej randki w tę paskudną zimową noc.

   Gdyby nie oni (i drzewo), skończyłby ze sobą: skok do lodowatej wody, chwila walki i wreszcie ulga — koniec zmarnowanej, bezużytecznej, bezsensownej egzystencji.

   A gdzie wylądował? Przykuty do beznadziejnego szpitalnego łóżka, ze złamanym obojczykiem i perspektywą ciągania przez policję pod zarzutem zbrodni targnięcia się na własne życie.

   Do diabła z tym, przecież to chyba jego własne życie, nie?

   Gdyby mu się udało, pochowaliby go z nabożnym skupieniem — jako psychicznie chorego.

   Psychicznie chory, akurat! Nigdy w życiu nie był przy zdrowszych zmysłach. W jego sytuacji samobójstwo było najrozsądniejszym i najlepszym rozwiązaniem.

   Na bruku, z nadszarpniętym zdrowiem, porzucony przez żonę dla innego mężczyzny. Bez pracy, bez nikogo, na kim mógłby się oprzeć, bez pieniędzy, zdrowia i nadziei — czy rozwiązanie nie nasuwało się samo?

   Ale się nie udało! W jakiej pożałowania godnej sytuacji znalazł się teraz! Wyobrażał sobie, jak sędzia będzie grzmiał w świętym oburzeniu! Dostanie reprymendę za to, że ze swoją osobistą własnością — swoim życiem — zrobił to, co mu dyktował zdrowy rozsądek.

   Parsknął rozzłoszczony. Ogarnęła go fala wściekłości.

   Pielęgniarka znowu podeszła. Była młoda, rudowłosa, o miłej, trochę bez wyrazu twarzy.

   — Bardzo boli?

   — Nie.

   — Dam panu coś na sen.

   — Obejdzie się.

   — Ale...

   — Wydaje się siostrze, że nie jestem w stanie znieść tej odrobiny bólu i bezsenności?

   Uśmiechnęła się łagodnie z poczuciem wyższości.

   — Lekarz kazał dać panu coś na sen.

   — Nie obchodzi mnie, co kazał lekarz.

   Wygładziła kołdrę i przysunęła bliżej szklankę z piciem.

   — Przepraszam, jeśli byłem nieuprzejmy — powiedział trochę zawstydzony.

   — Nie ma za co.

   Irytowało go, że nie dała się wyprowadzić z równowagi. Nic nie potrafiło się przebić przez tę profesjonalną zbroję pobłażliwej obojętności. Był tylko pacjentem, nie człowiekiem.

   — Gdyby ci dranie nie wsadzali nosa w cudze sprawy, gdyby nie te cholerne przeszkody...

   — No, no, ładnie tak mówić? — pogroziła mu palcem.

   — Ładnie?! Ładnie?! Wielki Boże!

   — Rano poczuje się pan lepiej — złagodniała.

   Przełknął ślinę.

   — Pielęgniarki, pielęgniarki! Jesteście nieludzkie, ot, co!

   — Bo wiemy, co dla pana dobre, rozumie pan?

   — To właśnie doprowadza mnie do szalu. U pani, w całym tym szpitalu, w ogóle w życiu. Ciągłe wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Niektórzy wiedzą lepiej, co dobre dla innych. Próbowałem się zabić, wie o tym siostra, prawda?

   Skinęła głową.

   — Nikogo nie powinno obchodzić, czy chcę się rzucić z tego parszywego urwiska, czy nie. Skończyłbym ze sobą. Jestem życiowym rozbitkiem!

   Cmoknęła, co miało oznaczać współczucie. Był pacjentem. Pozwalała mu upuścić trochę pary, żeby odczuł ulgę.

   — Dlaczego nie miałbym się zabić, jeżeli mam na to ochotę? — zapytał.

   — Bo tak nie można — odpowiedziała poważnie.

   — Dlaczego nie można?

   Popatrzyła niepewnie. Nie dlatego, żeby zwątpiła w swoją rację, ale z powodu nieumiejętności wyrażenia jej słowami.

   — No, to znaczy... samobójstwo to grzech. Trzeba nieść swój krzyż, czy się chce, czy nie.

   — Niby dlaczego?

   — No, bo są jeszcze inni ludzie, o których trzeba pamiętać.

   — To mnie nie dotyczy. Nie ma żywej duszy, którą by obchodziło, co się ze mną stanie.

   — Nie ma pan krewnych? Matki, siostry, kogoś bliskiego?

   — Nikogo. Kiedyś miałem żonę, ale mnie porzuciła, miała zresztą rację. Wiedziała, że do niczego się nie nadaję.

   — Ale chyba ma pan jakichś przyjaciół?

   — Nie, nie mam. Nigdy nie byłem towarzyski. Niech siostra posłucha, co powiem. Wiodło mi się nieźle. Miałem pracę i niebrzydką żonę. Potem zdarzył się wypadek samochodowy. Mój szef prowadził wóz, ja byłem pasażerem. Szef chciał mnie skłonić do zeznania na policji, że kiedy zdarzył się wypadek, jechał z prędkością poniżej trzydziestki. Tak nie było. Jechaliśmy około pięćdziesiątki. Nie było ofiar, nikt nie zginął, nic z tych rzeczy. Chciał po prostu dostać swoje odszkodowanie z firmy ubezpieczeniowej. Nie powiedziałem tego, czego po mnie oczekiwał. To byłoby kłamstwo. Ja nie kłamię.

   — Cóż, myślę, że postąpił pan całkiem słusznie. Całkiem słusznie — rzekła pielęgniarka.

   — Tak siostra naprawdę uważa? Szef mi tego nie zapomniał. Ta moja tępota kosztowała mnie pracę. Zadbał o to, żebym nie dostał innej. Żonie znudziło się patrzeć, jak bezskutecznie żebrzę wokół o jakieś zajęcie. Odeszła z człowiekiem, który był moim przyjacielem. Powodziło mu się dobrze. Ja powoli się staczałem. Zacząłem pić, trochę, a to mi nie pomagało zaczepić się nigdzie na dłużej. W końcu zdrowie też nie wytrzymało. Lekarze orzekli, że już nigdy nie wrócę do pełnej formy. No i po co żyć? To było najprostsze i najmniej kłopotliwe rozwiązanie. Moje życie ani mnie, ani nikomu na nic się nie zda.

   — Nigdy nie wiadomo — powiedziała.

   Roześmiał się. Nastrój mu się poprawił. Jej naiwny upór rozbawi go.

   — Moja droga, komu mogę być potrzebny?

   — Nigdy nie wiadomo. Może kiedyś... — powiedziała niepewnie.

   — Kiedyś? Nie będzie żadnego kiedyś. Następnym razem lepiej się postaram.

   Zaprzeczyła zdecydowanie.

   — Ach, nie. Teraz już pan się nie zabije.

   — A to dlaczego?

   — Tacy jak pan nie próbują drugi raz.

   Utkwił w niej wzrok. „Tacy nie próbują drugi raz”. Należał do klasy niedoszłych samobójców. Już otwierał usta, żeby energicznie zaprotestować, kiedy jego wewnętrzna uczciwość powstrzymała go.

   Czy rzeczywiście zrobiłby to jeszcze raz? Czy naprawdę ma taki zamiar?

   Zdał sobie nagle sprawę, że nie. Nie wiedział, dlaczego. Może jej zawodowe przekonanie miało z tym coś wspólnego. Niedoszli samobójcy nie próbują drugi raz.

   Był jednak zdecydowany sprowokować ją, żeby wyjawiła swój pogląd etyczny na tę sprawę.

   — W każdym razie miałem prawo zrobić ze swoim własnym życiem to, na co miałem ochotę,

   — Nie, nie miał pan.

   — Dlaczego, drogie dziecko, powiedz, dlaczego?

   Zaczerwieniła się. Bawiąc się złotym krzyżykiem, zawieszonym na łańcuszku na szyi, powiedziała:

   — Nie rozumie pan? Bóg może pana potrzebować.

   Zaskoczony znów wlepił w nią wzrok. Nie miał zamiaru siać zwątpienia w jej wierzącej duszyczce. Spytał z lekka ironicznie:

   — Żebym pewnego dnia powstrzymał konia, który poniósł, i uratował od śmierci złotowłose dziecię, o to chodzi?

   Potrząsnęła głową. Z widoczną trudnością starając się wyrazić gwałtowne emocje, rzekła:

   — Gdzieś może wystarczyć sama pana obecność, nawet nie jakieś czyny, po prostu obecność w określonym miejscu i określonym czasie. Ojej, jak trudno mi to wyrazić, to takie bardzo ważne dla mnie... sama pana obecność, pan może nawet nie zdawać sobie sprawy, że coś ważnego się dzieje.

   Rudowłosa pielęgniarka pochodziła z zachodniego wybrzeża Szkocji, a w jej rodzinie niektórzy mieli dar „widzenia”.

   Być może właśnie teraz, jak przez mgłę zamajaczyła jej postać mężczyzny, który wrześniową nocą idzie drogą i dzięki temu ratuje inną ludzką istotę od strasznej śmierci...

  

  

  

 

  

   14 lutego

  

  

   W pokoju znajdował się tylko jeden człowiek, a jedynym dźwiękiem, jaki stamtąd dobiegał, było skrzypienie pióra, którym człowiek ów metodycznie pisał coś i pisał na kartkach papieru.

   Nie było nikogo innego, kto mógłby przeczytać pojawiające się słowa. Gdyby jednak ktoś taki się znalazł, nie uwierzyłby własnym oczom. Kartka zawierała precyzyjny i dopracowany w szczegółach plan morderstwa.

   Są chwile, kiedy ciało jest świadome umysłu, który nim kieruje, kiedy słucha posłusznie tego czegoś, co steruje jego działaniem. Są inne chwile: kiedy to umysł jest świadom, że rządzi i steruje ciałem, kiedy realizuje swoje cele za pomocą ciała.

   Osoba zajęta pisaniem znajdowała się w tym drugim stanie. To był umysł — chłodna, kontrolowana inteligencja. Umysł owładnięty jedną ideą, jednym celem — zniszczenia innej istoty ludzkiej. Żeby ten cel zrealizować, skrupulatnie opracowywał plan. Każda ewentualność, każda możliwość zostały wzięte pod uwagę. Plan miał być absolutnie niezawodny. Podobnie jak wszystkie dobre plany, musiał być elastyczny. W newralgicznych punktach przewidywał różne, zależne od okoliczności, możliwości działania. Co więcej, ponieważ opracowywał go umysł inteligentny, uwzględniał odpowiedni margines na sytuacje nieprzewidywalne. Główne punkty były jednak precyzyjnie określone i sprawdzone. Czas, miejsce, metoda, ofiara...

   Gotowe. Kartki poskładane, przeczytane uważnie od początku do końca. Tak, rzecz przedstawia się krystalicznie jasno.

   Na poważnej dotąd twarzy zagościł uśmiech. Nie był to uśmiech człowieka będącego przy całkiem zdrowych zmysłach. Teraz głęboki wdech.

   Skoro człowiek uczyniony został na obraz i podobieństwo boskie, uśmiech ten był straszliwą parodią radości Stwórcy.

   Tak, wszystko zostało zaplanowane, reakcje uczestników wydarzeń przewidziane, środki zaradcze ustalone. Gra na dobrych i złych strunach natury ludzkiej, wszystko to w najzupełniejszej harmonii z jednym złowrogim celem.

   Brakowało ostatniego elementu.

   Autor z uśmiechem dopisał datę: wrześniową.

   Potem, uśmiechając się nadal, podarł starannie kartki, podszedł do kominka i wrzucił je do ognia. Nie było miejsca na lekkomyślność. Najdrobniejszy skrawek został spalony na popiół. Plan istniał teraz wyłącznie w umyśle jego twórcy.

  

  

  

 

  

   8 marca

  

  

   Nadkomisarz Battle siedział właśnie przy śniadaniu. Szczęka drgała mu od tłumionego napięcia, kiedy czytał powoli i uważnie list, który wręczyła mu ze łzami w oczach żona. Na jego twarzy nie było śladu emocji, bowiem nigdy nie pozwalał sobie na ich uzewnętrznianie. Twarz Battle’a była jak wyciosana z drewna: niewzruszona, twarda, wzbudzająca respekt. Nadkomisarz Battle nie robił wrażenia człowieka błyskotliwego, nie był nim z pewnością, ale w nieokreślony sposób budził zaufanie. Jak opoka.

   — Nie do wiary — siąknęła nosem pani Battle — Sylvia!

   Sylvia, najmłodsza z pięciorga dzieci nadkomisarza i pani Battle, miała szesnaście lat i uczęszczała do szkoły z internatem w Maidstone.

   List pochodził od panny Amphrey, dyrektorki tejże szkoły. Był klarowny, uprzejmy i w najwyższym stopniu taktowny. Czarno na białym donosił, że szkołę od pewnego czasu nękały drobne kradzieże, sprawiające kłopoty szkolnym władzom, że sprawę ostatecznie wyjaśniono, że Sylvia Battle przyznała się do winy, i że panna Amphrey chciałaby zobaczyć się z panem i panią Battle jak najszybciej, „żeby przedyskutować zaistniałą sytuację”.

   Nadkomisarz Battle złożył list, włożył go do kieszeni i powiedział do żony:

   — Ja się tym zajmę, Mary.

   Wstał, obszedł stół i poklepał żonę pieszczotliwie po policzku.

   — Nie przejmuj się, kochanie, wszystko będzie dobrze.

   Wyszedł, pozostawiając atmosferę ulgi i spokojnej pewności.

   Później tego samego dnia, roztaczając aurę rzetelności i uczciwości, nadkomisarz Battle siedział w saloniku panny Amphrey. Było to wnętrze nowoczesne i noszące cechy indywidualizmu właścicielki. Nadkomisarz oparł swoje wielkie, jakby drewniane, dłonie na kolanach i — z powodzeniem — starał się wyglądać jeszcze bardziej niż zwykle na policjanta w każdym calu.

   Jako dyrektorka szkoły panna Amphrey odnosiła znaczne sukcesy. Miała osobowość, i to nie lada; była osobą światłą i postępową, łączyła dyscyplinę ze współczesnymi kierunkami wychowania opartymi na poszanowaniu wolnej woli.

   Jej pokój reprezentował ducha Meadway. Wszystko było w chłodnych beżach, wokół porozstawiano dzbany z żonkilami i wazy pełne tulipanów i hiacyntów. Jedna czy dwie kopie starożytnych rzeźb greckich, dwa przykłady rzeźby nowoczesnej, na ścianach obrazy włoskich prymitywistów. Pośród tego wszystkiego — panna Amphrey we własnej osobie, odziana w głębokie błękity, z ochoczą miną entuzjastycznego charta i jasnoniebieskimi oczami patrzącymi poważnie zza silnych szkieł.

   — Najważniejsze — mówiła swoim czystym i starannie modulowanym głosem — to zajęcie się sprawą we właściwy sposób. Przede wszystkim musimy myśleć o samej dziewczynie, panie Battle, przede wszystkim o Sylvii. To sprawa najwyższej wagi, najwyższej wagi, żeby w żaden sposób nie zrujnować jej życia. Nie wolno jej narzucić poczucia winy, musimy być nadzwyczaj ostrożni w wymierzaniu kary, jeśli w ogóle ja ukarzemy. Musimy dotrzeć do głębszych przyczyn takiego zachowania. Może kompleks niższości? Nie odnosi sukcesów na lekcjach wychowania fizycznego, pan rozumie, może chciała zabłysnąć na innym polu, zaspokoić swoją ambicję? Trzeba być wielce ostrożnym. Dlatego właśnie chciałam się najpierw spotkać z panem na osobności. Chodzi o to, żeby był pan z Sylvią bardzo ostrożny. Powtarzam: najważniejsze to stwierdzić, co się za tym kryje.

   — Po to właśnie przyjechałem, panno Amphrey. Powiedział to głosem spokojnym, z twarzą bez wyrazu. Badawczo taksował dyrektorkę wzrokiem.

   — Obchodziłam się z nią bardzo łagodnie.

   — To dobrze — stwierdził lakonicznie.

   — Widzi pan, staram się zrozumieć te młode istoty.

   Battle nie odpowiedział wprost.

   — Chciałbym teraz zobaczyć się z córką, jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu, panno Amphrey — rzekł.

   Panna Amphrey znów pouczyła go z naciskiem, żeby był ostrożny, żeby się nie spieszył, żeby nie uraził dziecka, które dopiero budzi się do kobiecości.

   Nadkomisarz Battle nie okazywał zniecierpliwienia. Patrzył obojętnie.

   Wreszcie przeszli na piętro, do gabinetu. Po drodze w korytarzu minęli kilka dziewcząt. Przyjęły pozy pełne szacunku, ale oczy im błyszczały ciekawością. Wprowadziwszy nadkomisarza do pokoiku, mniej ostentacyjnego w demonstrowaniu osobowości pani dyrektor niż salonik na dole, panna Amphrey wycofała się, obiecując przysłać Sylvię.

   Battle zatrzymał ją w drzwiach.

   — Jedną chwileczkę, łaskawa pani, jak udało się pani dojść do tego, że to Sylvia jest odpowiedzialna za te, hm, braki?

   — Zastosowałam metody psychologiczne, panie Battle.

   Było to powiedziane z dumą i godnością.

   — Metody psychologiczne? Hmm. A co z dowodami, panno Amphrey?

   — No, rozumiem pana, rzecz jasna, panie Battle. Pan musi patrzeć na sprawy w ten sposób. Skrzywienie zawodowe, rzekłabym. Ale psychologia zaczyna być już uznawana w kryminologii. Zapewniam pana, nie ma tu żadnej pomyłki. Sylvia przyznała się do wszystkiego.

   — Oczywiście, oczywiście, wiem. Pytam po prostu, czy od początku wpadła pani na to, że to może być Sylvia? Skąd pani wiedziała?

   — No więc tak, panie Battle, ta niemiła sprawa z ginięciem rzeczy z szafek dziewcząt stawała się coraz uciążliwsza. Zwołałam zebranie wszystkich dziewcząt, całej szkoły, i przedstawiłam im fakty. Równocześnie dyskretnie przyglądałam się ich buziom. Sylvia od razu wzbudziła moje podejrzenia. Miała minę winowajcy. Od tej chwili już wiedziałam, kto to zrobił. Jednakże nie chciałam sama udowadniać jej winy, chciałam zmusić ją, żeby sama się przyznała. Zrobiłam jej mały test, test na kojarzenie słów.

   Battle skinął głową na znak, że rozumie.

   — I w końcu dziewczyna przyznała się do wszystkiego.

   — Rozumiem.

   Panna Amphrey zawahała się na moment i wreszcie wyszła.

   Battle stał, wyglądając przez okno, kiedy drzwi cicho się otworzyły.

   Odwrócił się powoli i spojrzał na córkę.

   Sylvia stała oparta o drzwi, które zamknęła za sobą. Była wysoka, ciemna, chuda jak patyk. Na posępnej twarzy widać było ślady łez. Powiedziała bez buntu, bojaźliwie:

   — Więc jestem.

   Battle przyglądał jej się dłuższą chwilę. Westchnął.

   — Nie powinienem był posyłać cię do tej szkoły. Ta kobieta to idiotka.

   Sylvia, niesłychanie zdumiona, zapomniała o swoich kłopotach.

   — Panna Amphrey? Ależ ona jest cudowna. Wszystkie tak uważamy.

   — Hm. Więc w takim razie nie jest skończoną idiotką, skoro potrafiła zrobić na was takie dobre wrażenie. Niemniej jednak uważam, że Meadway to nie jest miejsce dla ciebie, chociaż, bo ja wiem, to się mogło zdarzyć wszędzie.

   Sylvia wykręcała sobie ręce. Wzrok wbiła w ziemię,

   — Tak mi przykro, ojcze. Naprawdę.

   — I powinno ci być. Chodź tu.

   Podeszła, ociągając się. Swoją potężną, kanciastą ręką wziął ją pod brodę i z bliska przyjrzał się jej twarzy.

   — Miałaś nie lada przejścia, co? — rzekł łagodnie.

   W jej oczach zabłysły łzy. Zaczął mówić powoli.

   — Posłuchaj, Sylvio. Wiem równie dobrze jak i ty, że coś się wydarzyło. Większość ludzi ma różne słabości. Zazwyczaj sprawy wyglądają prosto. Widać, kiedy dziecko jest zachłanne albo wybuchowe, albo ma skłonności do znęcania się nad innymi. Ty byłaś dobrym dzieckiem, bardzo spokojnym, łagodnym, nie sprawiałaś żadnych kłopotów, aż się czasem martwiłem. Jeżeli coś ma ukrytą wadę, to — pomimo że tego nie widać — nie nadaje się do użytku.

   — Tak jak się zdarzyło ze mną.

   — Tak jak z tobą. Załamałaś się pod obciążeniem i to w niespodziewany sposób. Nie spotkałem się jeszcze z czymś takim.

   — Ze złodziejami chyba już się spotykałeś?! — w jej głosie zabrzmiała pogarda.

   — Oczywiście. I wiem o nich wszystko, l dlatego — a nie dlatego że jestem twoim ojcem (a ojcowie niewiele wiedzą o swoich dzieciach), ale dlatego że jestem policjantem — wiem. że nie jesteś złodziejką. Nie przywłaszczyłaś sobie tutaj niczego. Są dwie kategorie złodziei: tacy, którzy poddają się nagłej i przemożnej pokusie (co się zdarza rzadko, aż dziw, jakim pokusom potrafi się oprzeć zwykły uczciwy człowiek) oraz tacy, którzy biorą cudze, jakby to do nich należało. Nie należysz do żadnej z tych kategorii. Nie jesteś złodziejem, natomiast należysz do nietypowej kategorii kłamców.

   — Ale... — zaczęła.

   Wtrącił się....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin