Dick Philip K. - Humpty Dumpty w Oakland.pdf

(668 KB) Pobierz
457519727 UNPDF
Philip K. Dick
Humpty Dumpty w Oakland
Humpty Dumpty in Oakland
Przełożył Jarosław Rybski
457519727.002.png
1
Jim Fergesson opuścił szybę swego pontiaka i wystawiwszy łokieć na zewnątrz, wciągał głęboko
powietrze wczesnego, letniego poranka. Jadąc wolno San Pablo Avenue, obserwował promienie
słoneczne przesuwające się po sklepach i chodniku. Wszystko było takie świeże. Takie nowe i
czyste. Przeszła tędy machina nocy, wirująca miejska szczotka, zbierając wszystko po drodze —
miotła, na którą szły ich podatki.
Zaparkował przy krawężniku, wyłączył silnik i siedział tak przez chwilę, paląc cygaro. Pojawiło
się kilka innych samochodów i zaparkowało obok niego. Wozy jechały ulicą. Rozległy się pierwsze
dźwięki, odgłosy krzątających się ludzi. W tej ciszy odbijały się metalicznym echem od budynków i
betonu.
Ładne mamy dziś niebo, pomyślał. Ale nie potrwa to długo. Zasnuje się później. Spojrzał na
zegarek. Było wpół do dziewiątej.
Wysiadł z samochodu, trzasnął drzwiami i poszedł w swoją stronę trotuarem. Po lewej stronie
kupcy rozwijali markizy, wykonując skomplikowane ruchy. Jakiś Murzyn spychał szczotką śmieci
do rynsztoka. Fergesson ostrożnie lawirował wśród odpadków. Murzyn nie odezwał się słowem…
sprawna poranna miotła.
Przy wejściu do Kalifornijskiej Kasy Pożyczkowej stała gromadka sekretarek. Z kubkami kawy
w dłoniach, na wysokich obcasach, wyperfumowane, z kolczykami, w różowych sweterkach i
żakietach narzuconych na ramiona. Fergesson chłonął słodką woń młodych kobiet. Śmiechy,
stłumione szepty, chichoty, intymne zwierzenia odgradzały je od niego i od całej ulicy. Otwarto
biuro i kobiety w szeleście nylonu i poł żakietów weszły do budynku; obejrzał się za nimi z
zachwytem. Dobrze jest mieć pracownicę, która przyjmowałaby klientów. Kobieta przydaje
przedsiębiorcy klasy, wytworności. Może księgowa? Lepiej taka, którą będą widzieli klienci. Przy
takiej mężczyźni nie będą kląć, tylko żartować i śmiać się.
— Dzień dobry, Jim — usłyszał od strony zakładu fryzjerskiego.
— Dobry — odparł Fergesson, wyciągając rękę za siebie i machając zdawkowo palcami w
odpowiedzi na powitanie.
Na wprost znajdował się jego warsztat samochodowy. Wszedł po cementowej rampie z kluczem
w dłoni. Otworzył zamek i oburącz podniósł drzwi — zniknęły przy szczęku i zgrzycie łańcuchów.
Krytycznym wzrokiem omiótł swój staromodny dobytek. Neon był wyłączony. Wokół wejścia
leżały porozrzucane nocne śmieci. Wykopał pusty karton po mleku na chodnik. Potoczył się gdzieś
niesiony poranną bryzą. Fergesson schował klucz i wszedł do warsztatu.
Tutaj się wszystko zaczęło. Zmrużył oczy i wypluł pierwszy haust zatęchłego powietrza
wiszącego w garażu. Nachylił się i włączył główny przełącznik zasilania. Martwe urządzenia z
trzaskiem budziły się do życia. Zablokował boczne drzwi, wpuszczając nieco światła słonecznego.
Zbliżył się do nocnej świetlówki i bezceremonialnie zgasił ją jednym ruchem. Chwycił pręt i
odchylił klapę świetlika. Zawieszone wysoko radio zaczęło mruczeć, po czym rozdarło się na cały
regulator. Wprawił wiatrak w stan rzężącego rozgorączkowania. Włączył całe oświetlenie,
wszystkie urządzenia, iluminowane reklamy. Oświetlił szykowny plakat z oponami Goodrich.
Sprowadził kolor, kształt i świadomość, wytrącając to miejsce z niebytu.
Mrok pierzchnął. Po początkowej krzątaninie odetchnął i spokojnie pozwolił nastać swemu
dniowi siódmemu — filiżance czarnej kawy.
Kawa pochodziła ze sklepu i zarazem bistra ze zdrową żywnością tuż obok. Kiedy wszedł do
środka, Betty podniosła się, by przynieść dzbanek z kawą z zaplecza.
— Dzień dobry, Jim. Masz dziś od rana dobry nastrój.
— Dobry — powiedział, sadowiąc się przy ladzie i wyciągając z kieszeni spodni
dziesięciocentówkę. Jasne, że mam dobry nastrój, pomyślał. Mam ku temu powody. Już chciał
opowiedzieć Betty o wszystkim, ale się rozmyślił. Nie, nie jej. Ona i tak się dowie.
Musiał to najpierw powiedzieć Alowi.
Przez okno widział, jak parkują samochody. Przechodzą ludzie. Czy ktoś — chociaż jedna osoba
457519727.003.png
— wszedł do warsztatu? Trudno było zobaczyć. Wczoraj wieczorem Al pojechał do domu starym
plymouthem zabranym z parkingu, tym zielonym z trzaśniętym błotnikiem. Dlatego pewnie w nim
się dziś pojawi, chyba że nie udało mu się go odpalić. Żona mogłaby go popchnąć, a poza tym
zawsze mieli w domu kilka wozów. Mógł pojechać prosto na parking.
— Coś jeszcze, Jim? — zapytała Betty, wycierając ladę.
— Nie — odparł. — Szukam Ala. Muszę już iść.
Łyknął kawy. Dostałem żądaną cenę za warsztat, pomyślał. A więc klamka zapadła. Tak się
właśnie robi z nieruchomościami: ustala się cenę i jeśli komuś ona odpowiada, zawiera się
transakcję. Wystarczy zapytać agenta nieruchomości.
Nie, nie będzie robił scen, pomyślał. Najwyżej rzuci jedno z tych swoich spojrzeń znad
okularów. Uśmiechnie się, wydmuchując dym z papierosa. I nic nie powie — to ja będę musiał
gadać jak najęty. Przez niego będę się musiał nagadać bardziej, niżbym chciał.
— Słyszałaś chyba — powiedział, kiedy Betty ponownie przechodziła koło niego za ladą. —
Sprzedaję warsztat. Ze względów zdrowotnych.
— Nie wiedziałam. Kiedy to się stało? — Aż otworzyła ze zdziwienia pomarszczone usta. — To
z powodu serca? Myślałam, że doszedłeś do siebie. Mówiłeś, że lekarz ma wszystko pod kontrolą.
— Jasne, że wszystko jest pod kontrolą — odparł. — Gdybym tylko nie wykończył się przy tych
wozach, leżąc na płask i dźwigając skrzynie biegów. Toż to cholerstwo waży ze sto kilo.
Próbowałaś kiedyś coś podnieść, leżąc na plecach? Unieść coś nad głowę?
— A co będziesz teraz robił? — zapytała.
— Powiem ci, co będę robił — rzekł. — Przejdę na zasłużony odpoczynek. Zasłużyłem sobie na
to ciężką pracą.
— Oczywiście, ja też tak uważam — powiedziała. — Ale tak sobie myślę… nie próbowałeś
diety ryżowej, prawda? Próbowałeś?
— Ryż nie pomaga na moją chorobę — odpowiedział zły na nią i na cały ten wariacki biznes ze
zdrową żywnością, pełen warzyw i ziół. — To dobre dla neurotyczek w średnim wieku.
I ona chce mu robić wykłady na temat diety. Ale zabrał kubek, skinął jej głową i wymamrotał
coś w podziękowaniu, po czym wyszedł i skierował się z kawą w stronę garażu.
Darzy go sporą sympatią, pomyślał. Ale zaraz przyszło mu do głowy: Kto chciałby się
przyjaźnić ze świrami?
Boże, zobaczył starego zielonego plymoutha na parkingu, obok innych starych wozów, które Al
szykował do sprzedaży. Przy niewielkim domku z jego banerem. Gdzieś na parkingu zawył głośno
silnik, nabierając obrotów. Wrócił, uświadomił sobie. Pracuje. Trzymając przed sobą kubek z kawą,
wkroczył do mrocznego, zawilgoconego warsztatu. Zszedł ze słońca. Kroki odbijały się echem w
pomieszczeniu.
Stał tam Al.
— Sprzedałem warsztat — powiedział Jim.
— Naprawdę? — zdziwił się Al. Trzymał w dłoni francuza. Wciąż był w marynarce.
— I o tym właśnie chciałem z tobą pomówić — rzekł Jim. — Szukałem cię. Byłem zaskoczony,
że ten facet w końcu przystał na moją cenę. Miałem już tego potąd, o czym prawdopodobnie ci już
wspominałem. Myślę, że mówiłem o trzydziestu tysiącach, kiedy rozmawialiśmy o tym jakiś
miesiąc temu. I wczoraj wieczorem zadzwonił do mnie mój agent.
Al patrzył na niego, otwierając i zamykając klucz kciukiem. Nie wyglądało na to, żeby się
specjalnie tym przejął, ale staruszka trudno było nabrać. Czarne brwi nawet nie drgnęły. Tak samo
jak usta. Nie było widać na nich cienia reakcji. Tylko zza szkieł okularów utkwione w nim oczy aż
błyszczały. Jakby się nimi uśmiechał.
— Chcesz, żebym wykitował pod jakimś samochodem? — zapytał Jim.
— Nie — odparł po chwili Al. Wciąż bawił się kluczem.
— Nie ma to wpływu na twoją firmę — powiedział Jim. — Ty masz dzierżawę. Zdaje się, że do
kwietnia. — Wiedział, że do kwietnia. Pięć miesięcy. — Dlaczego, do diabła, nie miałby jej
przedłużyć? Pewnie ją przedłuży.
— Może ją przedłużyć — odezwał się Al.
457519727.004.png
— Kiedy tu przyszedł — zaczął Jim — nie wykazywał najmniejszego zainteresowania tym
terenem.
— Chyba nie zamierza zmienić warsztatu w coś innego?
— A na co można przerobić warsztat?
Ale nie wiedział; nie miał najmniejszej ochoty się przekonywać, ponieważ nic go nie
obchodziło, kto będzie go prowadził — nie miało znaczenia, co Epstein z tym zrobi. Mógł sobie
spalić budynek, wyłożyć złotymi płytami albo zrobić bar dla zmotoryzowanych. I ta myśl została na
dłużej — może faktycznie zrobi tu bar dla kierowców. Mogliby parkować właśnie tutaj. I taki
będzie koniec Komisu Samochodowego Ala, kiedy tylko wygaśnie dzierżawa. Ale on przecież
może gdzieś te swoje samochody przeprowadzić. Na jakikolwiek plac w Oakland. Pod warunkiem
że będzie w dobrym miejscu.
* * *
Później usiadł przy biurku w swoim kantorku. Przez zakurzone szyby wpadało tu słońce,
ogrzewając i oświetlając biuro — jedyne suche miejsce w warsztacie, ze stosami faktur,
instrukcjami różnych typów wozów i starymi kalendarzami z roznegliżowanymi panienkami
reklamującymi Wytrzymałe Panewki i Blachy z Emeryville w Kalifornii. Udawał, że przegląda
tabelę punktów smarowania Volkswagena.
Mam trzydzieści pięć tysięcy dolarów, pomyślał, a przejmuję się jakimś najemcą, który być
może ucierpi nie z mojej winy. Tacy są ludzie: potrafią wpędzić człowieka w podły nastrój, nawet
kiedy powinien się cieszyć. Ten cholerny Al.
Każdy utopiłby w łyżce wody tego, któremu się powodzi, pomyślał. A co miał zrobić po
dziesięciu latach? Kiedy byłem w jego wieku, już miałem ten zakład na własność. To tylko
najemca. Zawsze będzie tylko podnajmował.
Nie mogę pozwolić, by zepsuło mi to humor, postanowił, bo i tak mam mnóstwo zmartwień.
Muszę się zatroszczyć o siebie, o swoje zdrowie.
To przede wszystkim.
I wszystko to psu na budę. Cała ta praca. Poświęca się człowiek, żeby naprawić ludziom te
rupiecie. Mógł już dawno puścić wszystko i dostać takie same pieniądze. Może nawet większe, ale
teraz nie mógł czekać. Nie zdołał utrzymać sprzedaży w tajemnicy, jej powodu. Powinien wszystko
robić z wolna i z ostrożna. Ale nie, przyszedł jak człowiek, starając się usprawiedliwić przed
pewnymi osobami, o których wiedział, że będą chciały wzbudzić w nim poczucie winy. I tak
właśnie się stało. Można było to przewidzieć.
Wszystkie te lata, pomyślał. A wcześniej różnych innych rzeczy się próbowało. Czy nauczył się
czegoś pożytecznego? Ojciec chciał, żeby był farmaceutą. Miał sklep wielobranżowy w Wichita w
Kansas. Po ukończeniu szkoły pomagał ojcu, z początku rozpakowując pudła w magazynie, później
zajmując się klientami. Ale nie dogadywał się z ojcem, więc rzucił tę robotę i zaczął pracować jako
pikolak w restauracji. Potem został kelnerem. A po jakimś czasie wyjechał z Kansas.
W Kalifornii wraz z jeszcze jednym takim prowadził stację benzynową. Obsługa pomp z
paliwem przypominała mu nazbyt pracę w sklepie ojca — należało się serdecznie zwracać do ludzi,
by chcieli kupić różne towary. Zostawił to zadanie wspólnikowi, a sam zajął się woskowaniem i
naprawami, na tyłach, z dala od wścibskich spojrzeń. Był w tym naprawdę dobry, więc kiedy
otworzył własny warsztat, klienci poszli za nim. Niektórzy z nich wciąż się tu zjawiali, prawie
dwadzieścia pięć lat później.
Pasuje im to, powtarzał sobie. Przedłużam żywot ich gruchotów. Mogą dzwonić do mnie w
dzień czy w nocy; wiedzą, że zawsze ich odholuję albo naprawię wóz na miejscu, na jakimś
poboczu. Nawet nie muszą płacić na AAA * , bo mają mnie. Nigdy ich nie oszukałem ani nie
wykonywałem żadnych napraw, które mogły zaczekać. Więc nic dziwnego, pomyślał, że nie
ucieszy ich zbytnio moja emerytura. Przekonają się, jak to jest z tymi nowymi warsztatami, gdzie
wszystko jest czyściutkie, a na powitanie wychodzi jakiś goguś w białym garniturze, z notesem i
piórem, i się uśmiecha. Mówią mu, co się popsuło, a on wszystko zapisuje. A później zjawia się
457519727.005.png
jakiś mechanik — związkowiec z palcem w dupie — i zabiera się niespiesznie do ich wozu. I liczy
sobie od minuty. Kartka wędruje do kasy, która wyliczy wszystko co do sekundy. Będą bulić mu za
kwadransik w sraczu, przerwę na kawę i rozmowę przez telefon z innym klientem. Będą płakać i
płacić trzy albo i cztery razy więcej.
Na tę myśl poczuł gniew, że są gotowi zapłacić tyle jakiemuś leniwemu zrzeszonemu
mechanikowi, którego na oczy nie widzą ani nie znają. Skoro stać ich na to, dlaczego mnie tyle nie
płacą? — zadał sobie pytanie. Nigdy nie kasowałem siedmiu dolców za godzinę. A teraz ktoś inny
tyle zarobi.
A jednak wyszedł na swoje. Zawsze miał więcej zleceń niż czasu, szczególnie w ostatnich
latach. Zarabia też, wynajmując parking koło warsztatu Alowi Millerowi na używane wozy.
Doradzał mu w sprawach tych jego gruchotów, a Al pomagał mu niekiedy w ciężkich pracach, z
którymi sam by sobie nie poradził. Całkiem nieźle im razem szło.
Ale z jakim to człowiekiem musiał spędzać całe dnie? Wciąż dręczyło go to pytanie. Z gościem,
który pierniczył się ciągle z jakimś wrakiem i sprzedawał może jednego gruchota tygodniowo.
Który dzień w dzień, miesiąc w miesiąc nosił te same brudne dżinsy. Który miał długi u wszystkich
i nie stać go było na telefon, po tym jak firma telekomunikacyjna odcięła mu linię za niepłacenie
rachunków. I już nigdy nie będzie miał telefonu, do końca życia.
Ciekawe, jak to jest nie mieć telefonu, zastanawiał się. Kiedy po prostu cię na niego nie stać.
Ja bym tak nie mógł, stwierdził. Zebrałbym trochę forsy, popłacił rachunki, dogadał się z nimi.
W końcu tak zarabiają: sprzedają usługi telekomunikacyjne. Doszliby do porozumienia.
Mam pięćdziesiąt osiem lat, myślał sobie. Mam prawo do emerytury, z chorym sercem czy bez.
Niech poczeka, aż będzie miał tyle lat co ja. Zobaczy, jak to smakuje, kiedy człowiek boi się, że
wyzionie ducha, ilekroć zmienia koło.
Wtedy przypomniał sobie wizję, która często nachodziła go na jawie. O tym, jak leży pod
samochodem, a ten na niego spada. Stara się złapać oddech, wzywać pomocy, ale bezlitosny ciężar
napiera na jego klatkę piersiową. Może tylko leżeć, niby żółw czy robak, na wznak. I na to zjawia
się Al. Wchodzi do warsztatu jak zawsze, przez boczne drzwi, trzymając część rozdzielacza.
Podchodzi do samochodu. Patrzy w dół. Widzi przygniecionego starszego faceta, który tylko
podnosi wzrok, nie mogąc wypowiedzieć słowa. Al tkwi tak jakąś minutę, nie odkładając trzymanej
części. Jego wzrok szuka czegoś; spostrzega, że wóz ześliznął się z hydraulicznego podnośnika —
koszmar każdego mechanika samochodowego. Albo się ześliznął, albo rozszczelnił się przewód z
płynem, albo coś jeszcze innego, tak czy inaczej samochód przygniótł starego, i to być może już
kilka godzin temu. Stary może jedynie się na niego gapić; nawet nie jest w stanie wydusić z siebie
słowa. Ma zmiażdżoną klatkę piersiową. Samochód przygniótł go, ale wciąż żyje. Widać jego
nieme błaganie o wolność. O pomoc.
Al odwraca się, zabierając część rozdzielacza. Wychodzi z warsztatu.
Siedząc za biurkiem, Jim czuje strach, czuje miażdżący ciężar. Wbija wzrok w tabelę punktów
smarowania Volkswagena, następnie omiata spojrzeniem zakurzone okno, kalendarze z
roznegliżowanymi dziewczynami, faktury, listę dostawców części. Ale wciąż widzi siebie — jakby
z boku — konającego, przygniecionego niczym wielki robak przez — co to w ogóle za maszyna?
— chryslera imperiała. I widzi, jak Al wychodzi.
Całe moje życie, myśli. Odkąd znalazłem się w branży samochodowej, był to mój największy
koszmar. Że podnośnik się wyśliźnie. Że będę leżał tak godzinami i nikt nie przyjdzie. Może stanie
się to pod koniec dnia, koło siedemnastej. I nikt się nie zjawi aż do rana.
Ale przecież żona zaczęłaby się niepokoić. Gorzej, gdyby stało się to wcześniej.
Nikt by tego nie zrobił, powtarzał sobie. Nikt nie zostawiłby przygniecionego człowieka pod
samochodem. Tylko żeby się odegrać. Nawet Al.
Nie mogę mu o tym powiedzieć, pomyślał. On nie okazuje uczuć. Nie wiadomo, co by zrobił.
A po chwili, kiedy tak myślał, pojawiła się wizja, której nigdy wcześniej nie miał. Zobaczył,
dokładnie i wyraziście, tę samą scenę, w której Al go znajduje. Ale tym razem Al działa bardzo
szybko. Al wyciąga go spod samochodu, biegnie do telefonu, przyjeżdża karetka, wokół słychać
rozgorączkowane głosy, lekarze, nosze, droga do szpitala. I Al wciąż jest przy nim, dogląda, czy
457519727.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin