dorga - Kolacja na siedem świec.doc

(55 KB) Pobierz
Wdzięczna jestem Kokos za sprawdzenie tekstu

Wdzięczna jestem Kokos za sprawdzenie tekstu.

Tekst pojedynkowy. Trochę trącący dydaktyzmem, ciepły. Okolicznościowy.
Rysiaczkowi dziękuję za podjęcie wyzwania.



„Kolacja na siedem świec”

 

 

Autorka: dorga

 


Stary Claudio Canapelle był właścicielem maleńkiej restauracji w Londynie, położonej w jednym z zaułków na końcu ulicy Pokątnej. Jak przystało na rodowitego Włocha szczycił się prowadzeniem dobrej i charakterystycznej dla regionu jego ukochanej Toscanii kuchni. Do Anglii przybył ponad pół wieku temu, spleciony więzami miłości z uroczą walijską czarownicą, Miją. Wraz z żoną dorobili się udanych dzieci, wnuków i restauracji. Tu były jego małe Włochy, jego ojczyzna smaków, zapachów i kwiatów. Lokal składał się z niewielkiej sali, kameralnej antresoli i letniego ogródka, wciśniętego pomiędzy ściany sąsiednich domostw. Mija kochała kwiaty, wiosną i latem ogródek wprost kipiał magiczną, a przecież zwyczajną zielenią. Był enklawą ciszy zaledwie parę kroków od gwarnej Pokątnej.
Wiedli zwyczajne życie, lecz blisko jedenaście lat temu ukochana żona Claudia odeszła, zniknęła nagle, a on nawet nie wiedział, czy za jej zaginięciem stali Śmierciożercy Voldemorta. Czekał, poszukiwał razem dziećmi, nadaremnie. Karmili się złudną nadzieją, lecz Mija nie powróciła i nigdy nie odnaleziono nawet jej ciała. Claudio nie mógł zrozumieć, komu przeszkadzała niemłoda już czarownica, dobra i miła kobieta, która bezkrytycznie rozpieszczała swoje wnuki i hodowała kwiaty?
Od tego czasu prowadził restaurację sam, a że dźwigał na plecach parę ładnych krzyżyków lat, było mu coraz ciężej i samotniej.
Wszystko zmieniło się kilka miesięcy temu. Jego młodszy wnuk, Theodoric, zaraził się pasją gotowania i gdy tylko ukończył Hogwart, dołączył do dziadka. Claudio widział w nim następcę i zdradzał mu wszystkie tajniki wiedzy kulinarnej. Nikt w magicznym i mugolskim Londynie nie potrafił lepiej niż Canapelle przyrządzić lasagne czy cannelloni. Jego tonnato di vitello rozpływało się w ustach, a kalmary panierowane z sosem coctailowym odpowiadały nawet najbardziej specyficznym gustom wyrafinowanych smakoszy.
Stary Włoch najbardziej kochał tę porę roku, gdy wiosna przechodziła w lato, pierwszymi upalnymi popołudniami i ciepłymi nocami. Wtedy rozkwitały wonne rośliny w jego maleńkim ogródku i hen wysoko mógł podziwiać skrawki nieba niemal tak błękitnego, jak w krainie swego dzieciństwa.

Właśnie w taki pogodny dzień pojawiła się na parapecie okna kuchni sowa z listem – rezerwacją stolika na antresoli. Claudio nie mógł uwierzyć w jego treść, wzruszony jeszcze raz spojrzał na datę w kalendarzu, lecz wszystko się zgadzało. Ten sam dzień, godzina zmierzchu i słowa zapisane niezbyt regularnym charakterem pisma. Dokładnie tak samo, jak przez ostatnie dziesięć lat.
– Derek! Derek! Przyjdź do mnie, szybko. Mamy na jutro rezerwację, kolację na sześć osób.
Młody kucharz spojrzał na dziadka zaskoczony. Przecież obsługiwali, bez najmniejszego problemu, znacznie większe zamówienia: rodzinne uroczystości, imprezy uczniów kończących Hogwart, hucznie wyprawiane urodziny... A on akurat chciał wziąć wolne, bo jutro była Wielka Gala: rano apel poległych, a wieczorem uroczystości, występy, bal dla zasłużonych, a wszystko z okazji okrągłej rocznicy Wydarzeń. Mógł to na własne oczy zobaczyć w Amfiteatrze, a nie słuchać relacji nadawanej przez radio.
– Ale dziadku przecież jutro jest Gala, ja chciałbym...
Staruszek machnął lekceważąco ręką.
– Bzdury, a nie uroczystości. Zostań tu, w naszej restauracji, nie pożałujesz. Oczekuję wyjątkowych gości i chciałbym, abyś i ty ich poznał.
Derek był z natury posłusznym młodzieńcem i zaakceptował, acz niechętnie, decyzję dziadka.

Następnego dnia ze zdziwieniem obserwował szczególne ożywienie starszego pana. W tym dniu potrawy były przygotowywane z perfekcyjnym pietyzmem, skrzat Obrzynek ganiany powielekroć do pucowania nawet najdrobniejszych, a i tak zawsze czystych detali zastawy i umeblowania, aż wreszcie sam mistrz Claudio zaczął nakrywać okrągły stół, jedyny znajdujący się na antresoli. Derek przyglądał się temu, z jaką uwagą stary restaurator układa wszystkie stroiki, serwety i sztućce. Jak dokładnie osadza smukłe, białe świece w ręcznie kutym, mosiężnym lichtarzu. Młody Canapelle ośmielił się zwrócić uwagę, że świecznik zajmuje zbyt dużo miejsca i można postawić mniejszy, ale Claudio gwałtownie zaprzeczył.
– Nie, wnuczku, właśnie tak ma być. Lichtarz na siedem świec. Kiedyś był ulubionym twojej babci.
Po tym, co powiedział dziadek, Derek zaczął podejrzewać, że pewnie przyjdą jakieś stare ramole z czasów młodości staruszka. Wieczór miał pokazać, jak bardzo się mylił.
Gdy zaczął zapadać zmierzch, w restauracji było niewielu klientów - ot, kilka zakochanych parek siedzących głównie przy stolikach w letnim ogródku i rozkoszujących się swoją obecnością, ciepłem oraz zapachem zmierzchu. W lokalu panował delikatny półmrok. Derek przygotowując potrawy z uwagą słuchał radia, właśnie zaczynała się transmisja z Gali. I wtedy do restauracji zaczęli przychodzić, tak bardzo wyczekiwani przez dziadka, goście. Ze swojego stanowiska pracy nie mógł ich wyraźnie dojrzeć i usłyszeć, co mówią.
Pierwszy pojawił się wysoki mężczyzna i jego ciemnowłosa partnerka. Przywitali się serdecznie z Claudiem, a ten zaprosił ich na górę do przygotowanego stolika. Gdy wchodzili po drewnianych schodkach, chłopiec usłyszał, jak mężczyzna żartuje, że oczywiście przybyli jako pierwsi, gdyż żona ze trzy razy poganiała go, będąc pewną, iż się spóźnią. Kolejnego gościa Derek przeoczył, zajęty dekoracją półmisków. Usłyszał tylko jego szybkie kroki na schodkach i słowa radości powitania. Następnie przybyła kolejna para. Na mężczyznę chłopiec nie zwrócił uwagi, gdyż jego spojrzenie powędrowało ku towarzyszącej mu kobiecie. Była piękna, a gdy się obróciła, z zaskoczeniem stwierdził, że ma duży brzuszek zaawansowanej ciąży. Ostatnia niemal wbiegła do restauracji jasnowłosa dziewczyna, ubrana nieco dziwacznie i w kwiecistym wianku na głowie.
Chwilę później do kuchni wrócił dziadek. Takim radosnym, chłopiec nie widział go od dawna. W radiu spiker mówił coś podekscytowanym głosem, wymieniano z nazwisk i funkcji chyba całą obsadę ministerstwa. Grzmiały fanfary.
Claudio szepnął wnukowi.
– Przyszli. Jak zawsze. Przyszli. Zaniesiesz im karty dań, ale pamiętaj, dopiero wtedy, gdy zapłoną w lichtarzu wszystkie świece.
A tymczasem, przy okrągłym stole, na otulonej łagodnym zmierzchem antresoli siedziało sześć osób. Przed nimi stały kielichy wody i delikatnego w smaku wina. Patrzyli na siebie, degustowali trunek – niespiesznie.

– Luna, przyszłaś, jako ostatnia, zatem zaczynasz – powiedział młody mężczyzna w okularach.
Dziewczyna uśmiechnęła się leniwie, a zarazem promiennie. Odsunęła z twarzy kosmyki jasnych włosów. W jej bławatkowym wianku, w mroku pomieszczenia, widać było wyraźnie świetlikowe żuczki, mieniące się fluorescencyjną zielenią.
– Jak miło tu znowu z wami siedzieć, lubię te nasze spotkania. Co mam powiedzieć o sobie? Za parę dni wyjeżdżamy na Saharę w poszukiwaniu piaskowych bulgotków i nie wiadomo, jak długo tam zabawimy. Na pustyni jest już profesor Scamander i jego wnuk, Rolf, oni prowadzą tam od pół roku badania. Będę za wami tęskniła. Wiecie, kiedy byłam jeszcze w szkole, w swoim pokoju namalowałam nasze portrety i połączyłam papierowymi łańcuchami. Gdy uwięziono mnie w piwnicy Malfoyów, zawsze myślami wracałam do tych obrazków i robiło mi się cieplej. Te łańcuchy przyjaźni przetrwały długo, najgorszy czas. Nie już są papierowe i nic tego nie zmieni. Dobrze, że tu jesteście i ja jestem.
Kończąc zdanie, Luna lekko uniosła dłoń i delikatnym ruchem palców, porównywalnym do trzepotu skrzydła motyla, zapaliła pierwszą świecę.

– Ron – szepnęła zwracając swe spojrzenie na rudowłosego mężczyznę.
Ten, dotychczas rozparty nieco nonszalancko na krześle, wyprostował się i oparł o stół splecione dłonie.
– Ja chyba niczego ciekawego nie mogę opowiedzieć. Codziennie rano wstaję i teleportuję się do pracy, wieczorem wracam do domu, żony, dzieci... Sklepy prosperują dobrze i interes przynosi dochody. Kiedyś moje dzieciaki nie będą musiały iść do szkoły w ciuchach z lumpeksu i z używanymi podręcznikami. Żona mnie nawet ostatnio mniej strofuje, czyniąc to zaledwie trzy razy dziennie a nie, jak dawniej bywało, trzy razy na godzinę.
– Ron, tak nie było, to nieprawda – oburzyła się Hermiona.
– Ależ prawda, prawda – ochoczo podchwycili przyjaciele.
– Robi to nie z poczucia poszanowania prawa do suwerenności męża – uśmiechnął się Ronald – ale aby nie podważać mojego ojcowskiego autorytetu. Rose jest bardzo bystra i po mamusi wygadana. I niby wszystko jest dobrze, tylko... Czasami, gdy stoję w sklepie obok George’a, myślę sobie, że mogłoby być inaczej i tam, na moim miejscu, powinien być Fred. Wtedy, wyruszając na poszukiwanie horkruksów, nie liczyłem na to, że przeżyję. Byłoby głupotą sądzić, iż uda nam się wszystkim. Nie chciałem tylko, aby zginęli Hermiona i Harry.
Ron milczał przez chwilę.
– Ale dziwnym trafem my żyjemy a on nie. I jestem dzisiaj tutaj, z wami.
Wyciągnął rękę ponad blat stołu i pstryknął palcami. Zapłonęła kolejna świeca.

– Ginny – mrugnął do siostry, przyjmując lekko łobuzerski wyraz twarzy.
– O, ty wścibski Ronaldzie Weasleyu. Domyślam się, dlaczego z taką niecierpliwością wywołałeś moje imię – przekornie uśmiechnęła się Ginevra. – Zatem wiedz, że to z pewnością będzie dziewczynka. Dziew-czyn-ka. I koniec z żartami, że do siedmiu razy sztuka. Działania prokreacyjne Potterów uważam za zakończone.
– Eee... Jak to? – jęknął Harry.
Towarzystwo przy stole zaniosło się śmiechem.
– Reszta będzie już kwestią li tylko przyjemności, ale póki co muszę jeszcze urodzić naszą malutką. Zawsze chciałam mieć córeczkę, to chyba zrozumiałe, gdy się wychowywało z gromadą braci. Będę śpiewała jej do snu kołysanki, stroiła w sukieneczki, nauczymy ją latać na miotle i kupimy najpiękniejszą wyprawkę do szkoły...
Ginny zamilkła.
– Moja córeczka może będzie żyła sto, albo i więcej lat. Czy znowu, przez cały wiek, na świecie nie pojawi się kolejny szaleniec, by zniszczyć nasze życie?
Harry lekko objął ramieniem swoją żonę.
– Okropnie marudna i niespokojna zrobiłam się w ciąży, ale to minie, już niedługo. – Ginny jedną ręką osłoniła brzuszek, pochyliła się i palcem dotknęła knota świecy. Zamigotał delikatny płomień.

– Neville – łagodnie uśmiechnęła się, widząc jego pełne smutku spojrzenie.
– Nie wiem, od czego zacząć. Może... Kiedy miesiąc temu zmarła babcia, nie potrafiłem tego zrozumieć. Bo ja myślałem, że ona jest niezniszczalna, wieczna i przecież nie była taka stara? To dziwne nie mieć obok siebie kogoś, kto cię będzie cały czas strofował, upominał, ale i kochał. Wiem, że w końcu była ze mnie dumna, a ja nigdy, tak jakoś nie miałem okazji, nie potrafiłem jej podziękować za to, że się mną przez te wszystkie lata opiekowała. Wydawała się być strasznie twardą wiedźmą, a serce miała delikatne, chore. Odeszła w jednej chwili...
Neville wpatrywał się w trzymany w dłoniach kieliszek wina. Zmrok otulił już wszystkie zakamarki restauracji, na antresoli ciemność rozpraszały tylko płonące w lichtarzu świece, a ich cienie drgały z lekką nostalgią na ścianach i suficie.
– I muszę się z tym pogodzić. Mam swoją pracę, a nauczanie dzieciaków zielarstwa sprawia mi przyjemność. Trzy lata temu, gdy wróciłem do Hogwartu, tym razem już jako nauczyciel, przez pierwsze tygodnie nie mogłem otrząsnąć się ze wspomnień ostatnich miesięcy nauki i bitwy. Wszystko powracało, nawet w snach. Lecz z czasem każde, nawet najbardziej przykre wspomnienia blakną i na co dzień bardziej się martwię, by mi żaden uczeń nie zemdlał przy hodowli mandragory... Ale się nagadałem i rozkleiłem. – Neville uśmiechnął się przepraszająco.
Luna szepnęła:
– Po to jesteśmy przyjaciółmi, aby nawzajem się słuchać i odganiać gnębiwtryski.
– Tak. Jesteśmy...
Zapłonęła kolejna świeca.

– Hermiona.
Dziewczyna w geście sympatii i zrozumienia pogładziła barczyste ramię Neville’a. Lekko westchnęła i powiedziała:
– A ja jestem kurą domową. Od trzech miesięcy nigdzie nie byłam, niczego nie widziałam. Ten wieczór to pierwsza okazja, aby wyjść gdzieś z Ronem. Hugo jest strasznie absorbujący, przy nim Rose była słodkim aniołkiem. Dzisiaj dzieciaki podrzuciliśmy moim rodzicom. Byli zachwyceni, są tacy dumni, że zostali ponownie dziadkami i kiedy na nich patrzę, nie mogę sobie wybaczyć, że kiedyś musiałam im zmodyfikować pamięć, wysłać do Australii i ukryć swoje istnienie... Tydzień temu wróciłam do pisania. Na razie to tylko luźne notatki, uzupełnianie wcześniejszych zapisów, ale jestem zmotywowana. Wiem, przede mną jeszcze dużo pracy, ponieważ „Karta Praw Istot Magicznych” musi być w wielu obszarach pozycją precyzyjnie dopracowaną, realistyczną, bez moich szczenięcych gaf i marzeń. Choć przy obecnej obsadzie ministerstwa, pewnie będą wielkie problemy nawet z jej nieocenzurowanym opublikowaniem. Fleur sugerowała mi, że ma możliwości, aby w takim przypadku książkę wydać we Francji. Ale teraz nie myślę jeszcze o tym... I... strasznie się cieszę, że jestem tutaj z wami.
Hermiona wykonała nieznaczny ruch palcami, wzniecający płomień piątej świecy.
– Harry.

A tymczasem Derek Canapelle mocno się niecierpliwił. Z dwóch powodów. Chciał się przyjrzeć dziadkowym gościom, bo zaintrygował go fakt, że są młodzi, w sumie niewiele od niego starsi. Natomiast w radiu, w transmisji z uroczystej Gali, dano wstawkę muzyczną, czyli wyjątkowo rażący zmysł słuchu i estetyki młodego kucharza popis wokalny Celestyny Warbeck. Derek doszedł do wniosku, że zaniesie karty dań gościom, a w tym czasie Celestyna, która przeżywała ostatnio swoją drugą, albo i nawet trzecią artystyczną młodość, zakończy wycie patriotyczno-patetycznej pieśni. Zbliżył się do antresoli, dojrzał płonące świece, lekko wspiął się po schodkach, a na jego usta wypłynął charakterystyczny dla profesjonalnego kelnera uśmiech. Podszedł do stołu i już miał powiedzieć... Gdy nagle rozpoznał siedzącego naprzeciw siebie mężczyznę.
– Profesor Longbottom? Pan tutaj?! – wyrwało mu się zupełnie niekontrolowane pytanie.
Neville, widząc zaskoczenie byłego ucznia, całkiem dobrego z zielarstwa, sympatycznego Puchona, uśmiechnął się.
– A czy jest w tym coś dziwnego, Derek?
– Ale... – zająknął się chłopiec i wskazał ręką bliżej nieokreślony kierunek, skąd ledwie dobiegały przytłumione dźwięki radia. – Przecież dzisiaj są uroczystości. Właśnie rozpoczęła się Wielka Gala: występy, przemówienia, wręczanie orderów Merlina... Ja myślałem, że pan tam jest, w honorowej loży, pan powinien...
Neville lekko przechylił głowę i odstawił trzymany w dłoni kieliszek wina.
– Zapewniam cię, chłopcze, że jestem dokładnie w miejscu, w którym o tej porze powinienem być. Na kolacji z przyjaciółmi. – To mówiąc, spojrzał na osobę siedzącą po jego prawej stronie.
Wzrok Dereka podążył za spojrzeniem profesora i...
Wpatrujący się w niego uważnie mężczyzna nie miał nawet trzydziestu lat, ciemne, niesforne włosy, okulary i na czole... bliznę.
– Harry Potter? Pan... Pan też tutaj...?
– Tak. Jestem.
Harry pochylił się do przodu, wysunął pewnym gestem dłoń i zamigotał szósty płomień świecy.

Derek w tym momencie zdał sobie sprawę, że pojawił się za wcześnie, na lichtarzu nie paliły się jeszcze wszystkie świece. Wzrokiem przebiegł po twarzach siedzących przy stole osób. Z zakamarków jego pamięci zaczęły wypływać nazwiska: Weasley, Granger, Lovegood... I znowu niekontrolowanie odezwał się.
– Tam uroczystości, a wy wszyscy...
Po twarzy Harry'ego Pottera przemknął cień smutku.
– Nie, niestety nie wszyscy. Choć pragnąłbym, bardzo, aby tutaj byli... Mogę natomiast powiedzieć, kogo z pewnością nie ma i nigdy nie byłoby na owej Gali. Otóż, nie ma tam Albusa Dumbledore’a i Severusa Snape’a, wybitnych dyrektorów Hogwartu, i doprawdy chciałbym usłyszeć, co na wieść o tak „wspaniałej” imprezie powiedziałby ten pierwszy i jaką minę zrobiłby ten drugi.
– Nie ma tam też członków Zakonu Feniksa – dodał wyrazistym głosem Ronald Weasley – żywych i martwych uczestników pierwszej i drugiej wojny z Voldemortem. Shacklebolt nie musiał przez lata swej kadencji urządzać fet dla bohaterów, ponieważ sam był bohaterem.
– Nie zostali zaproszeni na uroczystości przedstawiciele istot magicznych – odezwała się Hermiona. – Niewygodni goście, któż zawracałby sobie głowę skrzatami i centaurami, a tym samym przyznawał im prawa do poszanowania godności i partnerstwa.
– Derek, nie ujrzałbyś tam również obecnej dyrektor Hogwartu – Minerwy McGonagall, nauczycieli i wielu innych osób. – Głos Neville’a był cichy i spokojny. – Oni wszyscy są tam, gdzie ich czas i miejsce, a Minerwa każdego dnia troszczy się o to, by już nigdy więcej nie musiała wysyłać swoich uczniów do nierównej walki z kolejnym szaleńcem i jego zwolennikami.
– Ich także tam nie ma – niemal wyszeptała Ginny. – Młodych obrońców Hogwartu sprzed dziesięciu lat. Oni już od dawna idą własnymi ścieżkami ku wieczności.
Luna musnęła intensywnym spojrzeniem twarz Dereka i chłopiec poczuł, jak przez jego ciało przenika dziwny dreszcz emocji i niepokoju.
– Na uroczystościach nie ma również tych „nieważnych”, którym nigdy nie wystawią marmurowych tablic pamiątkowych, nie dadzą medali, o których nie napiszą w podręcznikach historii, czarodziejów i mugoli. Ludzi, którzy zostali zamordowani lub zaginęli bez śladu, nie bohaterów, ale ofiar zła i wojny. Nie dla nich ta Gala, o nich pamiętają tylko bliscy, zapalając im światełka miłości we własnych sercach i na nagrobkach.
Każda z siedzących przy stole osób wyciągnęła przed siebie delikatnym ruchem dłoń. Zapłonęła siódma świeca.
Derek tkwił obok stolika całkowicie zaskoczony i nie potrafił pozbierać myśli. Niespodziewanie poczuł na ramieniu łagodny dotyk. Za nim stał dziadek, chłopiec nie zorientował się, kiedy starszy pan wszedł na antresolę.
– Derek – Claudio odezwał się lekko ochrypłym głosem. – Palą się już wszystkie świece... Czas podać państwu karty dań i zacząć kolację.

W chwilę później obaj Canapelle byli już w kuchni, w swoim królestwie rondli, potraw, ziół i zapachów. Staruszek uważnie przyglądał się wypiekom podniecenia i emocjom malującym się na twarzy wnuka.
– I jak podobają ci się nasi dzisiejsi goście? – zapytał.– I co sądzisz o tej kolacji na sześć osób, niezmiennie powtarzanej od dziesięciu lat?
– Dziadku, to nie jest kolacja na sześć osób... Tylko na siedem świec. – To mówiąc, chłopiec wyciągnął różdżkę i jednym jej machnięciem wyłączył radio.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin