Mity i legendy Polski - Suwałki i okolice.doc

(168 KB) Pobierz
Góra zamkowa pod szupiłmi

Góra zamkowa pod Szurpiłmi

Na północ od Suwałk wznoszą się mniejsze i większe pagórki, których wygląd sugeruje, iż usypane zostały ręką ludzką. Dlatego miejscowy lud nazywał je górami sypanymi albo - z litewska - piłokalniami. I otaczał je pewną czcią. Nie tykał ich pług rolnika, zieleniły się więc wśród pól ornych niby wianki złożone przez potomność na cmentarzu przodków. Czasem jakiś podróżny przyglądał się w zadumaniu tym samotnym wzgórzom o dziwnych kształtach, to orzeł wędrowny lubił na nich odpocząć , a pastuszek wiejski wygrywał na fujarce wierzbowej swoje ulubione melodie. Nie kiedy jakiś badacz wdzierał się na kopiec, mierzył go, rysował zaglądał do wnętrza i wydzierał zeń prochy w urnach zamknięte. Przeszłość tych kopców i zawartość ich wnętrza budziły od dawna zainteresowanie ludu. Na ich temat krążyły różne opowieści.

Między jeziorami Szurpiły, Jeglówek i Tchliczysko stoi góra zwana Zamkową albo Zamczyskiem. Dawni mieszkańcy sąsiednich wsi wierzyli, że usypana została przez ludzi, a dawno, dawno temu znajdował się na niej zamek książąt litewskich, zbudowany dla obrony przed Krzyżakami. Do niedawna najstarsi ludzie pamiętali jeszcze ślady trzech bram zamkowych, lochy podziemne i pozostałości warowni. Przez wiele lat okoliczni chłopi wyorywali pod Górą Zamkową kości ludzkie, groty strzał mosiężne łańcuchy. Na polach wsi Wodziłki i Szurpiły znajdowano "liczne lance, jakby po całym hufcu zbrojnego ludu". Jakiś włościanin wykopał znaczną ilość pieniędzy w złotych sztabkach, a nie bardzo wiedzą, co z nimi zrobić sprzedał je za bezcen niemieckiemu koloniście, zaś ten i kilku Żydów nieźle się na tym wzbogacili. Podobno wigierscy kameduli wydobyli z Góry Zamkowej ukryte w niej skarby. W dwieście lat później właściciel folwarku Jeglówek, rolnik i sławny w okolicy lekarz, pan Zdanowicz, znalazł szczątki zbroi z brązu i przedmioty ze złota misternej roboty, także łańcuch srebrny, pancerz i strzały żelazne, czterokoniczaste.

W okresie średniowiecza, już po upadku Jaćwingów, ich ziemie porosły dziką puszczą. Stał się obiektem pożądania zarówno Litwinów, jak i Krzyżaków. Okrutni rycerze z czarnymi krzyżami na płaszczach organizowali częste wyprawy na te tereny i dalej - na Litwę. Aby uchronić swój kraj przed napadami wojowniczych zakonników, budowali Litwini na pograniczu, na wszystkich traktach i w innych ważniejszych miejscach, zamki i twierdze, które miały zatrzymywać wroga. Tak powstawały owe góry sypane, czyli piłokalnie. Były strome, w kształcie stożka, z dwoma albo trzema wałami tworzącymi jakby piętra. Wał wzmacniano kamieniami, a wokół płynąca rzeka albo oblewające górę jezioro czyniły ją niedostępną. Do ważniejszych wówczas twierdz należały Szurpiły.

Był to gród wielki, rozpościerający się na trzech górach: Zamkowej, Kościelnej i Cmentarnej. W pewnej odległości od nich znajdowały się trzy inne góry pełniące funkcje strażnic. Były to: góra Krzemieniucha, Góra Cisowa i góra pod Dzierwanami. Na wierzchołkach tych gór-strażnic przebywali wartownicy. Gdy wypatrzyli obce wojska, zapalali ognie, dając tym znak zamkowi o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Do grodu należały sąsiednie jeziora oraz osada Targowisko z dużym placem, na którym odbywały się targi. Zjeżdżali tu kupcy z bliższych i dalszych okolic. W pobliżu zamku była usypana na jeziorze Szurpiły wyspa, dziś zwana Pustelnią prawdopodobnie miejsce rozrywek dla załogi. Krzyżacy patrzyli zazdrosnym okiem na Szurpił. Podczas jednej z wypraw na pogańską Litwę napadli na gród, zdobyli go i spalili. Podczas następnej wyprawy zajęli go powtórnie. Zapewne wówczas zbudowali tu kościół. Zamek przechodził z rąk do rąk. Ostatecznie - pod naporem wojsk księcia Witolda - Krzyżacy opuścili Szurpiły, które odtąd znalazły się pod panowaniem litewskim. Według podania gminnego, w zamku szurpilskim zamieszkiwał król Jagiełło, gdy zjeżdżał w te strony na łowy. Jak wiadomo, okolica pokryta była wówczas dziką puszczą i obfitowała w grubego zwierza. Po zamczysku nic nie pozostało albo go wcale nie było. A może był na którejś z sąsiednich gór?

Inne podanie ludowe mówi, że oprócz Szurpił był jeszcze drugi zamek, który znajdował się na górze zwanej Krzemionka (dziś Krzemieniucha). Roztaczał się z niej rozległy widok w promieniu kilkunastu kilometrów. Otóż dwie rodzone siostry, dziedziczki sąsiadujących ze sobą dóbr Szurpiły i Krzemionka, mieszkając w swych zamkach wybujałych ponad lasy i góry , miały zwyczaj zasyłać sobie pozdrowienia na dzień dobry powiewaniem białych chustek z wysokości wież zamkowych. Dobra ziemskie Szurpiły były bardzo rozległe; zajmowały blisko pięćset włók litewskich (w tym siedem jezior) i sięgały aż do wsi Słupie nad jeziorem Wigry. Na wschodnim ich krańcu, od wsi Walne do Słupia, ciągną się wał graniczny (stąd nazwa pierwszej wsi), który był wysokim na parę stóp nasypem. Mieszkańcy tych okolic utrzymują, iż na wprost wału dotykającego brzegów Wigier znajduje się wbity w wodę pal (słup, stąd nazwa drugiej wsi), pod którym umieszczona został skrzynka żelazna, a w niej dokument opisujący szczegółowo rozległość i granice dóbr Szurpiły należących niegdyś do rod Kiewliczów. Ci ostatni procesowali się przez wiele lat z urzędnikami królewskimi o prawo do własności dóbr. I był to podobno najdłuższy proces majątkowy w Rzeczypospolitej.

 

 

 

JEGLA

 

Nad ślicznymi jeziorami szurpilskimi, w chacie puszczańskiego bartnika, żyła kiedyś niezwykłej piękności dziewica - Jegla. Uroda jej był tak wielka, że imię Jegli znano nie tylko w rozległej krainie puszcz i jezior, ale i w najdalszych krańcach ziemi.

O wielkiej urodzie szurpilskiej dziewicy wiedzieli nawet książęta i królewicze z obcych krajów, którzy przez najprzedniejszych swatów składali jej dary i wyznawali miłość. Ale piękna Jegla nawet książęce i królewskie zaloty zbywała odmową... Wieść o wielkiej urodzie Jegli doszła także do boga jezior litewskich Żaltisa, który na dnie szurpilskiego jeziora miał swój kryształowy pałac. Przemieniony w pięknego węża, wypełznął Żaltis pewnego dnia na brzeg jeziora i zobaczył Jeglę kąpiącą się u brzegu.

Od tej chwili nie mógł już zaznać spokoju ni pocieszenia. Wszystkie powaby życia i uroki krain podwodnych straciły dla niego blask. Na nic mu były najbardziej dorodne nimfy, ondyny i rusałki, na nic cudne pałce ze złota i kryształów. Gdy czar urody dziewiczej padł na jego serce, o niczym innym myśleć nie potrafił.

Wreszcie zdecydował się posłać do chaty bartnika co najelokwentniejszych swatów.

- Idźcie i opowiedzcie jej, że jestem piękny i potężny, opowiedzcie o zaczarowanych podwodnych krainach i mej bezgranicznej miłości...

Swaci wypełnili zadanie jak najlepiej. W najwymowniejszych słowach odmalowali pięknej dziewczynie moc i urodę swego pana, a przede wszystkim jego wielką ku niej miłość . Z bijącym sercem słuchała Jegla tych wyznań i rozważała je długo.

- Dobrze - powiedział wreszcie. - Chcę się spotkać z Żaltisem nad brzegiem jeziora.

Kiedy nadeszła chwila, w której wybrańcy serca spojrzeli sobie w oczy - zrozumieli, że należą do siebie na wieki. Bóg Żaltis tchną w duszę Jegli nieśmiertelność i przemienił ją tak, iżby mogła przebywać w wodnym świecie.

Życie w kryształowych pałacach, na dnie najpiękniejszych jezior, płynęło jak złoty sen. Ukochany boski małżonek w lot spełniał wszystkie pragnienia i marzenia Jegli, prócz jednego tylko: chęci odwiedzenia domu lat dziecinnych , rodziny pozostawionej tam, w nadwodnej krainie...

A tęsknota była tak wielka, że Jegli nie radowały już ani cudne krainy podwodne, pełne dziwów i czarów, uroczych nimf, rusałek i ondyn, ani nawet miłość pięknego Żaltisa.

- Pozwól mi wypłynąć na ziemię - prosiła. - Na chwilę tylko. Zobaczę ojca, matkę, dom. Wrócę...

- A więc dobrze - zgodził się wielkoduszny Żaltis. - Tylko nie zabaw tam zbyt długo, bo ja tu będę umierał z tęsknoty.

Czule pożegnał małżonkę i troje najmilszych dzieci, które pozwolił jej zabrać z sobą. Umówili się że na spotkanie powrotne wyjdzie na brzeg jeziora, wywołany specjalnym hasłem z podwodnego pałacu. Gdy Jegla znalazła się na brzegu jeziora, ogarną ją drogi sercu urok puszczy, ślicznie rozkwieconych łąk, kołyszących się w słońcu trzcin. Zobaczyła swoją chatkę rodzinną i spiesznie weszła do niej. Niestety, nie zastała już ani rodziców, ani ukochanych sióstr. Samotne życie wiedli w niej tylko dwaj bracia. Poznali siostrę i uradowali się jej powrotem, potrzebowali bowiem ręki kobiecej do dom owego gospodarstwa...

Nie żałowała Jegla trudu, aby zaniedbaną od lat chatę na ludzkie mieszkanie przemienić i umilić braciom wspólnie spędzane dni. Jednak przecież do męża wrócić pora. Wyznaczyła Jegla dzień powrotu, ale bracia ani słyszeć o tym nie chcieli.

- Zostań z nami! - namawiali. - Porzuć to podwodne życie i twego rybiego małżonka. Któż nam, jak nie ty, winien prowadzić dom i gospodarstwo?

Widząc, że wszelkie namowy nie odnoszą skutku, umyślili źli bracia okrutny podstęp: wywabią z jeziora Żaltisa, zamordują go i wówczas Jegla zmuszona będzie pozostać. Zbrodniczy pomysł wydawał się prosty. Ale jakże tu wywołać Żaltisa bez owego tajemnego hasła, na którego dźwięk ma się na brzegu pojawić? Prośbą i groźbą usiłowali wymusić hasło od siostry. Daremnie jednak. Wtedy w okrutnych sercach zrodziła się myśl, że łatwiej je będzie wydobyć z ust dzieci. Krzykiem, groźbą a nawet biciem sterroryzowali najmłodsze dziecko - dziewczynkę która podał im tajemne hasło. Teraz już zbrodniczy plan wykonają łatwo! Uzbrojeni w siekiery i widły, udali się okrutni bracia na brzeg jeziora i podali trzykrotnie umówiony znak. Ledwie wyrzekli słowa, z toni jeziornej wypłyną wspaniały wąż, ze złotą koroną na głowie.

- Aha, to bóg Żaltis! - zawołali i rzuciwszy się nań zarąbali go, a poćwiartowane ciało wrzucili do głębokiego dołu.

Zdawało się ślepym niegodziwcom, że o zbrodni ich nikt się nie dowie. Ale przecież patrzył na nią sam wielki Perkunas. Zaledwie posiekane szczątki Żaltisa stoczyły się na dno jamy, rozległ się w powietrzu do gromu podobny głos:

- Przeklinam was, okrutnicy, za niewinnie przelaną krew! Żeście mieli serca podobne do zimnych głazów, w dwa zimne głazy zamieniam was na wieki.

Był to głos wielkiego boga nad bogami - Perkunasa. W tej samej chwili zbliżyła się do brzegu Jegla z trojgiem dzieci. Stanąwszy na miejscu i ujrzawszy strugi krwi, przeraziła się. Daremnie wywoływała najukochańsze imię. Odpowiedzią było tylko dalekie echo i smutny plusk fal...

Domyśliła się zbrodni i łzy popłynęły z pięknych oczu. Nie ma już teraz dla niej miejsca na świecie. Nie chce już więcej żyć wśród złych ludzi, a do podwodnego królestwa dostęp zamknięty. Rozpacz rozdziera serce biednej Jegli. Ale ból jej widzi dobry Perkunas i tknięty współczuciem zamienia ją w piękny, smukły świerk. Dzieci zaś w inne drzewa: starszego syna w dąb, młodszego w jesion, a najmłodszą córeczkę - w wiecznie drżącą osikę.

Rosną te piękne drzewa do dziś i każdy je może nad szurpilskimi jeziorami obejrzeć Wielki głaz, w który zamieniony został okrutniejszy z braci, skrył się w gęstwinę grabów, aby go nie oglądały ludzkie oczy. Obok niego leży głaz mniejszy. To drugi brat Jegli, również srogo przez boga Perkunasa ukarany.

 

 

 

O kamedułach wigierskich

 

 

Wyspę wigierską upodobali sobie kameduli, którzy przybyli do Polski z Włoch. U króla Jana Kazimierza wyjednali dokument zezwalający na budowę klasztoru i kościoła. W zamian za to mieli się modlić o odwrócenie wojen i innych klęsk, które nawiedziły Rzeczpospolitą za panowania tego władcy. Najpierw na miejscu dawnej pustelni zbudowali małą kapliczkę. Na błotnistym przesmyku, między wyspą a lądem, usypali szeroką groblę budzącą do dziś podziw dla ogromu wykonanej wówczas pracy. Następnie w pobliżu wyspy założyli dwie wsie: Magdalenowo i Burdyniszki, w których osadzili sprowadzonych z Polski i Litwy rzemieślników. Przy ich pomocy, z funduszów uzyskanych z innych eremów kamedulskich oraz ze składek ludności litewskiej, zbudowali z drewna klasztor i kościół, a także oficyny dla służby, dwa spichrze, gorzelnię, browar, stajnie, wozownie, młyny i tartak. Na kanale przekopanym przez nową groblę postawili most zwodzony. W ten sposób oblana wokół wodą jeziora budowla przypominała raczej warownię.

Jednocześnie zakonnicy - dzięki pracowitości, ale też własnemu sprytowi i ofiarności ludzi - pomnażali swoje bogactwo, tak że wkrótce zaczęli myśleć o rozpoczęciu nowych, bardziej okazałych budowli. W realizacji śmiałych zamierzeń przeszkodziły im jednak dwa wielkie nieszczęścia: najpierw straszna epidemia, podczas której wymarła większość okolicznych mieszkańców; a potem pożar, w którym spłonęły kościół i klasztor .

Bracia zakonni nie załamali się. Ze zdwojoną siłą i jeszcze większą zapobiegliwością zaczęli gromadzić środki na budowę nowego eremu. Przede wszystkim wykorzystali bogactwa puszczańskie; urządzili liczne rudnie, potażnie, dziegciarnie, smolarnie, a produkowane w nich wyroby w dużych beczkach spławiali Niemnem do portu w Kłajpedzie, a stamtąd morzem do Anglii, skąd otrzymywali znaczne pieniądze. Gdy już byli przygotowani do podjęcia budowy, sprowadzili najpierw biegłych, ale i bardzo drogich cieśli i innych rzemieślników z Włoch , Anglii i Prus. Przy każdym z nich postawili miejscowego chłopaka, aby uczył się nowego zawodu. I tak po upływie kilku lat mieli kameduli własnych budowniczych: cieśli, murarzy, stolarzy, malarzy, snycerzy, kowali, stelmachów, tkaczy i innych .

Teren budowy otoczony został wysokim i grubym murem . Najpierw wybudowano z cegły ogniotrwałej kilkanaście piwnic, z których każda miała inne przeznaczenie. Był więc sklep (tak nazywano w języku staropolskim piwnicę) winny , gościnny, miodowy, piwny, warzywny i tak dalej. Nad nimi wzniesiono różne oficyny i budynki gospodarcze, a więc refektarz, czyli salę jadalną kuchnię, piekarnię, malarnię, stolarnię itp. Gdy już je ukończono, zabrano się do zbudowania eremu, czyli pustelni, złożonego z dziesięciu jednakowych domków, ustawionych w dwóch rzędach. A w każdym z nich była gustownie urządzona kapliczka, którą zdobił piękny, rzeźbiony z kości słoniowej, ołtarzyk poświęcony Chrystusowi oraz obrazy olejne świętych pustelników. Przed każdym domkiem znajdował się opasany murem ogródek, w którym rosły drzewa owocowe i krzewy ozdobne, wśród tych ostatnich - bzy i jaśminy. Przy wjeździe na wyspę stała wysoka wieża murowana z zegarem, który głosił godziny słyszane w całej okolicy.

Przed frontem eremu postawiono z cegły wspaniały kościół w kształcie krzyża, wyłożony alabastrem , marmurem, srebrem i złotem . Dach i wieżę pokryto miedzią. Wnętrze ozdobiono obrazami artystów włoskich i litewskich .

Każdy zakonnik zajmował swój domek (pustelnię) z kapliczką i ogródkiem. Cela wyposażona była w prosty stół i stołek, małą szafkę na książki, łóżko z siennikiem i poduszką wypchanymi słomą, koc do przykrycia się, dzbanek i gliniany kubek do picia, wreszcie kilka obrazków na ścianie i doniczek z kwiatami na oknie. Siedem razy na dobę kapłani i klerycy zbierali się na wspólne modlitwy na chórze, a wraz z uderzeniem godziny dwunastej o północy - tak zimą jak i latem - rozpoczynali jutrznię. Wszelkie nabożeństwa odprawiali cicho, bez śpiewu i organów, a w chórze nucili tylko poważnym, przeciągłym głosem. Mieli obowiązek zachowywać posty i milczenie, a przebywając w pustelni, oddawać się pobożnej medytacji i ćwiczyć się w jakiejś ręcznej pracy. Z wyjątkiem kilkunastu najważniejszych świąt w roku i kilku dni przeznaczonych na wspólną rekreację każdy jadał osobno w swym domku, a co piątek pościł o chlebie i wodzie. Żaden zakonnik nie mógł posiadać pieniędzy; każdy grosz musiał natychmiast oddawać przeorowi. Nie wolno im było sprawować żadnych funkcji duchownych dla ludzi. Kobietom, poza kilkoma największymi świętami kościelnymi, wstęp do klasztoru i kościoła był całkowicie zabroniony. Dlatego dla miejscowej ludności wybudowali kameduli świątynię w Magdalenowie.

A jak się nosili wielebni ojcowie i braciszkowie? Otóż wszyscy zapuszczali długie, spływające na piersi brody, a głowy golili (tylko kapłani zostawiali wąską obwódkę z włosów, czyli koronę). Ubrani byli w jednostajnie białe szaty z grubego sukna. Ubiór składał się z długiej do kostek tuniki, szkaplerza i płaszcza. Tunika miała rękawy równe i wąskie. Szkaplerz, tej samej co tunika długości, miał przyszyty z tyłu kaptur, a pośrodku przewiązywany było opaską z białego sukna. Obszerny płaszcz przypominał długą również sięgającą do kostek pelerynę. Na nogach nosili skarpetki z białego sukna oraz skórzane sandały o grubej podeszwie drewnianej.

Z biegiem lat sława eremu wigierskiego rozniosła się po całej Rzeczypospolitej. Wielu możnych ludzi zabiegało o to, aby spędzić w klasztorze ostatnie lata swego życia. Pragnęli pod opieką kamedułów - po trudach życia doczesnego - przygotowywać się do żywota wiecznego. Dla nich to wystawili zakonnicy murowany dom, złożony z pokoju mieszkalnego, sypialni i kaplicy. Kiedyś mieszkańcem tego domu był kanclerz, któremu codziennie ksiądz zakonnik odprawiał mszę w kaplicy , posługiwał mu specjalnie wyznaczony starzec, a lekarz klasztorny odwiedzał go regularnie, po czym zdawał raport o zdrowiu gościa przeorowi. Odtąd budynek ten nazywano domem albo kaplicą kanclerską.

Z biegiem lat - dzięki hojnym zapisom i darowiznom ludzi możnych, ale także swej zaradności i energii w eksploatacji znacznych obszarów puszcz i ziem uprawnych - stali się kameduli właścicielami wielkich i majętnych dóbr w tej części kraju. Erem wigierski porównywano często do udzielnego księstwa na Litwie.

Pobożni zakonnicy zgromadzili ogromne bogactwa. Posiadali liczne wsie i jedno miasto (Suwałki) oraz folwarki, a ponadto rudnie, huty szklane, potażnie, młyny, tartaki, fryszernie, papiernie. W gospodarstwie klasztornym mieli własną aptekę, drukarnię, warsztat zegarmistrzowski, niemało innych warsztatów rękodzielniczych i manufaktur. Uprawiali ogrody, łowili ryby, wśród nich najprzedniejsze gatunki, jak sielawy i sieje.

Aż przyszedł czas rozbiorów Polski i Wigry znalazły się pod panowaniem pruskim. Nowy rząd odebrał kamedułom dobra, a klasztor i kościół przeznaczył na siedzibę nowo utworzonego biskupstwa wigierskiego.

Jeszcze przez wiele, wiele lat mieszkańcy okolicznych wsi opowiadali o niesłychanych skarbach , ukrytych gdzieś w podziemiach klasztornych lub na wyspach jeziora Wigry, do których od eremu miały prowadzić pod wodą podziemne korytarze.

Legenda o siei wigierskiej

 

Było to tak: (...) kameduli przyjechali z bardzo daleka, z Włoch. A był między nimi jeden braciszek, nazywał się Barnaba. To on im kucharzował w klasztorze. Ten Bamaba ciągle myślał co by przeorowi na obiad ugotować, żeby nie było takie proste jedzenie, jak to po wsiach. A ten przeor dobrze zjeść lubił a najwięcej ryby. Ale nie te nasze, tylko takie, co w swoim kraju jadł. Raz przechodził wieczorem koło kuchni klasztornej i widzi w oknie Barnabę. To mu tak przyszło do głowy i spytał:

- A co ty mi, Barnabo, jutro na obiad dasz?

Więc ten powiada, że rybę

- A jaką rybę?

Więc Barnaba zaczął po kolei wszystkie ryby wyliczać jakie tylko we Wigrach były. A przeor tylko głową kręci i wreszcie, jak już tamten nie wiedział, czym mu dogodzić powiada:

- Wiesz, co bym chętnie zjadł? Sieję

Aż się biednemu Barnabie ciemno w oczach zrobiło, bo skąd tu dostać sieję kiedy jej wcale nie ma w wodzie wigierskiej ? Przeor sobie pewnie tak tylko, na śmiech powiedział. A Barnabie ta sieja z myśli nie schodzi. Noc przyszła, wszyscy posnęli, a on siedzi i ciągle o tym rozmyśla. Wreszcie powiada do siebie, ale głośno:

- Już bym samego diabła prosił, byle tę sieję dostać na jutrzejszy post.

Diabli mają dobre uszy, zaraz jeden usłyszał. To nie był polski diabeł, tylko wenecki i Barnaby mowę dobrze znał więc wszyściutko zrozumiał. Ten diabeł z ich kraju przyleciał i tylko czekał żeby którego z ojców na pokuszenie wywieść. Więc jak tylko Barnaba swoje skończył, już diabeł myk przez okno i kłania się czapką do ziemi:

- Bardzo pięknie - powiada - że mnie wołasz, bo nikt twojego życzenia nie wypełni, tylko ja jeden.

Barnaba się bardzo przejął bo niedobrze z diabłem mieć sprawę. Ale myśli: "Co zrobię? Już teraz tylko trzeba duszy pilnować żeby jej nie utracić za diabelskie usługi". Namyśla się, namyśla, a tymczasem diabeł już cyrograf pazurem wyskrobał i mówi:

-Podpisz tylko, a jutro na południe twój przeor będzie jadł świeżutką sieję.

Zobaczył Bamaba, że źle, więc się ratuje, jak może:

- Dobrze powiada - podpiszę, ale umowa stanie taka: przyniesiesz mi z samych Włoch sieję ale żeby żywa była, jak prosto z wody, a jeżeli przed świtaniem nie zobaczę ryby tu, na tym stole, to duszy mojej nie dostaniesz.

Diabeł skrzywił się i narzekać zaczął , że droga daleka, że noce krótkie (bo to było na wiosnę), ale wreszcie powiada:

- Niech i tak będzie.

A on tylko udawał że mu ciężko, bo co to trudnego dla diabła kawał świata przelecieć choćby dalej było niż stąd do Grodna!

A Barnaba tak sobie myślał "Zamarudzi diabeł, a jak na jutrznię zadzwonią, to już się go nie boję. Wtedy zły nie ma do człowieka przystępu".

Więc powiada jeszcze do diabła:

- Idź, czasu nie trać, bo do świtu masz ledwie godzinę ...

- Za godzinę tu będę - krzyknął diabeł i wyleciał oknem. Barnaba wychylił się, patrzy, ale gdzie! Diabła już ani widać! Tylko wiatr wieje nad jeziorem. Wtedy się znowu zląkł okrutnie i myśli: "Cóżem ja nieszczęśliwy zrobił! Diabła chciałem oszukać a on tymczasem już moją duszę ma w garści..."

I jak nie zacznie Bamaba lamentować głową o ścianę tłuc! A ciągle nasłuchuje, czy już diabeł nie wraca z sieją.

Usłyszał przeor płacz, przyszedł do celi i pyta:

- Co tobie, bracie Barnabo? Czego tak strasznie narzekasz?

- A jak ja nie mam narzekać kiedy diabeł zaraz po moją duszę przyjdzie!

I opowiedział wszystko, co i jak.

Przeor go najpierw skrzyczał, że dla marnej ryby wydał siebie na potępienie wieczne, ale mu było żal Barnaby i zasmucił się bardzo. Zawsze - myśli - to moja wina, mnie się ryby zachciało, a teraz Barnabę diabli do piekła za to pociągną!

Więc powiada:

- Nie smuć się bracie Barnabo. Może się Bóg zmiłuje nad nami i ratunek nam ześle.

Pożegnał się przeor i wyszedł. Chodzi, chodzi po korytarzach, bardzo niespokojny i smutny. Taki zamyślony zaszedł aż na wieżę klasztorną. Nie widział że za nim idzie śladem anioł stróż Barnaby, co go nie chciał w nieszczęściu opuścić. Z wysokiej wieży spojrzał przeor na jezioro i aż krzykną , taki straszny widok zobaczył: nad samą wodą nisko leci diabeł i rybę trzyma pazurami, żeby mu nie uciekła. Podniósł przeor rękę, przeżegnał się, a w tej samej chwili anioł powiada mu na ucho:

- Łap za sznur i ciągnij, ile sił, tylko prędko!

Usłuchał przeor i zaczął dzwonić na jutrznię, choć przed czasem.

Cały się u tego sznura uwiesił, ciągnie, ciągnie, ale rozkołysał te dzwony. Jak nie zaczną dudnić, coraz głośniej, a głośniej! Zaraz się w klasztorze ruch zaczął, biegną wszyscy ojcowie do kaplicy, a Barnaba w swojej celi krzyżem upadł i Panu Bogu za ratunek z płaczem dziękuje.

A właśnie była ostatnia chwila, bo diabeł już się do okna zbliżał. Jak posłyszał, że dzwonią na jutrznię, zazgrzytał zębami ze złości, ale nic nie mógł zrobić, już do klasztoru nie miał przystępu.

Zakręcił się w powietrzu, zawrócił nad jezioro, z wściekłości pazurami biedną sieję ścisną , aż krew pociekła, i do wody ją wrzucił.

Od tej pory są sieje w Wigrach, ale diabeł nie może sobie darować, że go ci zakonnicy oszukali! Dlatego od tamtych czasów nad jeziorem lata, a co dmuchnie, to wiatr wodę skotłuje i ogromna fala idzie środkiem jeziora... Strach wtedy łódką wypłynąć...

Wyspy wingryny

 



To było dawno, dawno temu. Na półwyspie wrzynającym się w jezioro Wigry - nie opodal klasztoru, którego okazała sylwetka wznosi się na wzgórzu - pasała swoją krówkę piękna córka starego osacznika. Miała na imię Wingryna. Pewnego razu, siedząc na brzegu jeziora, dostrzegła w oddali płynącą w stronę klasztornego półwyspu łódź. Spojrzała na niebo. Nadciągała wiosenna burza. Czarne, kłębiące się nad jeziorem chmury co raz to przecinała błyskawica, a chwilę potem głuchy grzmot piorunów przetaczał się przez puszczę.

Nagle zakołysały się wierzchołki drzew, a przelatujący po nich wiatr zmącił jednocześnie spokojną dotąd toń jeziora. Ledwie pół zdrowaśki wystraszona Wingryna zmówiła, a już burza rozszalał się na dobre. Dziewczyna z niepokojem wpatrywał się w niewielką skorupę łodzi miotanej wzburzonymi falami. Czy wiosłujący w niej człowiek zdąży wpłynąć w zaciszną zatokę zanim jakaś większa fala nie przewróci jego lodzi? Nim ucichł kolejny grzmot, już stało się to najgorsze. Na oczach Wingryny nadpłynęła wysoka fala i przewróciła łódź. Widziała, jak wypadł z niej człowiek. Rozpoznała po białym habicie, iż jest to zakonnik z wigierskiego klasztoru. Początkowo dość raźnie płynął on ku brzegowi, lecz im był bliżej, tym siły jego słabły. Nasiąknięty wodą habit ciągną go na dno.

- Co czynić, co czynić, jak pomóc biedakowi? - szeptała przerażona dziewczyna. W pewnej chwili przeleciała nad nią biała mewa. Spojrzała za nią Wingryna i w tejże sekundzie przypomniał sobie, że w pobliskiej zatoczce ojciec tego ranka zostawił łódź rybacką. Przebiegła łączkę, odnalazła łódź, wskoczyła do niej i ujęła wiosła w dłonie. A że była zręczną wioślarką i umiała pokonywać wzburzone fale, wnet wydostała się na otwartą przestrzeń wodnej kipieli. Im bliżej była zakonnika, tym wyraźniej widziała, że walczy on o życie resztkami sił... Dotarła doń w ostatniej chwili, kiedy jego ręce w rozpaczliwym geście unosiły się ponad wodę. Chwyciła te ręce i z największym trudem wciągnęła półprzytomnego kamedułę do łodzi.

Był to brat Fabian, najmłodszy z zakonników, zapalony - o czym kiedyś napomknął jej ojciec - zbieracz leśnych ziół.

Kiedy dobili do brzegu, zakonnik wrócił już do sił, tak że bez pomocy Wingryny wyszedł z łodzi. Nie śmiąc spojrzeć w oczy dziewczynie, wyszeptał tylko słowa podzięki za uratowanie życia. Po paru krokach zatrzymał się jednak, bo nie mógł opanować pokusy, żeby nie spojrzeć na swą wybawicielkę. Spotkały się ich oczy, źrenice rozszerzyły, serca mocniej zabiły. I chociaż nie odezwali się do siebie ani słowem, przez owo spojrzenie zrodziło się w nich nie znane im dotąd uczucie.

Mijały dnie i tygodnie. Młody zakonnik częściej myślał o pięknej Wingrynie niż o Bogu i o zbawieniu duszy. Również Wingryna nie mogła zapomnieć młodzieńca. Każdego popołudnia podpływała łodzią w miejsce, gdzie Czarna Hańcza wypływa z jeziora Wigry i patrzył na klasztorne mury. I każdego popołudnia stał tam jej ukochany, śląc ku niej tęskne spojrzenia.

Te niewinne spotkania młodych wypatrzyli starsi zakonnicy i powiadomili o nich przeora - starca pobożnego, lecz nader surowego. Gdy się o spotkaniach dowiedział rozkazał młodego kamedułę zamknąć w kościelnej wieży. Tam w zimnicy i ciemnicy, bez widoku na jezioro i bez możności widywania Wingryny, usychał z tęsknoty, aż pewnej jesiennej nocy oddał duszę Bogu. Ulatująca do raju dusza potrąciła kościelny dzwon. Posłyszawszy jego żałosny ton, Wingryna domyśliła się nieszczęścia. Popadła w tak wielką rozpacz, że nie minęło dni wiele, a i ona odeszła z tego świata, pogrążając w rozpaczy starego osacznika.

Czas, jak to się powiada, leczy rany. I pewnie ludzie z nadwigierskiej okolicy zapomnieliby o historii nieszczęśliwych kochanków, gdyby nie dziwne zjawiska, jakie po ich śmierci dziać się zaczęły...

Szeptali między sobą zakonnicy, że w dniu, kiedy umarł młody kameduła i rozległ się głos żałosny dzwonu, woda w Wigrach od strony Zatoki Hańczańskiej straszliwie się wzburzyła i buchnęła w górę wysoką fontanną. A kiedy opadła, ujrzeli wyspę której w tym miejscu nigdy przedtem nie było. Widzieli teżto zjawisko pasterze pasący krowy na zboczach stromego brzegu Wysokiego Rogu. Z kolei następnego ranka po śmierci Wingryny, na odległość strzały wystrzelonej z łuku, wyłoniła się z wody nieco mniejsza wysepka. Na obu wnet wyrosły smukłe brzozy, dlatego rybacy wysepki te nazwali Brzozowymi. Ci jednak, którzy znają legendę o miłości córki osacznika i kameduły, nazywają je Wysepkami Wingryny.

Otóż w księżycowe, sierpniowe noce - kiedy gwiazdy spadają z nieba - niesie się po jeziornej toni tęskne wołanie kochanków. Zakochani wynurzają się z głębiny, wchodzą na brzeg wysepek i wyciągają do siebie ramiona. Wtedy obie wyspy podpływają do siebie jak łodzie, a młodzi biegną ku sobie. I już, już, kiedy mają się objąć czułym uściskiem, rozdziela ich przekleństwo przeora. W tym momencie zrywa się gwałtowny wicher i oddala od siebie obie wysepki. Mrok rozświetla błyskawica, grom przetacza się przez puszczę a młodzi znikają we wzburzonych falach.

Gminna wieść powiada, że dziać się tak będzie dotąd, dopóki nad Wigrami nie zjawi się chłopiec i dziewczyna, których miłość będzie jeszcze silniejsza aniżeli uczucie Wingryny i kameduły. Legenda nic już nie mówi o tym, co się wówczas stanie z obiema wyspami. Może połączą się w jedną a Wingryna i jej ukochany uwolnią się od przekleństwa przeora?

Powstanie Suwałk

 



Było to dawno, dawno, może trzysta, może czterysta, a może i więcej lat temu . Przez bagnisty gąszcz Puszczy Sudowskiej przedzierała się garstka nikomu nie znanych ludzi. Dniem polowali na zwierza lub zapuszczali sieci w jeziora i potoki w pogoni za żywnością, nocą na suchym wzniesieniu rozpalali ognisko, sporządzali pieczyste i czekali do rana, drzemiąc i czuwając na przemian . Może jako przestępcy przeciwko litewskiej władzy książęcej nadsłuchiwali przezornie, czy ucho ich nie usłyszy dalekich głosów pogoni? Może skazani na banicję ciągnęli bliżej puszcz mazowieckich, o których tyle słyszeli od giedymiowskich, może witoldowych rycerzy?

Dajmy wszakże spokój domysłom . Dość, że gromadka znużonych wędrowców, włóczęgów - zwanych po litewsku suwiłkaj - doszła do Czarnej Hańczy, zbadała okolicę i tu postanowiła zatrzymać się na zawsze. Kto wie, może nie milknące echo trojdenowskiego gana cze przykuło ich do miejsca, którym dobroduszny, a posępny drwal litewski umiał się zachwycić. Z hukiem padły pierwsze pnie drzewa budulcowego. Krzykiem sygnalizującym niebezpieczeństwo odpowiadało ptactwo błotne i lądowe. A ludzie rąbali zapamiętale. Wkrótce pierwsze prymitywne domki na kształt szałasów wynurzyły się jakby spod ziem i nad łagodnym brzegiem Czarnej Hańczy. W ten sposób suwiłkaj dali początek nowej osadzie, która od litewskiego brzmienia włóczęgów otrzymała nazwę Suwałk.

Po kilku wiekach , gdy już na wyspie wigierskiej mocno usadowili się kameduli, gdy zbudowali erem i doszli do wielkiej zamożności, postanowili założyć w swych odległych dobrach miasto. Ich wybór padł na niewielką wieś Suwałki. I tak stosownym dokumentem z 1715 roku, podpisanym przez przeora ojca Ildefonsa, z dotychczasowej wioski uczyniono miasto, nadając mu ziemię przywileje, prawa i obowiązki.

 

 

Święte miejsce

 



Dwa kilometry na lewo od drogi ze Szczerby do Raczek, nad jeziorem Jałowe i rzeką Rospudą, znajduje się niezwykle uroczy, a przy tym bardzo tajemniczy zakątek, zwany Świętym Miejscem. Jest to niewielka polana, okolona wzgórkami, porośniętymi sosnowo-świerkowym, wysokopiennym lasem. Z pobliskiego wzgórza wypływa źródło, którego zimna i smaczna woda ma podobno cudowną moc. Ludzie wierzą, że po obmyciu się i napiciu leczy ona różne dolegliwości, tak zewnętrzne, jak i wewnętrzne. Szczególną wagę zwracają stojące na tle majestatycznych świerków krzyże drewniane i kamienne. Jeden z nich zbity jest z bali drewnianych, w kilku miejscach nadpalony, z drobnymi monetami wetkniętymi w spękania.

Dziwna rzecz, że nikt nigdy tego miejsca nie poświęcał ani nie nadawał mu odpustów kościelnych, a mimo to jest ono święte tak z nazwy, jak i związanych z nim tradycji, zwyczajów i obrzędów, sięgających jeszcze czasów pogańskich. Zwłaszcza na świętego Jana odbywał się tu dorocznie wielki odpust z udziałem licznej rzeszy pątników, przybywających nieraz z bardzo odległych stron. W płynącym obok krzyżów strumyku obmywali się cierpiący na rozmaite choroby, pili wodę i zabierali do butelek. Kąpały się w nim także zdrowe dzieci, które zostawiały potem koszule w rzece, ażeby w przyszłości choroba ich ominęła, żeby już teraz odpłynęła z wodą. A cierpiący na bóle gardła i głowy obwiązywali chustkami krzyże w ich dolnej części; "zostawiali" - jak mówią starsi ludzie - w ten sposób chorobę.

Pod krzyżami składano ofiary w postaci darów naturalnych, a więc płótno, len, świece, wosk, miód, chleb, jaja, ser itp.; a pieniądze rzucano do skarbonki. Wszystko to zabierała później służba kościelna z pobliskiej Janówki.

Dawno, dawno, bardzo dawno temu, a może jeszcze wcześniej, tak że najstarsi nawet ludzie tego nie pamiętają, pasła jakaś staruszka krowy w pobliżu polany. Słynęła z pobożności, życzliwego dla wszystkich serca i ogromnej pracowitości. Któregoś dnia, jak zwykle, przyprowadziła krowy na swoje miejsce. Krowy się pasły, a ona zajęła się zbieraniem ziół w lesie.

Nagle spostrzegła, że wokół dzieje się coś dziwnego. Cała polana zalana został wielką niesamowitą oślepiającą jasnością, która ogarnęła bór, rzekę, łączkę i rosnący nie opodal dąb. I wówczas to objawił się staruszce święty Jan.

Wystraszona, czym prędzej przypędziła krowy do domu. O wszystkim opowiedziała swoim najbliższym. Ci zaraz udali się do miejscowego proboszcza, aby powiedzieć mu o niecodziennym zjawisku . Razem z księdzem poszli na łączkę, gdzie znaleźli figurkę świętego Jana. Uznano to za cud, a polankę nazwano Świętym Miejscem . Ze starego, pamiętającego jeszcze czasy pogańskie, obalonego podczas owej Światłości dębu zrobiono krzyż, który potem czczony był najwięcej.

Wiele lat temu, jeszcze za panowania carskiego, mieszkał w pobliskich Kuriankach leśniczy Rosjanin, któremu nie podobały się stojące na polanie krzyże. Wezwał więc swoich parobków i nakazał im, aby je pościnali i wrzucili do płynącej obok Rospudy. Gdy słudzy spełnili jego polecenie i spuścili krzyż do wody, stało się coś dziwnego. Nie popłynęły one z prądem rzeki, lecz trzymały się mocno brzegu. Wówczas rozwścieczony leśniczy rozkazał siłą odepchnąć je od brzegu. Nadaremnie jednak, bo krzyże nadal trzymały się Świętego Miejsca. Rosjanin dał za wygraną, a miejscowa ludność ustawiła krzyże na dawnych miejscach.

 

 

Jak powstał Augustów

 

Przed kilkoma wiekami, w miejscach gdzie dzisiaj tętnią życiem miasta, rozciągała się ogromna puszcza pełna zwierzyny. Niejeden możny pan ze swoją świtą wyruszał na łowy i cicha wówczas puszcza napełniała się życiem, zgiełkiem i gwarem ludzkich głosów.

Dnia pewnego przybył na polowanie król Zygmunt August ze swoją świtą a ponieważ był zapalonym myśliwym, pogonił za zranionym zwierzęciem i zabłądził w puszczy.

Zapadał zmrok. Koń i jeździec byli już u kresu sił. Wtem zupełnie niespodziewanie natknęli się na malutką chałupkę, w której mieszkał ubogi chłop ze swoją rodziną. Króla przyjęto z iście staropolską gościnnością. Długo tej nocy płonęło łuczywo w ubogiej chacie. Gorąca strawa i mocny miód usposobił chłopa do zwierzeń, skarżył się więc na swoją niedolę i niedostatek, w jakim żyje. Król słuchał go w smutnej zadumie, a wczesnym rankiem, żeg...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin