AU_wyprawa- znalezione w necie.pdf

(4891 KB) Pobierz
2_Wyprawa.qxd
„Moja pierwsza mi³oœæ –Australia”
czyli
IIII KLLUBOWA WYPRAWA DO AUSTRALLIIII
Gdy koła potężnego boeinga dotknęły ziemi,
w głowie miałem pustkę. Nie mogłem zebrać
myśli. Ja? To naprawdę ja wylądowałem w Au-
stralii? – pytałem z niedowierzaniem samego sie-
bie. Naprawdę trudno jest opisać stan, który mną
wtedy zawładnął. W jednej chwili poczułem
dziwną ulgę i nieopisaną radość, lecz niemal
w tym samym momencie pojawił się również nie-
pokój – nieznane przede mną – pomyślałem. Ty-
siące myśli kłębiło się w mej głowie, jedna zaś
zdecydowanie dominowała nad wszystkimi:
A jednak! Jednak „Jej” dotknąłem. Z tą myślą
długi etap mojej platonicznej miłości do tego
kontynentu zamknął się bezpowrotnie. JESTEM
W AUSTRALII!!! Docierało to do mnie powoli,
lecz był to fakt. Pomimo, iż byłem dopiero na lot-
nisku, to już tutaj, w tym miejscu czułem pro-
mieniującą siłę i potęgę przyrody oraz niezwy-
kłego „ducha” tego wielkiego kraju.
Na lotnisku w Perth byłem świadkiem humo-
rystycznej scenki – było to podczas sprawdzania
bagaży. Jeden z podróżnych, prawdopodobnie
Duńczyk, bądź Holender, stał bez butów i roz-
mawiał z celnikami. Jak się później okazało, je-
go buty były ze skóry, sprawdzano więc z jakiej,
by zadecydować, czy… może w nich „wejść” do
Australii. Również nasze bagaże okazały się „po-
dejrzane”, gdyż celnicy znaleźli w nich żywność,
której wwożenie do tego kraju jest zabronione.
„Podejrzane” okazały się… toruńskie pierniki. Po
dłuższej wymianie zdań udało nam się jednak
przekonać celników i po wytłumaczeniu, że
„żywność” ta jest fabrycznie zamknięta, wpusz-
czono nas do Australii.
Byliśmy już po kontroli bagażu… i co dalej?
Idziemy w stronę wyjścia, gdzie miał na nas cze-
kać Jurek Paszkudzki, przyjaciel naszego prezesa,
Lecha Olszewskiego. Miał on powiedzieć nam,
gdzie mamy udać się na zasłużony wypoczynek.
Kierujemy się, więc w stronę wyjścia pilnie roz-
glądając na wszystkie strony. Przed nami mnóstwo
Do Australii lecieliśmy przez Londyn…
…i Singapur (hol na lotnisku w Singapurze)
39
160772163.002.png
Moja pierwsza miłość –Australia
osób z tabliczkami, lecz ku naszemu zaskoczeniu,
żadna z nich nie odnosi się do nas! Po chwili
uwagę moją zwróciła osoba trzymająca pustą
kartkę. Podszedłem do niej wiedziony instynk-
tem. Przywitałem się, przeprosiłem i odwróciłem
białą kartkę na drugą stronę. Jakież było moje
zdziwienie, gdy na odwrocie ujrzałem napis
KMAiO (Klub Miłośników Australii i Oceanii).
Z uśmiechem na ustach wyjaśniłem sytuację
i tym sposobem 8 czerwca 2001 r około godzi-
ny pierwszej w nocy dotarliśmy do motelu w sa-
mym centrum Perth.,
8–11 czerwca 2001
Początki bywają trudne…
Moja pierwsza pobudka w Australii. Po porannej
toalecie szybko opuściłem motel, gdyż… po
prostu strasznie ciekaw byłem, co zobaczę na ze-
wnątrz i jakie będą moje pierwsze wrażenia. Wy-
szedłem na ulicę i przeżyłem pierwszy szok. Uj-
rzałem spore stadko kolorowych papużek fali-
stych, które przefrunęły nad moją głową i po pa-
ru sekundach wylądowały na rozłożystym
drzewie, eukaliptusie. W Polsce ptaki te ogląda-
łem dotychczas tylko w ZOO czy też w większych
sklepach ze zwierzątkami, a tutaj proszę, fruwa-
ją niczym wróbelki! Zafascynowany przechodzę
na drugą stronę ulicy i… w amoku prawie wcho-
dzę prosto pod samochód. Dlaczego tak się sta-
ło? To proste. W Australii obowiązuje ruch le-
wostronny. Ja natomiast przechodząc na drugą
stronę jezdni odruchowo spojrzałem jedynie w…
lewo. Upewniwszy się, iż droga jest wolna, ru-
szyłem śmiało przed siebie… A tu nagle z pra-
wej, tuż przed moim nosem, trąbiąc i nie zwal-
Z wizytą u naszych klubowiczów w Perth.
Od lewej: Edyta, Stefania Janka, Roman,
Zdzisław, Michał Janka
niając, pewny swej racji, przejeżdża piękny wóz
terenowy. Na szczęście w ostatniej chwili zdąży-
łem odskoczyć! Cóż, z perspektywy czasu stwier-
dzam, że głupio by było podczas podróży do ta-
kiego kraju zginąć tak po prostu pierwszego dnia
pod kołami samochodu. (Od tamtej pory, zawsze
uważnie rozglądałem się dookoła zanim prze-
szedłem na drugą stronę jezdni…) Stojąc już bez-
piecznie na chodniku, po paru sekundach do-
szedłem w końcu do siebie i zacząłem pracę
– pojawiają się pierwsze zdjęcia negatywowe,
pierwsze slajdy i pierwsze minuty filmu.
Pomimo, że była to zima, w Perth około go-
dziny 10.00 było jakieś 17–18°C. Słońce świeci-
ło mocno. Wszystko to przypominało pogodę ja-
ką żegnała nas Bydgoszcz. Aklimatyzacja nie
trwała więc długo. Gdyby nie fakt, że wkoło fru-
wały tęczowo upierzone papużki, a samochody
jeździły lewą stroną, to wydawałoby mi się, że je-
stem w Polsce.
Chodziłem, więc tak sobie ulicami Perth i my-
ślałem: – Gdzie ta moja Australia. Gdzie czer-
wona ziemia? Gdzie te olbrzymie przestrzenie?
Zadając sobie te retoryczne pytania wiedziałem
jednocześnie doskonale, że wszystko to, czego
domagałem się w myślach, czekało na mnie już
za rogatkami miasta. Nie mogłem się doczekać,
kiedy wreszcie wypożyczymy samochód i za-
czniemy naszą prawdziwą wyprawę. Zanim to
jednak nastąpiło, zwiedziliśmy miasto. Poma-
gali nam w tym Halina Kobryń, Henryk Janka
i Lech Chmielewski. Ten ostatni pomagał nam
również znaleźć i wypożyczyć samochód, któ-
rym 11 czerwca rozpoczęliśmy naszą podróż.
Odwiedziny u Haliny Kobryń w Perth
40
160772163.003.png
II Klubowa Wyprawa do Australii
11 czerwca 2001
Ruszamy w drogę…
Nasz samochód to Toyota Hayes – czterokołowy
„wehikuł” z miejscami do spania, umywalką, ku-
chenką gazową i lodówką, bezcenną w tym kli-
macie; dziennie kosztował nas około 95 dolarów
australijskich a przez 35 dni dało to mniej więcej
3400 dolarów australijskich.
Tuż przed wyjazdem z Perth – w pobliskim hi-
permarkecie – zrobiliśmy pierwsze zakupy. Pełen
podziwu patrzyłem jak Edyta i Zdzisław, szybko
i trafnie, niemal machinalnie, wrzucali do kosza
potrzebne produkty. Wiele wypraw, w których
uczestniczyli uczyniło z nich mistrzów w tej dys-
cyplinie. Zakupy, na które ja straciłbym co naj-
mniej 2 godziny zrobiliśmy w przeciągu zaledwie
20 minut. Zaopatrzeni w najpotrzebniejsze pro-
dukty zaczęliśmy naszą podróż.
z najdłuższego na świecie molo, mającego 2 km.
Następny punkt docelowy na naszej drodze – ja-
skinia Yallingup. Przed wejściem do jaskini ubra-
liśmy się ciepło, biorąc ze sobą kurtki. Był to jed-
nak błąd. Okazało się bowiem, że w jaskini tej nie
jest zimno i już po paru minutach „pracy” – zdję-
cia i filmowanie – byliśmy nieźle spoceni. Aby da-
lej jako tako funkcjonować, kurtki trzeba było
zdjąć, podobnie jak bluzy z długimi rękawami.
Jedziemy dalej, mijając po drodze wiele win-
nic dojeżdżamy do Margaret River. Naszym ce-
lem na dzień dzisiejszy jest miasteczko Pember-
ton. Jego okolice to królestwo olbrzymich drzew
Karri. Gdy jest już zupełnie ciemno, docieramy do
granic osady. Zatrzymujemy nasz samochód w le-
sie, przed tablicą z napisem Pemberton. Po wy-
łączeniu silnika bierzemy się do „ rozbijania obo-
zu”. Wspólnie ze Zdzisławem mocujemy stolik
we wnętrzu naszej Toyoty, Edyta w tym czasie
pichci jakąś zupę z puszki, losowo wyjętej z lo-
dówki. Wcześniej ja zabieram swoją podręczną
torbę i umieszczam ją na przednim siedzeniu.
Okazało się bowiem, że zabrałem tyle bagażu, iż
nie wszystko byłem w stanie upchnąć w „moich
schowkach”, czyli specjalnych lukach z tyłu sa-
mochodu. Przed włączeniem kuchenki gazowej
Edyta odkręca główny zawór, który mieści się na
zewnątrz samochodu. W ten sposób przestrze-
gamy podstawowych zasad bezpieczeństwa. Je-
my kolację, która dzięki naszemu „kucharzowi”
okazała się przepyszna. Później obowiązkowo
puszka piwa i … mycie naczyń. Po kolacji zamy-
kamy główny zawór gazu i ścielimy łóżka. Nasz
W wypożyczalni samochodów w Perth.
Od lewej: Zdzisław, Roman, Edyta, Lech
Chmielewski
Przed wyruszeniem na północ mieliśmy za-
planowaną trasę na południe (na trasie między
innymi drzewa Karri i słynna Wave Rock), więc
udaliśmy się do Bunbury, gdzie mieszka nasz
przyjaciel Jurek Paszkudzki. Do celu dojechaliśmy,
gdy było już ciemno. Z Jurkiem umówiliśmy się
telefonicznie przy hotelu, którego właścicielem
jest Polak. Spędziliśmy tutaj naszą pierwszą noc
w samochodzie, który miał się stać naszym no-
wym domem na najbliższe 35 dni.
12 czerwca 2001
Żabi koncert
Rankiem, po symbolicznym przetarciu oczu, „od-
paliliśmy” naszą Toyotę i ruszyliśmy z miejsca na-
szego postoju. Po 1 km zatrzymaliśmy się na po-
ranną toaletę. Po krótkim i lekkim śniadaniu po-
jechaliśmy do Busselton, które słynie (podobno?)
Witam naszego przyjaciela „internetowego”
Jurka Paszkudzkiego. Bunbury (Australia
Zachodnia)
41
160772163.004.png
Moja pierwsza miłość –Australia
samochód ma dwie „sypialnie”, jedną na piętrze
i jedną na parterze. Edycie przypadło pięterko, ja
ze Zdzisławem zajęliśmy „salon” na dole. Przed
snem przychodzi czas na wieczorną toaletę…
(Wszystkie te czynności, od rozbicia naszego
„obozowiska”, na wieczornej toalecie kończąc,
powtarzaliśmy codziennie. Po kilku dniach wy-
konywaliśmy je już niemal automatycznie.) Nie
chcąc czekać w kolejce do naszej luksusowej „ła-
zienki” opuściłem moich towarzyszy i udałem się
do odległego o jakieś 1000 metrów motelu le-
żącego w głębi zupełnie ciemnego już o tej po-
rze lasu. Przyznam, że ten kilometr był dla mnie
niesłychanym przeżyciem. Wokoło ciemno. Le-
dwo widziałem czubek własnego nosa, dalej nie
było już widać nic. Las „żył” – zewsząd docho-
dziły do mnie różne dźwięki, z czego najgłośniej
dawały o sobie znać… żaby. Zapewne gdzieś nie-
daleko drogi „obozowały” wielkim stadem. Przy-
stanąłem z zaciekawieniem i nagrałem ten kon-
cert na mój dyktafon (z którym nie rozstawałem
się nawet na moment). Później przedzierałem się
dalej, aż ujrzałem w oddali migoczące światła
motelu. Był to ceglany budynek, z elementami
drewnianymi, który przywitał mnie przepiękną
werandą z lampionami. Tabliczka przed wejściem
informowała, że właścicielami hotelu jest rodzi-
na MAZZAROLLO. Po wejściu do środka przeży-
łem miłe zaskoczenie. Wnętrze okazało się
znacznie ciekawsze niż się spodziewałem. Moją
uwagę przykuła jedna ze ścian, będąca olbrzymią
gablotą, za szybami której prezentowały się wy-
borne wina i dyplomy – świadectwa nagród
z wielu konkursów i degustacji. Szybko znala-
złem drzwi do toalety i udałem się tam, aby opłu-
kać się z kurzów całodziennej podróży. Po kilku
minutach, odświeżony opuściłem łazienkę, za-
mówiłem piwo oraz kawę i po pół godzinnym
rozkoszowaniu się atmosferą tego miejsca wró-
ciłem do Edyty i Zdzisława. Zgasiliśmy światła
i zasnęliśmy. Spokoju naszego snu pilnowały ma-
jestatyczne drzewa karri, które mieliśmy podzi-
wiać już następnego dnia.
Roman … w jaskini Yallingup
kroczyło moje najśmielsze oczekiwania. Wizual-
ną potęgę tych drzew trudno opisać. Wiele
z nich przekraczało wysokość dziesięciopiętro-
wych wieżowców! Zwiedzający mogli prze-
mieszczać się po specjalnie skonstruowanych
pomostach, które pod naszym ciężarem chwia-
ły się na wszystkie strony, co niestety znacznie
utrudniało wykonywanie zdjęć i filmowanie. Nie
zniechęciło nas to jednak i… następne zapeł-
nione rolki filmowe wylądowały w naszych ple-
cakach. Dalsza droga prowadziła przez Walpole
i Denmark do Albany, gdzie u wybrzeży stoi wy-
konana w 1976 r. replika przepięknego brygu
„AMITY”. Oryginał tego statku został zbudowa-
ny w Kanadzie w 1816 r. To właśnie na jego po-
kładzie 24 grudnia 1826 r. pierwsi osadnicy do-
tarli do Albany. 29 marca 1977 r. królowa bry-
tyjska uhonorowała to miejsce swoją wizytą, aby
uczcić 150-lecie brytyjskiego osadnictwa na tych
terenach. W centrum miasteczka duże wrażenie
robi ratusz z 1887 r. Po tej krótkiej lekcji historii
udaliśmy się do Pingrup, za którym zrobiliśmy na-
stępny postój. Po drodze mijaliśmy takie miej-
scowości jak Porongurup, Melup i Borden.
13 czerwca 2001, środa
Drzewa w chmurach (krótka lekcja
historii)
Po porannych stałych czynnościach, czyli: złoże-
niu łóżek, toalecie, śniadaniu, myciu naczyń i za-
kręceniu zaworu z gazem, pojechaliśmy na spo-
tkanie z drzewami karri. To, co ujrzałem, prze-
42
160772163.005.png
II Klubowa Wyprawa do Australii
14 czerwca 2001, czwartek
Uwaga kangur…
To już nasz czwarty dzień w samochodzie. Wy-
ruszyliśmy z Pingrup na północ. Jedziemy przez
Lake Grace, Pingaring, Karlgarin do Hyden. To tu-
taj znajduje się cel naszej dzisiejszej wędrówki
– słynna Wave Rock. Jest to jedna z najbardziej
cenionych turystycznych atrakcji w całej Austra-
lii Zachodniej. Nazwa Wave Rock, czyli „falista
skała” jest nieprzypadkowa. Ten cud natury przy-
pomina bowiem skamieniałą falę wysokości 15
i długości ok. 100 metrów. Utworzony został
w wyniku procesów erozyjnych przed 2,7 milio-
nami lat. Dotychczas widziałem to zjawisko tyl-
ko na zdjęciach i filmach, a teraz mam je na wy-
ciągnięcie ręki – niesamowite! Przyznam, iż na-
zwa istotnie zasłużona. Rzeczywiście, stojąc bli-
sko tego tworu i patrząc w górę miałem
wrażenie, że znajduję się we wnętrzu potężnej
fali, która za sekundę przykryje mnie hektolitra-
mi dzikiej wody, wciągając w otchłań oceanu…
Dopiero dotyk, przypomina mi, że to jednak nie
oceaniczna fala… Przy wykonywaniu zdjęć do-
brze mieć jakiś punkt odniesienia. Najlepiej po
prostu poprosić najbliższą osobę, aby weszła pod
„falę”. Po zrobieniu serii zdjęć „wdrapaliśmy się”
na górę i podziwialiśmy okolicę. Z góry roztaczał
się przepiękny widok aż do linii horyzontu. Jak
okiem sięgnąć – wszędzie płaski teren i olbrzy-
mie nieogarnięte przestrzenie. Typowa Australia,
pomyślałem nie mogąc oderwać wzroku od wid-
nokręgu.
Po zwiedzeniu „Wave Rock”, kolejnym naszym
celem na tamten dzień było ominięcie Perth i zbli-
żenie się do drogi nr 1, którą udać mieliśmy się
na północ do Darwin. Już gdy żegnaliśmy „Wa-
ve Rock” wiedziałem, że aby wykonać plan dnia
będziemy musieli jechać po zmroku, a co się
z tym wiąże przy słabej widoczności. Prędkość
naszego auta, z powodu wyskakujących na dro-
gę kangurów, nie przekraczała 50–60 km/h. Sa-
mochód nie miał dodatkowych wzmocnień
z przodu więc czołowe spotkanie z kangurami
przy większych prędkościach mogłoby zakończyć
się tragicznie, nie tylko dla zwierzęcia, lecz rów-
nież dla naszej Toyoty. Jechaliśmy przez Kondinin,
Corrigin, Quairading, York do Northam. Do tej
ostatniej miejscowości wjechaliśmy, gdy było już
zupełnie ciemno. Zdzisław, jako skrupulatnie
czuwający nad wszystkim szef wyprawy, zarzą-
dził zakupy. Po szybkim uzupełnieniu zapasów
udaliśmy się w dalszą drogę. Zdzisław miał dy-
żur przy kierownicy, natomiast Edyta i ja bacznie
obserwowaliśmy pobocze drogi. Z każdą upły-
wającą minutą oczy bolały coraz bardziej. Szary
kolor kangura mocno zlewał się z otoczeniem
i często zauważaliśmy go dopiero wtedy, gdy
szybko poruszył się lub po prostu wyskoczył na
jezdnię. Jeżeli kangurzy sus w wabiące światła re-
flektorów odbywał się jakieś 25–30 metrów
przed naszym samochodem to jeszcze, można
wytrzymać, zgoła dramatyczniej przedstawiała
się sprawa, gdy nasz skaczący przyjaciel pojawiał
się 5–6 metrów przed przednią szybą i macha-
jąc ogonem przemykał spokojnie na drugą stro-
nę szosy. Często nasze oczy reagowały dopiero
w ostatniej chwili. W takich wypadkach to, że
mogliśmy kontynuować jazdę zawdzięczaliśmy
już tylko refleksowi Zdzisława. O tym, że kangur
wyskoczył na jezdnię tuż przed maską wozu, in-
formowały nas zawsze odgłosy „tłukących się”
garnków w szafkach. Zawsze mieliśmy jednak
szczęście i chociaż futerko tego miłego torbacza
kilka razy otarło się o naszą Toyotę, to podczas
całej podróży do prawdziwego zderzenia na
szczęście nigdy nie doszło, przynajmniej z na-
szym udziałem. Z łezką w oku zauważyłem, iż
wiele kangurów miało niestety znacznie mniej
Drzewa Karri – Pemberton. Od lewej: Zdzisław,
Roman
43
160772163.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin