WzM 12 - Black Dawn - pierwsze próbne rozdziały PL.odt

(53 KB) Pobierz

PRÓBNE ROZDZIAŁY

 

*Rzeczy napisane kursywą w nawiasach to wyjaśnienia dotyczące nazw własnych, wyrażeń itp. mające pomóc w zrozumieniu kontekstu danej wypowiedzi

 

 

Rozdział 1

 

CLAIRE

 

Lepiej by było gdyby krzyknął.

Michael Glass nie krzyczał. Zamiast tego wydobył okropny przenikliwy dźwięk z tyłu swojego gardła, wygiął swoje plecy i zaczął wymachiwać gwałtownie wewnątrz swojego rozpiętego śpiwora. Materiał rozstrzępił się pod wampirzą siłą, a izolacja wybrzuszyła się, kiedy walczył o wolną drogę, ale nawet kiedy była poza nim, on po prostu dalej… wymachiwał.

Przez pokój, Claire Danvers wystrzeliła prosto na nogi, potknęła się o swój własny śpiwór i zdołała złapać się o ścianę dokładnie zanim uderzyłaby twarzą o podłogę. Jej serce trzaskało zbyt szybko o jej żebra, a ona miała kwaśny, bezradny smak paniki w swoich ustach.

Są tutaj, było jedyną spójną myślą w jej głowie. Musiała być gotowa żeby walczyć, żeby biec, żeby reagować, ale wszystko o czym mogła pomyśleć, to jak całkowicie przerażona teraz była. I jak bezradna.

Były rzeczy tam na zewnątrz w świecie, rzeczy, których bały się wampiry, a teraz te rzeczy były tutaj. Była jedynie sekundy od lekkiego, kapryśnego snu, ale wiedziała, że koszmary podążały za nią bez wysiłku dokładnie w rzeczywisty świat. Draug (draug – jest to nieśmiertelna postać z nordyckiej mitologii; oryginalne, nordyckie znaczenie słowa to duch, a starsza literatura dokonuje czystych rozróżnień pomiędzy draug-morza i draug-lądu – przypuszczenie tłumacza). Nie były wampirami; były czymś innym, czymś co poruszało się przez wodę, formowało się z niej, ciągnęło wampiry w dół powolnej i okropnej śmierci.

Tydzień temu wyśmiałaby coś takiego jako kiepski żart, ale potem widziała ich przychodzących po Morganville, Texas. Przychodzących z deszczami, które nigdy nie padały w tym zablokowanym pustynią, skąpanym w słońcu mieście, gdzie wampiry, w końcu, zrobiły swój ostatni postój.

Dzisiaj obudziła się ze ślepą i spanikowaną wiedzą, że nieważne jak zły był świat z wampirami w nim, świat, który trzymał draug był o wiele gorszy. Przybyli do Morganville, przedostali się ukradkiem, rośli w siłę, póki nie byli gotowi żeby walczyć… póki nie mogli śpiewać swojej nieskończenie okropnej piosenki, która w jakiś sposób, niemożliwie, była także piękna i niepokonana. Dla ludzi tak samo jak i wampirów.

Najsilniejszy z wampirów w Morganville poszedł przeciwko niej i strzelił kilka uderzeń… ale nie bez kosztów. Amelie, lodowa-królowa władczyni miasta została ugryziona; bez niej, wszystko się pogorszy, szybko.

Michael nadal miotał się i wydawał ten okropny dźwięk i stopniowo do niej doszło, że zamiast czaić się tutaj, kiedy jej mózg ją dogonił, powinna iść do niego. Pomóc mu.

A potem światła rozbłysły z przyciemnionych do oślepiających w dużym, wysłanym wykładziną pokoju, a ona zobaczyła swojego chłopaka, Shane’a Collinsa stojącego w drzwiach, spoglądającego najpierw na nią, potem na Michaela, który nadal rozpaczliwie zmagał się z… niczym.

Ze swoim koszmarem.

Claire wzięła głęboki oddech, zamknęła na chwilę oczy, potem zrobiła do Shane znak OK.; on skinął głową i podszedł do boku ich przyjaciela. Michael był zagrzebany w poszarpanych szczątkach swojego śpiwora, nadal wymachując i, o ile Claire mogła powiedzieć, nadal żyjąc w śnie. Shane przykucnął i po krótkim zawahaniu się, sięgnął i położył swoją dłoń na ramieniu Michaela.

Michael natychmiast się obudził – z wampirzą szybkością. W jednej zamazanej sekundzie siedział z jedną ręką owiniętą dookoła nadgarstka Shane’a, oczami otwartymi i płonącymi czerwienią, z opuszczonymi kłami łapiącymi światło na ostrych jak brzytwa końcach i krańcach.

Shane nie poruszył się, mimo że mógł kiwać się w tył na swoich piętach tylko trochę. To było lepsze niż Claire mogła zrobić; poleciałaby do tyłu co najmniej, a Michael prawdopodobnie złamałby jej nadgarstek – niecelowo, ale przepraszam nie liczyło się za bardzo, kiedy odnosiło się do strzaskanych kości.

- Wyluzuj, - powiedział Shane niskim, spokojnym głosem. – Wyluzuj stary, jesteś bezpieczny. Jesteś teraz bezpieczny. To koniec. Nikt cię tutaj nie skrzywdzi.

Michael zamarł. Czerwień zbladła do żarzenia w jego oczach, a kiedy zamrugał, zniknęła, zastąpiona chłodnym błękitem. Wyglądał blado, ale to było teraz dla niego normalne. Claire zobaczyła, że jego gardło pracowało, kiedy przełykał, a potem chwiejnie wziął wdech i puścił nadgarstek Shane’a. – Boże, - wyszeptał i potrząsnął głową. – Przepraszam, stary.

- Żadnego dramatu, - powiedział Shane. – Zły, prawda?

Michael nie odpowiedział na to natychmiast. Wpatrywał się w środkową przestrzeń. Nie musiała zastanawiać się, o czym był jego koszmar… Byłby o byciu uwięzionym w Miejskim Basenie Morganville, zakotwiczonym do dna pod tą mroczną, otrutą wodą… będąc wykorzystywanym przez draug. Powoli osuszanym i żywym przez stworzenia, które uważały wampiry za tak przepyszne jak cukierki. Stworzenia, które dokładnie teraz, najeżdżały i zabierały wszystko, co mogły. Włączając każdą soczystą, wampirzą przekąskę, prosto na dno jakiegokolwiek basenu brudnej wody, w której się chowali.

Claire zdała sobie sprawę, że nadal były malutkie, czerwone ślady na skórze Michaela, jak ukłucia szpilki… blednące, ale nie do końca zagojone. Zdrowiał wolniej niż zazwyczaj – albo był zraniony jeszcze poważniej, niż na to wyglądało. – Tak, - powiedział w końcu. – Śniłem, że nadal byłem w basenie i…

Nie kontynuował, ale nie musiał; Claire była tam, widziała to. Shane nie tylko widział to, ale poczuł – zanurkował, niewiarygodnie żeby ocalić życia. Wampirze życia, ale wszystkie życia są takie same. Draug też go zaatakowały, a jego skóra miała czerwonawy odcień rozerwanych naczyń włosowatych żeby to udowodnić.

Claire miała żywą wizję jakości wspomnienia basenu… tego szalenie strasznego podwodnego ogrodu uwięzionych wampirów, związanych, oszołomionych i bezradnych, kiedy draug wysysały ich siłę i życie. To była jedna z najgorszych, najbardziej przerażających rzeczy, które kiedykolwiek widziała i to także pogwałciło ją na jej bardzo głębokim, podstawowym poziomie. Nikt na to nie zasługiwał. Nikt.

- To było naprawdę straszne. – Shane skinął głową w zgodzie z Michaelem. – A ja nie byłem tam nawet tak długo. Wytrzymałeś tam, Mikey. – Znowu sięgnął i ścisnął krotko ramię Michaela, potem wzrósł do stojącej pozycji. – Czujesz potrzebę żeby krzyczeć jak mała dziewczynka, zrób to, stary. Żadnego osądzania.

Michael jęknął i potarł swoją dłonią o swoją twarz. – Pieprz się, Shane. Z resztą, dlaczego trzymam cię w pobliżu?

- Hej, potrzebujesz żeby ktoś cię upokarzał, gwiazdo rocka. Zawsze potrzebowałeś.

Wtedy Claire uśmiechnęła się, bo Michael zaczynał znowu brzmieć jak stary on. Shane zawsze mógł to zrobić, dla kogokolwiek z nich – odwrócić uwagę, zwykłą obrazą i wszystko znowu było okej. Normalne życie.

Nawet kiedy w ogóle nic nie było normalne. Nic.

Teraz, kiedy jej panika malała, zastanawiała się, która była godzina – pomieszczenie nie dawało żadnego prawdziwego znaku czy był to dzień czy noc. Ewakuowali się do budynku Rady Starszych, który – jak większość wampirzych budynków – nie za bardzo popierał okna. Tym co miał było mnóstwo śpiworów, kilka składanych łóżek i wiele wolnej przestrzeni; wampiry, najwidoczniej, wszystkie planowały katastrofę, co naprawdę w ogóle jej nie zaskoczyło. Mieli tysiące lat żeby nauczyć się, jak przewidywać kłopoty i co mieć razem do spotykania (albo unikania).

Teraz ona, Michael i Shane byli jedynymi śpiącymi w pokoju, który mógł pomieścić przynajmniej trzydziestkę bez uczucia zatłoczenia.

Nie było żadnego znaku jej czwartej współlokatorki, dziewczyny Michaela, Eve. Jej śpiwór, który był obok Michaela, był kopnięty na bok.

- Shane, - powiedziała Claire, jej strach dostawał kolejnego kopniaka. – Eve zniknęła.

- Tak, wiem. Nie śpi, - powiedział. – organizując kawę, wierz w to lub nie. Może zabrać baristę ze sklepu, ale…

To było, znowu, ogromne uczucie ulgi. Shane doszedł do perfekcji w dbaniu o siebie (i każdego innego). Michael był wampirem, ze wszystkimi zabawnymi zaletami, które szły w parze z tym pod względem samoobrony. Claire była mała i nie do końca kulturystką, ale broniła się dosyć dobrze… przynajmniej w byciu małą, ostrożną i mając wszystkich przyjaciół, których mogła zdołać mieć po swojej stronie.

Eve była… cóż, Eve lubiła żyć na krawędzi, ale nie była do końca reinkarnacją Buffy (Buffy: Postrach wampirów - amerykański serial telewizyjny bazujący na wątkach filmu fabularnego o tym samym tytule z1992 roku; opowiada o losach Buffy Summers, nastolatki wybranej do walki z siłami ciemności, oraz grupie jej przyjaciół, którzy jej w tej walce pomagają. W serialu częstą poruszane są różne wątki, nie tylko ściśle fantastyczne, ale też i kulturowe (wiele odniesień do popkultury, filmu czy muzyki, a także literatury) oraz społeczne (rozwód rodziców, śmierć kogoś bliskiego, uzależnienie, homoseksualizm – przypuszczenie tłumacza). I w jakiś sposób jej twarde krawędzie sprawiały, że była najbardziej kruchą z nich wszystkich. Więc Claire miała tendencję do martwienia się w okresach takich jak ten. Bardzo.

- Kawę? – zapytał Michael, nadal pocierając swoją głowę. Jego włosy powinny wyglądać szalenie, ale on był jednym z tych ludzi, którzy mieli naturalną odporność na głowę z łóżka; jego blond włosy po prostu opadły dokładnie w sposób, w jaki powinny, w beztroskie loczki w surferskim stylu. Claire odwróciła oczy, kiedy rzucił swój śpiwór do tyłu i sięgnął po swoją koszulę, bo mimo że zawsze dobrze było na niego popatrzeć, poważnie wypowiedział to i poza tym, Shane stał tam.

Shane.

Doszło do niej w zawrotnym pośpiechu, jak zatrzymał ją na drodze do tego miejsca, w bladym świetle świtu. – Chcę, żebyś obiecała mi jedną rzecz. Obiecaj mi, że mnie poślubisz. Nie teraz. Kiedyś.

A ona obiecała, nawet jeśli to był tylko ich prywatny, mały sekret. Znowu poczuła to drżące, kruche uczucie trzepotania motyli w swojej klatce piersiowej. To była silna kula światła, plątanina radości, przerażenia, podekscytowania i przede wszystkim, miłości.

Shane spojrzał na nią z intensywnym, ciepłym skupieniem, które sprawiło, że nagle poczuła się jak jedyna osoba na świecie. Patrzyła, jak szedł w jej kierunku z rozszerzającym się blaskiem rozkoszy. Michael był seksowny, żadnego zaprzeczania temu, ale Shane po prostu… roztapiał ją. To było wszystko w nim – jego siła, jego intensywność, uśmiech poza centrum, głód w jego oczach. Było coś rzadkiego i kruchego w środku tej zbroi, a ona poczuła się szczęściarą i uprzywilejowaną, że pozwalał jej to zobaczyć.

- Dobrze się trzymasz? – zapytał ją Shane, a ona spojrzała w górę na niego. Jego ciemny wzrok stał się poważny i zobaczył… zbyt wiele. Nie mogła ukryć tego, jak przerażona była, nie przed nim, ale był ostatnim żeby myśleć, że to była oznaka słabości. Uśmiechnął się trochę i oparł swoje czoło o niej przez chwilę. – Tak. Trzymasz się po prostu w porządku, twarda dziewczyna.

Odsunęła swój strach do tyłu, wzięła głęboki wdech i skinęła głową. – Cholerna prawda. – Przebiegła swoimi palcami przez swoje splątane kasztanowe włosy do ramion – w przeciwieństwie do Michaela, jej ucierpiały z powodu nocy na twardych poduszkach – i spojrzała w dół na swoją koszulkę i dżinsy. Przynajmniej one nie pomarszczyły się tak bardzo… albo jeśli się pomarszczyły, nie miało to dużego znaczenia. Były czyste, nawet jeśli nie były jej własne. Okazało się, że był magazyn ubrań w piwnicy budynku Rady Starszych, zgrabnie poukładanych w pudłach, oznaczonych rozmiarami. Niektóre z nich datowane były na wiek Wiktoriański… krynoliny (krynolina – sztywna spódnica, suknia, halka uszyta z materiału rozpiętego na metalowych obręczach lub włosiance. Po raz pierwszy pojawiła się już ok. roku 1830, ale dopiero od 1850 słowo to oznacza mocno nakrochmaloną halkę lub sztywną spódnicę opartą na metalowej konstrukcji, mającej nadawać sukni pożądany kształt – przypuszczenie tłumacza), gorsety i kapelusze, złożone ostrożnie w pachnącym papierze i skrzyniach cedrowych.

Claire nie była pewna, czy naprawdę chciała wiedzieć, skąd wszystkie te ubrania pochodziły, ale miała swoje chore podejrzenia. Jasne, starsze ubrania wyglądały jak rzeczy, które wampiry same mogły zachować, ale było wiele nowszych, w bardziej aktualnych stylach, które nie wydawały się pasować do tego wyjaśnienia. Claire nie mogła zobaczyć na przykład Amelie mającej na sobie koncertową koszulkę Train (Train – powstały w roku 1994 w San Francisco zespół rockowy – przypuszczenie tłumacza), więc z trudnością próbowała nie myśleć o tym czy były czy nie były uzyskane z… innych źródeł. Źródeł ofiar.

- Też miałeś koszmary? – zapytała Shane’a. Jego ręka zacieśniła się dookoła niej, tylko na chwilę.

- Nic z czym nie mógłbym sobie poradzić. Jestem zresztą pewnego rodzaju ekspertem w tych całych złych snach, - powiedział. I o Boże, naprawdę był. Claire wiedziała tylko trochę, jak wiele złych rzeczy widział, ale nawet to było wystarczające żeby zapoczątkować życiową wartość terapii. – Nadal, wczoraj było straszne, a to nie jest słowo, które generalnie wypowiadam. Może to będzie wyglądać lepiej tego ranka.

- Jest rano? – Claire zerknęła na swój zegarek.

- To zależy od twojej definicji. Jest po południu, więc przypuszczam, że technicznie nie bardzo. Przypuszczam, że spaliśmy przez jakieś pięć godzin. Albo ty spałaś. Eve wyskoczyła jakąś godzinę temu, a ja wstałem bo… - Potrząsnął głową. – Do diabła. To miejsce mnie przeraża. Nie mogę tutaj zbyt dobrze spać.

- Przeraża cię ono bardziej niż to, co dzieje się na zewnątrz?

- Ważna uwaga, - powiedział. Bo świat tam – w każdym razie Morganville – nie był już w połowie bezpiecznym miejscem, którym było zaledwie kilka dni temu. Jasne, były wampiry za miastem. Jasne, były drapieżne i w pewnym rodzaju złe – skrzyżowanie pomiędzy starodawną władzą królewską i Mafią – ale przynajmniej żyły według zasad. Było tak wiele donośnie etyki i moralności jako o praktyczności… Jeśli chciały mieć kwitnący dopływ krwi, nie mogły po prostu losowo zabijać ludzi przez cały czas.

Mimo że licencje na polowania były alarmujące.

Ale teraz… teraz wampiry były w łańcuchu pokarmowym. Zawsze były ostrożne na ludzkie zagrożenia, ale to już dłużej nie było problemem. Prawdziwy wampirzy wróg w końcu pokazał swoją niesamowicie niepokojącą twarz: draug. Wszystko co Claire wiedziała o nich, to że żyli w wodzie i mogli przywoływać wampiry (i ludzi) swoim śpiewaniem, prosto do ich śmierci. Dla ludzi, to było dość szybkie… ale nie dla wampirów. Wampiry uwięzione na dnie tego zimnego basenu mogły żyć i żyć i żyć póki draug nie wyssały z nich każdej odrobiny energii.

Żyły i wiedziały, że to się działo. Zjadane żywcem.

Draug były jedyną rzeczą, której wampiry się bały, naprawdę i prawdziwie. Ludzi traktowały ze zwyczajną pogardą, ale ich odpowiedź na draug była natychmiastową masową ewakuacją, z wyjątkiem kilku, którzy wybrali żeby zostać i spróbować uratować wampiry, które już były konsumowane.

Wszyscy próbowali – wampiry i ludzie, pracując razem. Nawet buntowniczy ludzcy mieszkańcy, którzy nienawidzili wampirów obrali pościg za draug. To była zatrzymująca-serce wojskowa operacja bitwy, najbardziej dotkliwego doświadczenia w życiu Claire, a ona nadal nie mogła do końca uwierzyć, że przeżyła to… albo że ktokolwiek przeżył.

Nawet z całym tym wysiłkiem uratowali tylko troje wampirów z zapleśniałego, opuszczonego basenu – Michaela, elegancką (i prawdopodobnie zabójczą) Naomi i naprawdę zdecydowanie zabójczego Olivera. Potem rzeczy ze strasznych stały się okropne, a oni musieli zostawić każdego innego.

Z wyjątkiem Amelie. Ocalili Amelie, Założycielkę Morganville… w pewnym rodzaju. A Claire próbowała jednak nie myśleć o tym.

- Hej, - powiedział Shane i szturchnął ją. – Kawa, pamiętasz? Eve będzie całą smutną, emo Gotycką twarzą, jeśli nie wypijesz trochę.

Znowu, Shane był tym praktycznym, a Claire musiała się uśmiechnąć, bo miał całkowitą rację. Nikt dzisiaj nie potrzebował smutnej, emo Gotyckiej Eve. – Mogłabym zabić za filiżankę kawy. Jeśli jest wiesz, śmietana. I cukier.

- Tak i tak.

- I czekolada?

- Nie naciskaj.

Michael w tym czasie wstał i dołączył do nich. Nadal wyglądał blado – bladziej niż zwykle – i było coś odrobinę dzikiego w jego oczach, jakby bał się, że nadal był w basenie. Tonąc.

Claire wzięła jego dłoń. Jak zawsze, wydawała się trochę zimniejsza niż temperatura pokojowa, ale nie zimna… ciało żyło, ale działało na o wiele niższym ustawieniu. Prawie tak wysoki jak Shane, spojrzał w dół na nią i uśmiechnął się uśmiechem gwiazdy rocka, który sprawiał, że wszystkie dziewczyny rozpływały się w swoich butach. Ona jednak była odporna. Prawie. Rozpływała się tylko trochę, potajemnie. – Co? – zapytał ją, a ona potrząsnęła głową.

- Nic, - powiedziała. – Nie jesteś sam, Michael. Nie pozwolimy żeby to się ponownie zdarzyło. Obiecuję.

Uśmiech zniknął, a on obserwował ją z dziwnym rodzajem intensywności, prawie jakby widział ją po raz pierwszy. Albo widział coś nowego w niej. – Wiem, - powiedział. – Hej, pamiętasz kiedy prawie nie wpuściłem cię do domu, tego pierwszego dnia kiedy przyszłaś?

Pokazała się w jego drzwiach zdesperowana, posiniaczona, przestraszona i o wiele za młoda żeby stawiać czoła Morganville. Miał rację mając swoje wątpliwości. – Tak.

- Cóż, strasznie się myliłem, - powiedział. – Może nigdy wcześniej nie powiedziałem tego na głos, ale mam to na myśli, Claire. Wszystko to zdarzyło się odkąd… nie zrobilibyśmy tego. Nie ja, nie Shane, nie Eve. Nie bez ciebie.

- To nie ja, - powiedziała Claire, zaskoczona. – Nie! To my, to wszystko. Jesteśmy po prostu lepsi razem. My… dbamy o siebie nawzajem.

Znowu skinął głową, ale nie miał szansy odpowiedzieć, bo Shane sięgnął, wziął dłoń Claire z Michaela i powiedział – dzięki Bogu, nie na poważnie – Przestań podrywać moją dziewczynę, facet. Ona potrzebuje kawy.

- Jak my wszyscy, - powiedział Michael i trzepnął Shane’a w ramię wystarczająco mocno żeby sprawić, że się zachwiał. – Podrywać twoją dziewczynę? Stary. To nisko.

- Dokopując się do Chin, - zgodził się Shane, prosto w twarz. – Daj spokój.

Claire mogła podążać za zapachem warzącej się kofeiny całą drogę do Eve, jak szlak upuszczonych ziarenek kawy. Nadał sterylnemu, pogrzebowemu, pozbawionemu okien budynkowi Rady Starszych dziwnie domowego charakteru, mimo chłodnych marmurowych ścian i grubych, tłumiących wykładzin.

Korytarz otworzył się w szerszą, okrągłą przestrzeń – centrum opony – w której był ogromny, okrągły stół na środku, który był normalnie ozdobiony równie dużymi, świeżymi bukietami kwiatów… nawiązującymi do atmosfery domu pogrzebowego. Ale te zostały zepchnięte na bok, a gigantyczny, błyszczący dozownik kawy został położony na ich miejsce, razem ze schludnymi, małymi miseczkami cukru, łyżeczkami, serwetkami, filiżankami i spodkami. Nawet dzbankami ze śmietaną i mlekiem.

Dla Claire to było surrealistyczne, jakby wyszła z koszmaru do fantazyjnego hotelu bez żadnego przejścia. A tam, wyłaniając się z innych drzwi, które musiały prowadzić do pewnego rodzaju kuchni, wyszła Eve z tacą w dłoniach, którą wślizgnęła na drugi koniec dużego stołu.

Claire wpatrywała się, bo mimo że to była Eve, naprawdę nie wyglądała jak ona. Żadnego Gotyckiego makijażu. Jej włosy były rozpuszczone, zostawione dookoła jej twarzy i opadając w delikatne, czarne fale; nawet bez pokrycia ryżowym pudrem, jej skóra była kremowo blada, ale wyglądała pięknie jak u gwiazd filmowych. Naturalny wygląd Eve był oszałamiający, nawet mając na sobie pożyczone ubrania… jednak znalazła retro czarną sukienkę z dołem w kształcie bombki z lat pięćdziesiątych, która naprawdę idealnie jej pasowała.

Miała czerwony szal wesoło zawiązany dookoła jej szyi żeby ukryć ugryzienia i siniaki, które Michael – umierający z głodu i oszalały z bycia wyciągniętym z basenu – wyrządził jej.

Ona i jej zestaw, wszystkie wyglądały trochę zbyt idealnie. Shane i Michael wymienili spojrzenia, a Claire wiedziała, że przekazywali sobie tą samą myśl.

Eve obdarowała ich jasnym uśmiechem i powiedziała, - Dzień dobry, obozowicze! Kawy?

- Hej, - powiedział Michael tak delikatnym i niepewnym głosem, że Claire poczuła jak jej żołądek się zaciska. – Powinnaś odpoczywać. – Sięgnął do niej, a Eve drgnęła. Drgnęła. Jakby spróbował ją uderzyć. Jego ręka opadła na jego bok, a Claire nie mogła patrzeć na jego twarz. – Eve…

Mówiła w pośpiechu, wbiegając przez chwilę. – Mamy gorącą kawę, wszystkie dobre rzeczy – przepraszam, że nie mogłam zrobić mokki, ale to miejsce ma poważny niedobór espresso… oh, a croissanty są gorące z piekarnika, mamy takowy.

- Piekłaś? – brwi Shane’a zagroziły wyleceniem z jego twarzy.

- Były w jednym z tych otwieranych rolek, maron. Nawet ja mogę takie upiec. – Claire pomyślała, że uśmiech Eve nie był już tak promienisty, tak jak był całkowicie łamliwy. – Nie sądzę, że ktoś kiedykolwiek używał tutaj kuchni, ale przynajmniej była zaopatrzona. Jest nawet świeże masło i mleko. Kto by pomyślał?

- Eve, - znowu powiedział Michael, a ona w końcu spojrzała prosto na niego. W ogóle niczego nie powiedziała, tylko podniosła filiżankę, wypełniła ją gorącą, ciemną kawą i wręczyła mu. Wziął ją, kiedy wpatrywał się w nią, potem wziął łyk – nie żeby naprawdę tego chciał, ale jakby to było coś, co robił żeby ją zadowolić. – Eve, możemy po prostu…

- Nie, nie możemy, - powiedziała. – Nie teraz. – A potem odwróciła się i odeszła do kuchni, sztywno uzbrojonymi drzwiami i pozwoliła im zatrzasnąć się za nią.

Troje z nich stało tam, tylko dźwięk drzwi skrzypiących na ich zawiasach łamało ciszę, póki Shane nie oczyścił gardła, sięgnął po filiżankę i nalał sobie. – Więc, - powiedział. – Oprócz goryla ważącego pięćset funtów (500 funtów = 226,8 kg – przypuszczenie tłumacza) w pokoju, o którym nie będziemy rozmawiać, czy ktokolwiek tutaj ma połowiczny plan, jak zamierzamy przeżyć dzień?

- Mnie nie pytaj, - powiedział Michael. – Właśnie wstałem. – Słowa brzmiały normalnie, ale nie ton. Był tak dziwny, jak Eve i tak wymuszony. Odłożył swoją kawę z powrotem na stół, zawahał się, potem wziął croissanta i odszedł, z powrotem w kierunku pomieszczenia, gdzie byli. Shane zaczął za nim podążać, ale Claire chwyciła jego rękę.

- Nie, - powiedziała. – Nic, co możemy z tym zrobić, prawda? Zostaw go samego żeby pomyślał.

- To nie była jego wina.

- Wiem. Tak jak jej. Ale ona została zraniona, a on to zrobił, a to zajmie trochę czasu, w porządku? – Tym razem podtrzymała spojrzenie Shane’a, a on był pierwszym, który odwrócił wzrok. Skrzywdził ją wcześniej – bardziej emocjonalnie niż cokolwiek innego. Jednak nie był w swoim normalnym położeniu. Ale czasami wyjaśnienia po prostu nie mają takiego znaczenia, jak czas. To była trudna lekcja do nauczenia, dla nich oboje; będzie nawet trudniej dla Michaela i Eve.

Boże, czasami dorastanie było do dupy.

- Okej, więc to spadło na nas. Nadal potrzebujemy planu, - powiedział. Napił się kawy, a ona pomieszała swoją i wzięła gorący, gorzki, wspaniały łyk. Następny był croissant, nadal parujący wewnątrz z piekarnika i to było niebo w formie pieczywa, rozpływające się w jej ustach. – Nie, walić to. Potrzebujemy SEAL Team Six (SEAL Team Six – elitarna grupa marynarki wojennej, także powszechnie znanej jako Specjalna Walcząca Morska Grupa Rozwojowa Stanów Zjednoczonych – w oryginale the United States Naval Special Warfare Development Group – także znanej jako ST6 – SEAL Team 6 czyli Szósta Drużyna SEAL; wielu ludzi w wojsku, szczególnie w Marynarce Wojennej, słyszało o Szóstej Drużynie, ale bardzo niewielu jest świadomych, czym Szósta drużyna rzeczywiście jest – przypuszczenie tłumacza), ale zadowolę się teraz połowicznym planem.

Przełknęła. – Nie mów z pełną buzią.

Zrobił dokładnie to, co jakikolwiek chłopak – nie, mężczyzna – w jego wieku zrobiłby: pokazał jej buzię pełną pogryzionego croissanta, co było obrzydliwe, potem wypił więcej kawy i pokazał jej znowu. Pustą.

- To jest obrzydliwe, a ja nigdy więcej cię nie pocałuję.

- Tak, pocałujesz, - powiedział i udowodnił przez przyciśnięcie swoich ust do jej. Chciała się wykręcić, tylko żeby udowodnić rację, ale Boże, uwielbiała całowanie go, uwielbiała, że jego usta były takie ciepłe, słodkie i gorzkie od kawy… uwielbiała bycie teraz tak blisko niego, balansując na krawędzi końca… wszystkiego. – Widzisz?

- To nie było złe, - powiedziała i znowu go pocałowała. – Ale naprawdę musisz popracować nad swoją techniką.

- Kłamczucha. Moja technika jest wspaniała. Chcesz żebym to udowodnił? – Zanim mogła zaprotestować, jego usta dotknęły jej, a on miał rację odnośnie udowodnienia. Wślizgnęła swoje dłonie pod luźny brzeg jego koszuli, palcami ślizgającymi delikatnie po napinających się mięśniach jego brzucha, do góry do twardej, płaskiej powierzchni jego klatki piersiowej. Jego skóra była jak ciepły aksamit, ale pod spodem był żelazny, a to odebrało jej oddech.

Albo tak pomyślała, ale kiedy on podwinął jej koszulkę Train do góry i oplótł swoje dłonie dookoła jej talii, przyciągając ją nawet bliżej, zasapała o jego usta, trochę zajęczała i po prostu… rozpłynęła się.

Gorąca, złota chwila została czysto przecięta przez zimny głos mówiący, - Mogę znieść wiele rzeczy, ale ta nie jest jedną z nich. Nie teraz.

Claire odskoczyła od Shane’a, winna jak złodziej sklepowy. To był, bezbłędnie, głos Olivera i dochodził on zza niej. Nienawidziła okrągłych pomieszczeń. Zbyt wiele sposobów w jakie ludzie mogli do ciebie podejść, zwłaszcza podstępne, szalone wampiry. Obróciła się i stawiła mu czoło, kiedy szedł w ich kierunku – nie, w kierunku kawy, kiedy musnął ich i wypełnił filiżankę. Nigdy nie widziała go pijącego ją, ale oczywiście, piłby; był właścicielem lokalnej kawiarni, Common Grounds. Albo przynajmniej był nim, kiedy nadal było Morganville, które żyło i kopało.

Common Grounds, jak wszystko inne w mieście, było zamknięte.

Oliver zawsze zadawał sobie trud żeby prezentować się jako człowieka… może dlatego że on, ze wszystkich wampirów, wydawał się najdalszy temu. Był zimny, bezduszny, cierpki i sarkastyczny i to było w dobre dni. Zderzało się to z jego radośnie starzejącą się hipisowska aurą barwionych koszul i dżinsów, które nosił w kawiarni, ale teraz zrezygnował z tego wszystkiego. Przywdział ubrania, które do niego pasowały, w złowrogi i przerażający sposób… czarne spodnie, czarny płaszcz, który musiał mieć około stu lat, białą koszulę z rubinową broszką, tam gdzie normalnie byłby krawat. Z wyjątkiem cylindra, który mógł z kolei pochodzić z ostatniego stulecia. To, przeczuwała Claire, były jego własne ubrania. Żadnych upadków dla Olivera.

- Przypuszczam, że dość bezużytecznie jest powiedzieć dzień dobry, - powiedział Shane.

- Zwłaszcza, kiedy ani to rano, ani dobry, tak, - odpowiedział Oliver, tylko powstrzymując się od ostrego tonu. – Nie próbuj się ze mną przekomarzać, Collins. Jestem daleki od bycia w nastroju. – Claire mogła rozpoznać czerwone plamki na jego bladej skórze, jak pamiątka Michaela jego czasu spędzonego w topiącym basenie. Zastanawiała się, jak spał, jeśli spał. – Co do planów, tak, mam pewien i tak, jest w trakcie.

- Nic przeciwko, jeśli zapytamy…?

- Tak, oczywiśc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin