Roberts Nora - Skazani na siebie(1).rtf

(414 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

SKAZANI NA SIEBIE

ROZDZIAŁ 1

Sto pięćdziesiąt milionów dolarów to nie była suma, na którą można by kichać. Żadna z osób znajdujących się w przestronnej bibliotece w Jolley's Folley by sobie na to nie pozwoliła. Żadna z wyjątkiem Pandory. Zrobiła to bez skrę­powania, zasłaniając się tylko papierową chusteczką. Potem wysiąkała nos i odchyliła się, czekając, by krople, które dys­kretnie zapuściła, przyniosły jej oczekiwaną ulgę. Wiele by dała, żeby nie złapać tego piekielnego przeziębienia. Co wię­cej, wolałaby znajdować się w tej chwili w jakimkolwiek innym miejscu na świecie.

Otaczały ją dziesiątki książek, które przeczytała, i setki, których nie poznała, choć spędziła w tej bibliotece wiele godzin. Zapach skóry, w którą były oprawione, mieszał się z lekko wyczuwalną wonią kurzu. Pandora wolała to niż duszący aromat lilii umieszczonych w trzech wazonach.

W jednym rogu pokoju stał komplet szachów z marmuru i kości słoniowej, przy którym rozegrała z wujem Jolleyem niejedną partię. Wuj uwielbiał szachy. Jego przeciwnik nie powinien dać się zwieść okrągłej dobrodusznej twarzy i nie­winnemu spojrzeniu. Wuj z zapałem oszukiwał, ale Pandora za bardzo się tym nie przejmowała. Kochała wuja. Na dobrą sprawę było jej wszystko jedno, a wuj uwielbiał wygrywać - obojętne, uczciwie czy nie.

Kiedy już kogoś kochała - a uczuciem tym obdarzyła nie­wiele osób w życiu - kochała całym sercem i duszą. Miała w so­bie niepohamowaną energię i żelazną nieustępliwość. Kochała wuja Jolleya na swój spontaniczny, impulsywny sposób, akcep­tując wszystkie jego dziwactwa. Liczył sobie dziewięćdziesiąt trzy lata, ale nigdy nie był ani nudny, ani gderliwy. Miał mło­dzieńczy sposób bycia i nietuzinkowe poczucie humoru.

Na miesiąc przed jego śmiercią poszli na ryby, prawdę mówiąc, kłusowali w stawie należącym do sąsiada. Kiedy złapali więcej pstrągów, niż zdołaliby zjeść, odesłali kilka właścicielowi - oczyszczonych i zamrożonych. Nie wiedzie­li, czy sąsiad był tym zachwycony.

Będzie jej brakowało wuja Jolleya. Patrzył teraz na nią z ogromnego portretu z charakterystycznym uśmiechem, jaki przybierał niezależnie od tego, czy robił milionowy interes, czy podawał wiceprezydentowi drinka. Już za nim tęskniła. Nikt z jej rozsianej po świecie rodziny nie rozumiał jej i nie akceptował tak jak on. To jeszcze jeden powód, dla którego go uwielbiała.

Pogrążona w żalu, rozdrażniona z powodu przeziębienia, słuchała Edmunda Fitzhugh, objaśniającego monotonnym głosem szczegóły testamentu wuja Jolleya. Maximillian Jolley McVie nigdy nie był mistrzem zwięzłego wypowiadania się. Zawsze powtarzał, że jeśli ma się coś zrobić, należy to zapiąć na ostatni guzik. Jego testament i ostatnia wola były dobitnym potwierdzeniem tego przekonania.

Nie starając się nawet ukryć znudzenia, Pandora zaczęła przypatrywać się osobom zgromadzonym w bibliotece.

Nazwanie ich żałobnikami byłoby rodzajem złośliwego żartu, który na pewno spodobałby się Jolleyowi.

Był tutaj jedyny żyjący syn Jolleya, Carlson z żoną. Jak też ona ma na imię? Lona? Mona? Zresztą, co to ma za znaczenie. Siedzieli sztywno, przyobleczeni w czerń. Skojarzyli się Pando­rze z krukami, które przysiadły na przewodzie telefonicznym, czekając na jakiś smakowity kąsek.

Była też kuzynka Ginger, słodka, śliczna, zupełnie nie­szkodliwa, ale nie grzesząca nadmiarem inteligencji. Tym razem ułożyła jasne włosy w stylu Jean Harlow. Ociężały, nachmurzony kuzyn Biff wyglądał w czarnym ubraniu ni­czym jeden z braci Brooks. Siedział rozparty w fotelu, ze skrzyżowanymi nogami, jakby obserwował grę w polo. Pan­dora była pewna, że śledzi każde słowo adwokata. Jego żona - czy to Laurie? - przybrała sztuczny, pełen szacunku wyraz twarzy. Pandora wiedziała, że nie odezwie się ani jednym słowem, chyba że po to tylko, by jak echo powtórzyć to, co powie Biff. Wuj Jolley uważał ją za głupią nudziarę. Pandora, choć niechętnie, przyznawała mu rację.

Wuj Monroe, jak zawsze zadowolony z siebie, palił cyga­ro, nie bacząc na to, że jego siostra, Patience, zawzięcie macha chusteczką. Może właśnie dlatego, pomyślała Pando­ra. Wuj Monroe nade wszystko lubił robić siostrze na złość.

Kuzyn Hank wyglądał jak prawdziwy macho, silny i umięśniony, w czym dorównywała mu żona o posturze atletki, Meg. W czasie miesiąca miodowego przewędrowali całe Appalachy. Wuj Jolley zastanawiał się, czy przed pój­ściem do łóżka uprawiali gimnastykę.

Przypomniawszy to sobie, Pandora omal nie zachichotała. Szybko jednak przysłoniła usta chusteczką, po czym przeniosła wzrok na kuzyna Michaela. A może to był kuzyn z ja­kiejś bocznej linii? Słabo orientowała się w powiązaniach rodzinnych. Zdaje się, że jego matka była krewną wuja Jolleya poprzez drugie małżeństwo syna Jolleya. Okropnie to pogmatwane, pomyślała. Ale i Michael Donahue był skom­plikowanym mężczyzną.

Wiedziała, że wuj Jolley wyróżniał go spośród innych krewnych. Jeśli o nią chodzi, ktoś, kto zamiast zająć się czymś pożytecznym, zarabia na życie pisaniem scenariuszy telewizyjnych seriali, jest pasożytem. Z przyjemnością przy­pomniała sobie, że kiedyś powiedziała mu to bez ogródek.

No i oczywiście nie mogło się obejść bez kobiet. Jeśli mężczyzna umawia się z dziewczynami z okładek i aktoreczkami, zapewne nie jest zainteresowany intelektualnymi dys­putami. Pandora uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie, jak wyraziła wprost swoją opinię, kiedy Michael ostatni raz od­wiedził wuja Jolleya. Wuj się wtedy zaśmiewał.

Na dobrą sprawę ze wszystkich obecnych w tym pokoju to właśnie Michael Donahue troszczył się o starszego pana i przysparzał mu więcej radości niż ktokolwiek inny z rodzi­ny, z wyjątkiem jej samej.

Pandora zatrzymała na nim wzrok. Wyglądał na mało zainteresowanego tym, co się wokół niego dzieje. Przybrał nieco arogancką pozę, zacisnął wargi w linijkę. Pandora uwa­żała, że z całej twarzy Donahue właśnie usta są najbardziej pociągające.

Wujowi Jolleyowi Michael od razu przypadł do gustu, o czym zresztą powiedział Pandorze. Sam był niski i okrągły i być może dlatego smukła sylwetka i pociągła, wyrazista twarz młodego krewnego wydały mu się interesujące. Pandorze też może by się podobał Michael, gdyby nie jego spojrze­nie, najczęściej nieobecne i obojętne.

W tej chwili wyglądał jak jeden z bohaterów swoich seria­li. Niedbale oparty o ścianę, w eleganckim garniturze i kra­wacie, myślami błądzący daleko stąd. Ciemne włosy miał w nieładzie, jakby po jeździe kabrioletem zapomniał użyć grzebienia. Wyglądał na znudzonego całą tą sytuacją.

Pandora żałowała, że się nie zaprzyjaźnili. Chętnie poroz­mawiałaby o wuju Jolleyu z kimś, kto tak jak ona tolerował jego humory i fanaberie.

Nie ma sensu tak myśleć. Żadna z osób znajdujących się w bibliotece nie była sobie bliska. Wuj Jolley zgromadził ich tutaj, a teraz przypatrywał się im z portretu ze złośliwą satys­fakcją.

Westchnęła, po raz kolejny wysiąkała nos i ponownie pró­bowała skupić się na słowach Fitzhugh, ale niewiele do niej docierało.

Jeszcze godzina, pomyślał Michael, a nie wytrzymam. Tkwił tu tylko dlatego, że kochał tego zwariowanego starusz­ka. Jeśli ostatnią rzeczą, jaką może jeszcze dla niego zrobić, jest przebywanie w tym pokoju ze stadem sępów i słuchanie zawiłości testamentu, zrobi to. Gdy tylko ten spektakl do­biegnie końca, naleje sobie brandy i wypije w samotności za spokój duszy starszego pana. Jolley uwielbiał brandy.

Kiedy Michael był jeszcze młodym chłopcem, pełnym zwariowanych pomysłów, które nie mogły liczyć na zrozu­mienie rodziców, wuj Jolley słuchał go cierpliwie i zachęcał do marzeń. Ilekroć Michael przyjeżdżał do Folley, znajdował w osobie wuja cierpliwego i chętnego słuchacza swoich nie­stworzonych opowieści. Michael nigdy tego nie zapomniał.

Kiedy otrzymał pierwszy raz Emmy Award za jeden ze swoich seriali, Ucieczka Logana, przyleciał z Los Angeles do Catskills i wręczył statuetkę wujowi. Wciąż jeszcze stała w jego sypialni.

Michael słuchał jednostajnego głosu adwokata i marzył o papierosie. Rzucił palenie dopiero co, a dokładnie przed dwoma dniami, czterema godzinami i trzydziestoma pięcio­ma minutami.

Przytłaczała go obecność ludzi, których zgromadziła śmierć Jolleya. Uważali go za starego zwariowanego, choć nieszkodliwego, nudziarza. Posiadłość warta sto pięćdziesiąt milionów dolarów to jednak zupełnie co innego. Michael patrzył, jak wodzą taksującym wzrokiem po meblach w bib­liotece. Może i nie były w ich guście, ale można by je prze­cież spieniężyć. Wiedział, że wuj kochał te swoje stare wikto­riańskie meble.

Miał wątpliwości co do tego, czy ktoś z rodziny był w tym domu choć raz w ciągu ostatnich dziesięciu lat. No, z wyjąt­kiem Pandory, przyznał niechętnie. Może i jest irytująca, ale uwielbiała Jolleya.

W tej chwili wyglądała żałośnie. Michael nie przypominał sobie, by kiedykolwiek przedtem widział ją w tak opłakanym stanie. Bywała wściekła, pogardliwa, zniecierpliwiona, ale nigdy nie była nieszczęśliwa. Gdyby łączyły ich bardziej przyjacielskie stosunki, usiadłby teraz obok niej, wziął ją za rękę i spróbował pocieszyć. Jednak charakter ich znajomości go do tego nie upoważniał. Nie wiadomo, jak Pandora by zareagowała.

Jej zaskakująco niebieskie oczy były teraz zaczerwienione i opuchnięte. Była tak blada, że widać było wszystkie piegi na nosie, których, jako rudowłosa, miała bez liku. Zazwyczaj jej skóra o odcieniu kości słoniowej była lekko zaróżowiona - nie wiedział, czy było to oznaką zdrowia, czy raczej tempe­ramentu.

W gronie ubranej na czarno rodziny wyglądała jak papuga wśród kruków. Miała na sobie sukienkę w żywym niebieskim kolorze. Podobała się Michaelowi, choć za nic by jej tego nie powiedział. Do wyrażenia żałoby nie potrzebowała czerni, krepy ani lilii. To akurat rozumiał aż nadto dobrze, choć nie potrafił porozumieć się z Pandorą.

Irytowała go czasami swoimi uwagami na temat jego stylu życia i kariery. Zresztą, nie omieszkał odpłacać jej pięknym za nadobne. Była inteligentną, utalentowaną kobietą, która wolała zyskiwać sławę, wyrabiając biżuterię dla eleganckich butików, niż korzystać z dyplomu uniwersyteckiego.

Nazywała go materialistą, on ją idealistką. Przyczepiła mu etykietkę szowinisty, on jej pseudointelektualistki. Jolley słu­chał i chichotał, ilekroć się kłócili. Teraz, kiedy odszedł, nie będzie już okazji do sprzeczek. Dziwne, ale Michael uznał to za jeszcze jeden powód, by żałować, że wuj pożegnał się z tym światem.

Prawda wyglądała tak, że z nikim z rodziny prócz Jolleya nie utrzymywał bliższych kontaktów. Jego ojciec bawił gdzieś w Europie z czwartą żoną, a matka osiadła w Palm Springs z mężem numer trzy. Nigdy nie rozumieli syna, który postanowił zarabiać na życie w czymś tak mieszczańskim jak telewizja.

Natomiast wuj Jolley pochwalał jego wybór. Więcej, akceptował to, co Michael robił, i to było najważniejsze.

Szeroki uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy usłyszał, jak Fitzhugh mówi o zapisie testamentowym dla wielorybów. To w stylu Jolleya. Kilkoro zniecierpliwionych krewnych syknęło przez zęby. Przepadło właśnie sto pięćdziesiąt tysię­cy dolarów. Michael przeniósł wzrok na ogromny portret wuja Zapewniałeś, że będziesz miał ostatnie słowo - zwrócił się do niego w duchu. Problem tylko w tym, że nie możesz tego sam zobaczyć.

- „Memu synowi, Carlsonowi...” - Fitzhugh od­chrząknął. Zaległa przejmująca cisza. Bez większego zain­teresowania Pandora obserwowała krewnych, słuchają­cych w napięciu adwokata. Wymieniono zapisy dla służby i na cele dobroczynne. Teraz przyszedł czas, by wytoczyć najcięższe działa. Fitzhugh na moment podniósł wzrok na zebranych. - „...którego... miernota była dla mnie zawsze zagadką - kontynuował - zostawiam kolekcję sztuczek magicznych w nadziei, że potrafi wykrzesać z siebie choć odrobinę poczucia humoru”.

Pandora zasłoniła usta chusteczką i omal się nie za­krztusiła, widząc, jak Carlson się czerwieni. Brawo, wujku Jolleyu, pomyślała, przygotowując się na niezłą zabawę. A nuż zapisał cały swój majątek ASPCA - Amerykańskie­mu Stowarzyszeniu Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt.

- „Mojemu kuzynowi Bradleyowi i jego żonie Lorraine zostawiam swoje najlepsze życzenia Niczego więcej nie po­trzebują”.

Pandora otarła łzy na wspomnienie rodziców. Zadzwoni do nich wieczorem do Zanzibaru.

- „Mojemu kuzynowi Monroe, który w życiu grosza nie zarobił, zostawiam swój ostatni dolar oprawiony w ramkę.

Mojej kuzynce Patience zostawiam domek w Key West bez większej nadziei, że będzie potrafiła go użytkować”.

Monroe sięgnął po cygaro. Patience wyglądała na przera­żoną.

- „Synowi mego siostrzeńca, Biffowi, zostawiam kolek­cję zapałek w nadziei, że w końcu, podpali świat. Ślicznej córce mego siostrzeńca, Ginger, która kocha równie śliczne rzeczy, zostawiam srebrne lustro, które podobno należało kiedyś do Marii Antoniny. Drugiemu synowi mojego sio­strzeńca, Hankowi, zostawiam sumę 3528 dolarów. Sądzę, że to wystarczy mu do końca życia na nasiona pszenicy”.

Pomrukiwanie, które zaczęło się przy pierwszym zapisie, stawało się coraz głośniejsze. Zebrani z trudem opanowywali złość. Jolley nie mógłby pragnąć niczego więcej. Pandora popełniła błąd, zerkając na Michaela. Nie sprawiał już wraże­nia obojętnego i wyobcowanego, wydawał się pełen podziwu dla wuja. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, nie była w stanie dłużej się powstrzymywać i zachichotała. Zebrani popatrzyli na nią ze zgorszeniem.

Carlson wstał.

- Panie Fitzhugh - zaczął, tłumiąc gniew - testament me­go ojca to zwykła farsa. To oczywiste, że sporządzając go, nie był przy zdrowych zmysłach i nie mam wątpliwości, że sąd go obali.

- Panie MacVie. - Fitzhugh ponownie odchrząknął. - Do­skonale rozumiem pana odczucia w tej sprawie. Zapewniam jednak, że mój klient był w pełni władz umysłowych, kiedy spisywał testament. Co prawda, zredagował go nie tak, jak mu radziłem, ale testament jest legalny i ma moc prawną. Oczywi­ście może pan skonsultować się ze swoim prawnikiem.

- Bzdury - parsknął Monroe.

- Bzdury - powtórzyła jak echo Patience.

- Wuj Jolley lubił bzdury - włączyła się niespodziewanie Pandora. - Jeśli miałby ochotę zapisać swoje pieniądze towa­rzystwu na rzecz zapobiegania głupocie, miałby do tego peł­ne prawo.

- Łatwo ci mówić, moja droga. - Biff polerował pazno­kcie o klapę marynarki. Złota bransoleta od zegarka połyski­wała w promieniach słońca. - Może stary wariat zostawił ci kłębek sznurka, żebyś mogła robić więcej wisiorków.

- Jeszcze nie dostałeś zapałek, chłopie - zauważył leni­wie Michael ze swego kąta i wszystkie spojrzenia skierowały się w jego stronę. - Uważaj, co podpalisz.

- Pozwólcie czytać dalej - przerwała im Ginger, całkiem zadowolona ze swego spadku. Maria Antonina, zastanawiała się. Pomyśleć, Maria Antonina!

- Dwa ostatnie zapisy się łączą - zaczął Fitzhugh, zanim ktokolwiek zdążył jeszcze coś powiedzieć. - I są trochę... niekonwencjonalne.

- Cały ten dokument jest niekonwencjonalny - parsknął Carlson.

Kilka głów skinęło potakująco.

Pandora zawsze unikała spędów rodzinnych. Śmiertelnie ją nudziły. Z całym rozmysłem ziewnęła, przysłaniając dło­nią usta.

- Czy moglibyśmy kończyć, panie Fitzhugh, zanim moja rodzina do reszty się skompromituje? - spytała.

Wydawało jej się, choć nie była tego pewna, że dojrzała w oczach adwokata błysk aprobaty.

- Tę część testamentu pan McVie napisał własnoręcznie - powiedział prawnik. - „Pandorze McVie i Michaelowi Donahue - ciągnął po krótkiej przerwie - dwóm osobom z mo­jej rodziny, które sprawiły mi najwięcej przyjemności swoimi poglądami na życie, radością z przebywania ze starym czło­wiekiem i wysłuchiwaniem jego żartów, pozostawiam re­sztę mego majątku na wyłączność, to jest wszystkie konta, wszystkie interesy, wszystkie obligacje, akcje, papiery warto­ściowe, wszystkie dobra osobiste, ruchomości i nieruchomo­ści z całym swoim uczuciem. Do podziału w równych częściach”.

Pandora zerwała się z fotela.

- Nie mogę wziąć jego pieniędzy! - zawołała i podeszła do Fitzhugh. - Nie wiedziałabym, co z nimi zrobić. Tylko skomplikowałyby mi życie. - Uderzyła dłonią w papiery le­żące na biurku. - Powinien był najpierw mnie zapytać.

- Ależ, panno McVie...

Zanim adwokat zdążył cokolwiek powiedzieć, Pandora rzuciła się do Michaela.

- Możesz sobie zabrać wszystko. Już ty będziesz wie­dział, co z tym zrobić. Kup hotel w Nowym Jorku, kamienicę w Los Angeles, klub w Chicago i samolot, żeby latać tam i z powrotem. Nie obchodzi mnie to nic a nic.

Michael z całym spokojem wsunął ręce do kieszeni i po­patrzył Pandorze prosto w oczy.

- Doceniam tę propozycję, kuzynko. Może zaczekamy, aż pan Fitzhugh skończy, zanim pociągniesz za spust.

Pandora popatrzyła na niego przez chwilę, po czym, tak jak ją uczono w dzieciństwie, zaczerpnęła głęboko powietrza i odliczyła w duchu do dziesięciu, by się uspokoić.

- Nie chcę jego pieniędzy - powtórzyła.

- Wyraziłaś się dostatecznie jasno. - Michael uniósł brwi w sposób, który zawsze ją irytował. Przybrał po części cy­niczny, po części rozbawiony wyraz twarzy. - Zadziwiłaś rodzinę tym małym spektaklem.

Nie mógłby dobrać odpowiedniejszych słów, by odzyska­ła samokontrolę. Podniosła głowę, popatrzyła na niego but­nie, po czym szybko spuściła z tonu.

- A więc dobrze. Przepraszam, że panu przerwałam - zwróciła się do Fitzhugh. - Proszę kontynuować.

Prawnik skorzystał z chwili przerwy, by przetrzeć okulary. Kiedy jego klient sporządził testament, wiedział, że nadejdzie w końcu dzień, gdy jako wykonawca testamentu będzie mu­siał stanąć twarzą w twarz z rozwścieczoną rodziną. Rozma­wiał o tym z Jolleyem, przekonywał go, tłumaczył, wskazy­wał na absurdalność zapisu.

- „Zostawiam to wszystko - czytał dalej - pieniądze, akcje, obligacje, które są potrzebne, choć nudne, interesy, które ciążą niczym kamień u szyi, i dom wraz z całym wypo­sażeniem, który jest dla mnie bardzo ważny, bo wiążą się z nim wspomnienia, Pandorze i Michaelowi, ponieważ się o mnie troszczyli. Zostawiam to im, bo nie ma w rodzinie nikogo, komu mógłbym przekazać to, co jest dla mnie ważne. To, co należało do mnie, należy teraz do Pandory i Michaela. Wiem, że zawsze będę żył w ich pamięci. Stawiam tylko jeden warunek”.

Michael uśmiechnął się pod wąsem.

- No, teraz będzie niespodzianka - mruknął.

- „W ciągu tygodnia od otwarcia tego testamentu Pando­ra i Michael wprowadzą się do mego domu w Catskills, zna­nego jako Jolley's Folley. Będą tam razem mieszkać przez sześć miesięcy i żadne z nich nie spędzi więcej niż dwóch kolejnych nocy pod innym dachem. Po sześciu miesiącach nieruchomość przejdzie na ich własność do równego podzia­łu. Jeśli jedno z nich nie zgodzi się na te warunki lub wycofa się przed upływem sześciu miesięcy, majątek przejdzie na moich żyjących spadkobierców i na Instytut Badań nad Ro­ślinami Mięsożernymi. Macie moje błogosławieństwo, dzie­ci. Nie zróbcie zawodu staremu człowiekowi, którego już nie ma na tym świecie”.

Przez trzydzieści sekund panowała absolutna cisza. Fitzhugh zaczaj składać papiery.

- Stary drań - mruknął pod nosem Michael. Pandora obu­rzyłaby się, gdyby nie to, że w tym akurat przypadku przy­znawała mu rację. Atmosfera w bibliotece zagęszczała się, emocje rosły. Michael chwycił Pandorę za rękę i pociągnął ją do holu. Wbiegli do jednego z małych saloników.

- I co teraz? - Pandora po raz kolejny wysiąkała nos i opadła na fotel.

Michael zapomniał, że rzucił palenie, i sięgnął po papierosa.

- Musimy podjąć parę decyzji - oświadczył. Pandora rzuciła mu przeciągłe spojrzenie.

- Ja już zdecydowałam - oświadczyła. - Nie chcę jego pieniędzy. Po podziale i opłaceniu podatku przypadnie po pięćdziesiąt milionów. Pięćdziesiąt milionów - powtórzyła, wznosząc oczy ku niebu. - To absurd.

- Jolley też tak uważał - przyznał Michael.

- On je miał tylko po to, żeby się nimi bawić. Kłopot w tym, że ilekroć się bawił, pomnażał je. - Nie mogąc usie­dzieć na miejscu, wstała i podeszła do okna. - Michael, zginę pod taką górą pieniędzy.

- Gotówka nie jest aż tak ciężka, jak sądzisz. Pandora odwróciła się i usiadła na parapecie.

- Nie masz nic przeciwko pięćdziesięciu milionom, jak mniemam - zauważyła z lekkim przekąsem.

- Cóż, mój stosunek do pieniędzy nie jest tak pogardliwy jak twój, Pandoro. Może dlatego, że kiedy do...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin