JOHN le CARRE
Miasteczko w Niemczech
Prolog
Myśliwy i zwierzyna
D
ziesięć minut do północy: zwodniczy majowy piątek, cienka mgła znad rzeki snująca się po rynku. Bonn przypominało bałkańskie miasteczko, brudne i tajemnicze, omotane tramwajowymi drutami, jak mroczny dom, w którym ktoś umarł, przybrany w żałobną czerń i strzeżony przez policjantów. Ich skórzane kurtki połyskiwały w świetle latarni, czarne flagi wisiały nad nimi jak ptaki. Wydawało się, że wszyscy oprócz nich usłyszeli alarm i uciekli. Od czasu do czasu przemknął samochód albo przeszedł w pośpiechu pieszy, a w ślad za nimi, jak smuga na wodzie, podążała cisza. Gdzieś w oddali słychać było dzwonek tramwaju. Z piramidy puszek w sklepie spożywczym ręczny napis ogłaszał stan wyjątkowy: Już teraz zrób zapasy! Trzy marcepanowe świnki, jak bezwłose myszy, obwieszczały dzień jakiegoś zapomnianego świętego.
Tylko plakaty mówiły. Prowadziły swoją pozorną wojnę z drzew i latarń, wisiały na tej samej wysokości, jakby nakazy wał to jakiś przepis; zadrukowane neonową farbą, przybite do płyt pilśniowych, udrapowane girlandami czarnych chorągiewek, nacierały na niego, gdy spiesznie przechodził obok. Wysłać cudzoziemskich robotników do domu!, Uwolnijcie nas od
BOŃSKIEJ DZIWKI!, NAJPIERW ZJEDNOCZONE NlEMCY, POTEM ZJEDNOCZONA EUROPA!
Największy wisiał rozpięty nad ulicą: Otwórzcie drogę na Wschód, droga na Zachód zawiodła. Jego czarne oczy nie zwracały na to uwagi. Jakiś policjant, przestępując z nogi na nogę, wykrzywił się do niego i rzucił przycięż-ki dowcip o pogodzie; inny zawołał go bez przekonania, jeszcze inny powiedział: „Guten Abend", ale on nie odpowiedział, bo nie obchodziło go nic poza pulchną postacią, drepczącą pospiesznie szeroką aleją, o sto kroków przed nim, znikającą w ciemności i znów wyłaniającą się w świetle latarni.
5
Ciemność nadeszła bezceremonialnie, podobnie jak odeszła szarość dnia, ale noc była rześka i pachniała zimą. Właściwie w Bonn nie widać pór roku. Panuje tu łagodny klimat, klimat bólów głowy, ciepły i zwietrzały jak woda z butelki, klimat oczekiwania, goryczy płynącej z powolnej rzeki, zmęczenia i niechętnego trudu. Powietrze to wyczerpany wiatr, który opadł na równinę. Gdy nadchodzi zmierzch, wydaje się, że to ciemnieje dzienna mgła, poprzecinana błyskawicami ulicznych jarzeniówek. Tej wiosennej nocy zima wróciła ukradkiem, wślizgnęła się od strony Renu pod osłoną drapieżnej ciemności, ukąsiła niespodziewanym chłodem. Oczy małego człowieczka, spieszącego co sił o sto kroków przed nim, zachodziły łzami z zimna.
Aleja skręciła, poprowadziła ich pod żółtymi ścianami uniwersytetu. Demokraci! Powiesić prasowego barona!, Świat należy do młodych!, Niech angielskie lordziątko prosi o litość!, Alex Springer na szubienicę!, Niech żyje Axel Springer!, Protest to wolność! Te plakaty odbito na uczelnianej powielarce. Młode liście nad głowami idących błyszczały jak potrzaskana kopuła z zielonego szkła. Światła były tu jaśniejsze, a policji mniej.
Mężczyźni szli dalej, ani szybciej, ani wolniej; pierwszy pracowicie, sumiennie. Jego kroki, choć szybkie, były nierówne i niezdarne, jakby dopiero co zstąpił z dostojnych wysokości; był to godny chód niemieckiego mieszczanina. Krótkie ramiona zwisały po bokach, plecy miał wyprostowane. Czy wiedział, że jest śledzony? Głowę trzymał uniesioną do góry, lecz z trudem, jakby pod brzemieniem autorytetu. Czy wiodło go to, co widział przed sobą? Czy pchało to, co zostało za nim? Czy to strach sprawiał, że nie oglądał się za siebie? Człowiek wpływowy nie odwraca głowy. Drugi mężczyzna szedł lekko jego śladem. Nieważki jak ciemność, prześlizgiwał się między cieniami, jakby to były oka sieci: błazen śledzący dworzanina.
Weszli w wąską alejkę; powietrze przesiąknięte było zapachem nieświeżej żywności. Mury znów krzyknęły, tym razem typową liturgią niemieckiej reklamy: Silni mężczyźni puą piwo!, Wiedza to potęga, czytaj książki Mol-dena! Tutaj po raz pierwszy odgłosy ich kroków zmieszały się; tutaj po raz pierwszy człowiek wpływowy jakby ocknął się, wietrząc niebezpieczeństwo czające się za nim. Wyglądało to jak niewielka niedoskonałość w jego godnym marszu, zszedł na skraj chodnika, z dala od ciemności murów, szukając jaśniejszych miejsc, gdzie światło latarni i policjanci mogli dać mu ochronę. Ale prześladowca nie popuścił. Spotkajmy się w Hanowerze! - krzyczał plakat. Karfeld przemawia w Hanowerze!, Spotkajmy się w niedzielę w Hanowerze!
Przejechał pusty tramwaj z oknami osłoniętymi ochronną siatką. Pojedynczy dzwon kościelny zaczął monotonnie wydzwaniać rekwiem cnót chrześcijańskich w pustym mieście. Szli teraz bliżej siebie, ale mężczyzna na przedzie
6
nadal się nić oglądał. Okrążyli następny róg. Przed nimi na tle pustego nieba rysowała się wielka iglica katedry, jakby wycięto ją z blachy. Pierwszym uderzeniom dzwonu niechętnie odpowiadały następne, aż w całym mieście rozległa się dostojna kakofonia nierównych uderzeń. Anioł Pańskf! Nalot? Młody policjant stojący u wejścia do sklepu sportowego obnażył głowę. W kruchcie katedry, w kloszu z czerwonego szkła płonęła świeca; z boku stałkramik z książkami religijnymi. Tłuścioch zatrzymał się, nachylił, jakby chciał coś obejrzeć na wystawie; spojrzał na drogę. W tym momencie światło padające z okna oświetliło jego twarz. Pobiegł przed siebie, zatrzymał się, pobiegł znowu, ale było już za późno.
Tylne drzwi opla rekorda, prowadzonego przez bladego mężczyznę ukrytego za przyciemnionym szkłem, otworzyły się i zamknęły. Wóz ociężale nabrał szybkości, obojętny na jakiś ostry krzyk, krzyk gniewu i oskarżenia, rozpaczy i goryczy, wyrwany jakby siłą z piersi, krzyk, który rozbrzmiał nagle w pustej ulicy i równie nagle umilkł. Policjant odwrócił się i zaświecił latarką. Mały człowieczek wpadł w krąg światła, ale nie poruszył się, patrząc w ślad za limuzyną. Podskakując na kocich łbach, ślizgając się po mokrych szynach tramwajowych, nie zwracając uwagi na światła, wóz zniknął na zachodzie, wśród oświetlonych wzgórz.
- Kim pan jest?
Światło latarki spoczęło na płaszczu z angielskiego tweedu, zbyt dużym jak na tak małego człowieczka, na eleganckich butach szarych od błota, na czarnych, nieruchomo patrzących oczach.
- Kim pan jest? - powtórzył głośniej policjant, bo dzwony słychać jużbyło zewsząd, a ich echo drgało w powietrzu.
Drobna dłoń zniknęła w fałdach płaszcza i wynurzyła się trzymając skórzany portfel. Policjant wziął go ostrożnie, odpiął zatrzask, żonglując latarką i czarnym pistoletem trzymanym niepewnie w lewej ręce.
- Co się stało? - zapytał, zwracając portfel. - Czemu pan krzyknął?Człowieczek nie odpowiedział. Ruszył przed siebie.
- Nie widział go pan przedtem? - zapytał, ciągle patrząc w ślad za samochodem. - Nie wie pan, kto to był? - Mówił cicho, jakby dzieci spały na górze, miękko, z szacunkiem dla ciszy.
- Nie.
Wyrazista, pobrużdżona twarz rozpłynęła się w pojednawczym uśmiechu.
- Proszę wybaczyć to nieporozumienie. Wydawało mi się, że go znam.- Jego akcent nie był ani całkowicie angielski, ani całkowicie niemiecki,a wymową przypominała ziemię niczyją, leżąca między tymi dwoma wymowami. Przesuwał ją to w jedną, to w drugą stronę, jeśli przypadkiem sprawiała kłopot słuchaczowi.
7
- Co za pora roku - powiedział, zdecydowany podtrzymać rozmowę, Nagle robi się zimno i człowiek bardziej przygląda się ludziom.
Otworzył pudełeczko z małymi holenderskimi cygarami i podsunął je policjantowi. Policjant odmówił, więc zapalił sam.
- To przez te zamieszki - odparł powoli policjant. - Te flagi, hasła. Wszyscy jesteśmy zdenerwowani. W tym tygodniu Hanower, w poprzednim Frankfurt. To psuje naturalny porządek rzeczy. - Był młodzieńcem i bardzo się starał, żeby objąć to stanowisko. - Nie powinni im na tyle pozwalać – dodał używając powszechnego sloganu. - Tak jak komunistom.
Zasalutował niedbale; obcy uśmiechnął się jeszcze raz, ostatni udawany uśmiech, niby przyjacielski, niechętnie schodzący z twarzy. I poszedł sobie. Policjant, nie ruszając się z miejsca, przysłuchiwał się uważnie oddalającym się krokom. Zatrzymały się; znów ruszyły szybciej - a może to jego wyobraźnia zadziałała? - z większym przekonaniem. Przez chwilę rozmyślał.
- W Bonn - powiedział do siebie z westchnieniem, myśląc o lekkimchodzie obcego - nawet muchy są urzędowe.
Wyjął notatnik, starannie zapisał czas, miejsce i naturę wydarzenia. Nie był człowiekiem bystrym, ale ceniono go za solidność. Kiedy już wszystko zapisał, dodał numer samochodu, który nie wiadomo dlaczego utkwił mu w pamięci. Nagle przerwał i popatrzył na to, co zapisał, na nazwisko i numer samochodu, pomyślał o tłustym człowieczku i jego długim, marszowym kroku i serce zaczęło mu bić mocniej. Przypomniał sobie tajną instrukcję, którą przeczytał na tablicy ogłoszeniowej w komisariacie i małą fotografię widzianą dawno temu. Z notatnikiem w ręku pobiegł do budki telefonicznej tak szybko, że mało nie pogubił butów.
Daleko stąd Ich bin ein Musikant
W niemieckiej mieścinie Ich bin fur das Vaterland
Żył sobie szewc Mam wielki bęben
Ca Schumann miał na imię. I w niego biję.
Piosenka śpiewana w brytyjskich kantynach wojskowych
w okupowanych Niemczech. Miała też wariacje obsceniczne.
Śpiewano ją na melodię Marche militaik.
1
Pan Meadowes i pan Cork
C
zemu nie wyjdziesz pospacerować? Zrobiłbym tak, gdybym miał twoje lata. Lepsze to, niż siedzieć z tą szumowiną.
- Dobrze mi. - Cork, szyfrant albinos, spojrzał z obawą na starszego mężczyznę siedzącego obok na fotelu kierowcy. - Musieliśmy nieco przyspieszyć - dodał najbardziej pojednawczym tonem, na jaki było go stać. Cork był rdzennym mieszkańcem wschodniego Londynu, człowiekiem z zasady pogodnym. Martwił się, że Meadowes tak się przejmował. - Musimy po prostu pozwolić, żeby to się stało, prawda, Arthurze?
- Potopiłbym ich wszystkich w Renie.
- No, nie mów.
Była sobota, dziewiąta rano. Drogę z Friesdorfu do ambasady blokowały samochody biorące udział w proteście, wzdłuż chodników wisiały fotografie przywódcy, a nad jezdnią transparenty: Zachód nas oszukał; Niemcy mogą patrzeć na Wschód bez wstydu. Precz % kulturą coca-coli! Cork i Meadowes stali unieruchomieni w samym środku długiej kolumny, a wokół nich trwał nieprzerwany koncert na klaksony. Zaczynał się na przedzie i przemieszczał powoli do tyłu. Ryk przelatywał nad głowami jak samolot, czasem unisono, kreska, kropka, kreska, K jak Karfeld, wybrany przez nas przywódca; a czasem po prostu każdy trąbił jak chciał, dostrajając się do symfonii.
- Czego oni do diabła chcą? Po co te wrzaski? Połowę wysłałbym do fryzjera, dałbym tęgie lanie i do szkoły!
- To rolnicy - powiedział Cork. - Mówiłem ci, pikietują Bundestag.
- Rolnicy? Ta banda? Umarliby, gdyby przemoczyli sobie nogi. To dzieciaki. Popatrz na tamtych. Obrzydliwi.
9
Po prawej stronie, w czerwonym volkswagenie siedziało troje studentów, dwóch chłopców i dziewczyna. Kierowca miał skórzaną kurtkę i długie włosy. Wpatrywał się uważnie w samochód stojący przed nim, wąską dłoń trzymał na kierownicy czekając na sygnał, żeby nacisnąć klakson. Pozostała dwójka całowała się zapamiętale, spleciona w uścisku.
- To wspierający - powiedział Cork. - Dla nich to rozrywka. Znasz tostudenckie hasło: „Prawdziwa wolność to taka wolność, o którą się walczy".To samo mamy u siebie, prawda? Słyszałeś, co zrobili wczoraj wieczoremna Grosvenor Sąuare? - Cork znów spróbował zmienić temat. - Jeśli takwygląda edukacja, wolę ignorantów.
Ale Meadowes nie dał się zwieść.
- Powinni tu wprowadzić obowiązkową służbę wojskową- oświadczył, patrząc gniewnie na volkswagena. - To by ich wyprostowało.
- Już ją mają. Od jakichś dwudziestu lat. - Cork wyczuł, że Meadowes zamyka się w sobie, więc znalazł temat, który by go podniósł na duchu. - Jak było na urodzinach Myry? Niezła impreza, co? Zakład, że świetnie się bawiła?
Ale z jakiejś przyczyny Meadowes tylko bardziej się zasępił, więc Cork uznał, że lepiej milczeć. Spróbował już wszystkiego, bez skutku. Meadowes był porządnym, trochę staroświeckim facetem, jakich niewielu zostało na świecie, warto było się z nim przyjaźnić, ale nawet synowskie oddanie Córka miało swoje granice. Próbował rozmawiać o nowym roverze, którego Meadowes kupił za odprawę emerytalną, bezcłowo i z dziesięcioprocentowym rabatem. Podziwiał wóz, jego zalety i wyposażenie, aż do mdłości, a w zamian za swoje poświęcenie otrzymał tylko burknięcie. Wspomniał o Klubie Motorowym, którego gorliwym zwolennikiem był Meadowes i o Dziecięcym Klubie Sportowym Państw Wspólnoty Brytyjskiej, którego spotkanie miało się odbyć po południu w ogrodach ambasady. Kolejnym tematem miało być wielkie przyjęcie urządzone poprzedniego wieczoru, na które nie poszli ze* ...
docent24