Chadbourn Mark - Wiek zlych rzadow 1 - Koniec Swiata.pdf

(2132 KB) Pobierz
Microsoft Word - Chadbourn Mark - Wiek zlych rzadow 1 - Koniec Swiata
Chadbourn Mark
Koniec Świata
(World’s End)
Wiek złych rządów 1
Przełożył Paweł Stachura
Prolog
A teraz świat powoli pogrąża się w mroku. Nie w dymie pożarów, bez huku dział i łoskotu
czołgów, tylko przy cichych dźwiękach harfy – zmiany nastrojów, dziwnie przedłużone cienie,
delikatne kroki niezauważonej inwazji. Najeźdźca pojawił się niespodziewanie i jest już pośród
nas, niczego nieświadomych. Co rano, jak zwykle, słońce wschodzi nad plastikowym światem
supermarketów i biurowców, hurtowni, fabryk i dudniących dieslami ciężarówek, miast
uśpionych szeptem CD-romów, ludzi istniejących coraz bardziej cyfrowo. Ludzie wciąż czują się
panami stworzenia, żyją tak, jakby ich królestwo miało trwać wiecznie. Za kilka tygodni
zapadnie noc dziejów, ale życie toczy się jak gdyby nigdy nic, nieświadome końca wieku
rozumu, myśli sokratejskiej i apollińskiej logiki.
Nikt nie zauważył końca świata. Ale już wkrótce, już niedługo...
1
Poranna mgła nad mostem Alberta
To było tuż przed świtem, kiedy ciemność jest najbardziej nieprzyjemna. Z Tamizy wypełzła
nad Londyn gęsta, mroźna mgła, tłumiąca szum rzeki i nieśmiały śpiew ptaków, które na
drzewach nad bulwarem oczekiwały rychłego wschodu słońca. Luty. Psia pogoda. Church nie
zważał ani na pogodę, ani na porę, tylko włóczył się bez celu pogrążony w myślach, których
gorycz, kiedyś niemiła, przyciągała go teraz obsesyjnie. Gdyby na pustej ulicy zobaczył go
zabłąkany przechodzień, mógłby pomyśleć, że zobaczył ducha: wysoki, chudy, bladość skóry
jeszcze podkreślona kruczoczarną czupryną i smutnym wyrazem twarzy. W ciągu ostatnich
dwóch lat coraz częściej wyruszał na takie nocne włóczęgi. W zgiełku dnia potrafił zapomnieć
o przeszłości, po zmierzchu jednak wspomnienia wracały ze zdwojoną silą, zmuszając go do
wyjścia z domu w nadziei, że krążąc po ulicach zdoła im uciec. Na to nie było jednak
najmniejszych szans. Po powrocie do domu znów natrafi na jej rzeczy i miejsca, w których
bywała. Był jak w matni: aby powrócić do normalnego życia musi o niej zapomnieć, a na to nie
pozwalała jej tajemnica, zagadka, przez którą skazany był na życie w świecie mgły, deszczu
i niewiedzy. Czuł, że dopóki nie rozwiąże tej zagadki, nie będzie sobą.
Tej nocy jednak coś się zmieniło. Z domu wygnały go nie tylko wspomnienia, dołączył do
nich jeszcze zły sen o Bogu, który uznał, że Jego dzieło, czyli nasz świat, ostatecznie się nie
udało i nie można go już żadną miarą naprawić. Postanowił zniszczyć je i wszystko zacząć od
nowa. Church zdziwił się, jak wielkie wrażenie zrobił na nim taki sen.
Usłyszał hałas pośród pobliskich kubłów na śmieci, to zapewne pies poszukujący jedzenia.
Z ostrożności przystanął jednak i uważnie obserwował kubły, aż we mgle zamajaczył rdzawy
kształt. Lis. Zwierzę zatrzymało się na chwilę, spojrzało nieufnie na Churcha, a potem jakby
rozpoznało w nim pokrewną duszę, przeszło obok i znikło we mgle. Church poczuł w sercu
dawno zapomniane ukłucie, które dopiero po dłuższej chwili rozpoznał – zachwyt. Wolne,
nieoswojone zwierzę w królestwie betonu, asfaltu, spalin i przepisów. Jednak od czasu odejścia
Marianny Church miał fatalistyczny pogląd na świat i w miejsce zachwytu szybko powróciła
gorycz, a całe wydarzenie potwierdziło tylko wszechogarniającą beznadzieję. Być może ten sen
jest proroczy. Nigdy nie był zbyt zachwycony współczesnością, być może właśnie dlatego
w dzieciństwie pociągała go archeologia, a teraz wszystko wydawało się jeszcze gorsze. Jeśli
istnieje Bóg, to na co Mu świat, w którym tak trudno o tak podstawową rzecz jak zachwyt?
Większość znanych Churchowi ludzi wierzyła wprawdzie, że kiedyś świat był lepszy, a uczucia
silniejsze. Teraz jednak wydawało mu się, że ci ludzie nie mieli nawet siły znienawidzić swojego
własnego świata, tylko uginali się pod nim znużeni rutyną, regułami, oraz ciężką pracą
nagradzaną tylko i wyłącznie pieniędzmi. Nic nie budziło już namiętności, w nic nie można było
uwierzyć. Nawet na Boga nie można już liczyć, kościoły różnych wyznań wydawały się upadać.
Desperacko pozbywały się resztek wiary w cuda, rozmieniając ją na drobne przyjemności życia
we wspólnocie, działalność charytatywną, wiarę w postęp, nudę. Church sam zresztą nie miał
czasu na Boga. To ironiczne, ale wrócił do punktu wyjścia: Bóg zamierza zaraz skończyć ze
światem, a sam nie istnieje.
Zaśmiał się pod nosem. We mgle usłyszał niesamowity odgłos ni to szczekania, ni to
skomlenia lisa. Przez krótką chwilę rozważał, czy nie zacząć go gonić, przepędzić w bardziej
odpowiednie dla zwierzęcia miejsce. Wiedział, że nie ma dość sił i brak mu zręczności, nogi są
z ołowiu, a na ramionach spoczywa nieznośny ciężar.
Po myślach o Bogu przyszły, jakby nie było lepszego tematu, myśli o nim samym
i przegranym życiu. Czy był dobrym człowiekiem? Optymistą? Czy miał uczucia? Raz, na
pewno, ale to było, zanim Marianna odwróciła świat do góry nogami. Jak to możliwe, że jedno
wydarzenie może zamienić całe życie w pasmo rozgoryczeń?
Przeszedł go dreszcz, wcale nie od zimna, ale owinął się ciaśniej płaszczem. Zastanawiał się
czasem, co przyniesie przyszłość. Dwa lata temu serce przepełniała nadzieja, że wszystko pójdzie
zgodnie z planem: jeszcze więcej artykułów w czasopismach naukowych, jakaś książka, w niej
przenikliwe i błyskotliwe uwagi na temat kondycji ludzkiej, które spowodują cichą rewolucję
w myśli archeologicznej.
Jako pierwszy w rodzinie ukończył wyższą uczelnię; w (Mordzie bardzo dobrze się
zapowiadał. Miał wielkie nadzieje, 26 lat i wiedział o sobie wszystko. Teraz, w wieku 28 lat, nie
wiedział o sobie nic, po omacku szukając drogi w obcym, bezsensownym świecie. Wyrzucił
z pamięci wszystkie swoje przemyślenia na temat kondycji ludzkiej, a wygrzebywanie z ziemi
starożytnego śmiecia nie wydawało się już tak pociągające jak na kursie archeologii.
Wygrzebywanie śmieci – kiedy nie owija się w bawełnę, brzmi to żałośnie i tym bardziej
upokarzająco. Nigdy w życiu nie był żałosny; bywał silny, zabawny, inteligentny, pewny siebie,
ale nigdy żałosny. Miał duży potencjał, ambicje, marzenia, wszystkie te rzeczy wydawały się
nieodłączną częścią jego życia, wydawało się, że nigdy ich nie straci, a teraz, proszę, nie zostało
po nich ani śladu. Gdzież się podziały?
Teraz nie było go stać na nic więcej niż dorywczą pracę w redakcjach gazet, tłumaczenia
instrukcji obsługi na prosty angielski albo pisanie tekstów reklamowych; to wystarczało na
rachunki, ale nie miało przyszłości. A wszystko przez Mariannę. Czasem chciałby zamienić
swoje uczucia w zgorzknienie, nienawiść, cokolwiek, byle móc żyć dalej; nie mógł się jednak na
to zdobyć. Odebrała mu życie i pozostawiła samego na lodzie, z którego nie zdoła powrócić na
brzeg.
Ucieszył się jak dziecko, kiedy plusk wody znad nierównego brzegu Tamizy zaburzył tok
ponurych myśli. Church pomyślał najpierw, że to jakaś mewa w rzece, kolejna nachodząca go
dziś przedstawicielka dzikiej natury, ale rozlegający się z przerwami hałas kazał się domyślać, że
to coś większego. Pochylił się nad zimną, mokrą barierką i czekał cierpliwie, aż mgła pozwoli
zobaczyć źródło odgłosów pluskania i rozchlapywania wody.
Odczekał kilka minut, ale niczego nie wypatrzył i dopiero kiedy miał odejść, mgła uniosła się
jak kurtyna i jego oczom ukazała się otoczona białymi kłębami, przycupnięta sylwetka, podobna
do ogromnej wrony. Postać pochyliła się nad wodą, a potem, chwiejąc się, wstała i Church
dostrzegł bladą, kościstą dłoń. Należała do starej kobiety w długiej czarnej sukni i szalu. Czarna
dama prała, Church nie potrafił dostrzec co, ale cała scena przypominała mu fotografie kobiet
z Bliskiego Wschodu, robiących pranie w błotnistych rzekach. Z początku nie czuł się
zaskoczony widokiem kogoś nad ranem w lodowato zimnej wodzie, ale rósł w nim niepokój,
w miarę jak coraz dłużej patrzył na powtarzające się czynności praczki. Niepokój przerodził się
w końcu w panikę i Church odsunął się od barierki, żeby dłużej nie patrzyć na kobietę, która
w tym momencie wstała, jakby wyczuła jego obecność, i odwróciła się. Miała straszną, bladą
i wychudzoną twarz, oraz czarne, świdrujące spojrzeniem oczy. Jednak Church rzucił się do
ucieczki dopiero wtedy, kiedy zauważył, co kobieta trzyma w rękach – zanim pobiegł ku
mostowi Alberta, przez chwilę mignęła mu w oczach ludzka głowa, ociekająca krwią kapiącą
w zimne nurty Tamizy. Głowa ta miała jego własną twarz.
Ruth Galagher słuchała w głowie piosenki; melodia znajoma, ale nie pamiętała, kto śpiewa.
Może The Pogues? Zajęła się planowaniem letnich wakacji, które miała nadzieję spędzić na
południu Francji, a chwilę później jej uwagę przykuła perłowa masa unoszącej się nad Tamizą
mgły. Kiedy powróciła do rzeczywistości, Clive nie przestał jeszcze burczeć na nią.
– I jeszcze jedna rzecz; dlaczego musisz zawsze się tak wywyższać?
Clive gestykulował, jakby był ojcem pouczającym małe dziecko; na Ruth nawet nie patrzył,
zajęty przemową nie musiał już zwracać na nic uwagi.
– Wcale się nie wywyższam, ja po prostu jestem wyżej od ciebie – odrzekła. To nie była
taktowna odpowiedź, ale Ruth nie mogła się oprzeć pokusie. Musiała powstrzymać uśmiech,
kiedy z ust Clive’a wydobył się odgłos przypominający szum pary uchodzącej z kotła
lokomotywy. Ruth, mierząca sobie dobrze ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, patrzyła na
niego z góry, co jeszcze pogarszało sytuację, ale Clive przez cały wieczór traktował ją tak źle, że
czuła się usprawiedliwiona w swojej złośliwości.
Kiedy spotkali się przed sześcioma tygodniami na towarzyskim zebraniu palestry, Ruth, jak
zwykle na początku znajomości, przepełniała nadzieja i optymizm; to nie jej wina, że ten związek
się rozpadnie. Co więcej, mając za sobą tyle nieudanych związków z mężczyznami, tym razem
starała się być bardziej wyrozumiała. Clive okazał się jednak taki sam jak większość
napotkanych ostatnio mężczyzn: był egocentrykiem, denerwowała go jej inteligencja, choć bat
Zgłoś jeśli naruszono regulamin