http://www.kippin.prv.plPRZEDRUK
HOIMAR VON DITFURTHNA POCZĄTKU BYL WODÓR(Im Anfang war der Wasserstoff / wyd. orygin. 1972)
Inne książki autora wydane w Polsce:
Dzieci wszechświataNie tylko z tego świata jesteśmyDuch nie spadł z niebaPozwólcie nam zasadzić jabłonkęDziedzictwo czlowieka z neandertalu
SPIS TREŚCI:
Przedmowa - Maciej IlowieckiWSTĘP. Nowa perspektywa
CZĘŚĆ PIERWSZA: OD PRAWYBUCHU DO POWSTANIA ZIEMI
1. A jednak był początek2. Nasze miejsce przy Słońcu3. Ewolucja atmosfery
CZĘŚĆ DRUGA: POWSTANIE ŻYCIA
4. Czy życie spadło z nieba?5. Elementy budulcowe życia6. W sposób przyrodzony czy nadprzyrodzony?7. Żywe cząsteczki8. Pierwsza komórka i plan jej budowy9. Wiadomości o jaszczurze10. Życie – przypadek czy konieczność?
CZĘŚĆ TRZECIA: OD POWSTANIA PIERWSZEJ KOMÓRKI DO PODBOJU LĄDU
11. Małe zielone niewolniki12. Kooperacja na poziomie komórkowym13. Przystosowanie przez przypadek?14. Ewolucja w laboratorium15. Rozum bez mózgu16. Skok do wielokomórkowości17. Wyjście z wody
CZĘŚĆ CZWARTA: JAK POWSTAŁA CIEPŁOKRWISTOŚĆ I "ŚWIADOMOŚĆ"
18. Cicha noc jaszczurów19. Program z epoki kamiennej20. Od wszystkich mózgów starsze
CZĘŚĆ PIĄTA: HISTORIA PRZYSZŁOŚCI
21. Na drodze do świadomości galaktycznej
Ilustracje na wkładkachPrzypisy
Spis Treści / Dalej
PRZEDMOWA
Hoimar von Ditfurth znowu powraca do idei, której poświęcił swą poprzednią książkę1: ludzie są dziećmi Wszechświata – bo cały "Wszechświat był niezbędny, aby nas stworzyć i utrzymać".
W tamtej książce zwiedzaliśmy razem z autorem przestrzenie kosmiczne, badaliśmy strukturę Układu Słonecznego, gwiazd i galaktyk. Podróż pozwoliła nam poznać najściślejszą współzależność niezliczonych zjawisk w Kosmosie, odkryć, że sami jesteśmy tylko cząstką nadzwyczaj jednolitej całości. Owa całość mogłaby wprawdzie istnieć bez nas – ale bez niej nasza egzystencja byłaby niemożliwa.
Teraz oczekuje nas podróż w czasie bodaj bardziej niezwykła i bardziej obfitująca w dziwne odkrycia. Jej celem ma być zrozumienie i przyjęcie najważniejszego wniosku, że "historia świata przebiegała tak spójnie i logicznie, iż każdy następny krok wywodził się nieuchronnie z poprzedzającego, od obłoków wodorowych prapoczątku zaczynając, a kończąc na powstaniu naszej świadomości..." (s. 257). Na początku był wodór, najprostszy ze wszystkich pierwiastków. I oto dzięki prawom natury, działającym przez niewiarygodnie długi czas – ale przecież skończony, w niewyobrażalnych przestrzeniach – ale również wymiernych, powstało wszystko, co nas dziś otacza, i my sami, byty, które uzyskały świadomość własnego istnienia. Rozwój ten był logiczny i konieczny, skoro już się zaczął; trwa zresztą nadal, by doprowadzić – być może – do jakiejś wspólnoty kosmicznych inteligencji.
Trzeba przyznać, iż Ditfurth zdąża do takich wniosków z niesłychaną precyzją i logiką. Jest jednym z najlepszych przewodników podróży w nieznane. Potrafi prowadzić tak prostymi drogami w labiryncie współczesnej wiedzy, iż cel – uchwycenie jakiegoś sensu wszechrzeczy – wydaje się bliski i niezbyt trudny do osiągnięcia. Konstruuje wywód tak pięknie i przekonywająco, że z największą łatwością przyjmujemy tezy tej zadziwiającej książki za swoje własne. Powiedzmy sobie szczerze: Ditfurth trafia na podatny grunt. Jego wywody i konkluzje wychodzą naprzeciw najpowszechniejszym i najpowszedniejszym nadziejom, jakie większość ludzi żywi wobec nauki. Przecież oczekujemy, że nauka odpowie na niektóre przynajmniej pytania fundamentalne, dotyczące naszego życia, że nada sens i cel procesom, które zdają się bezsensowne i bezcelowe.
Zadaniem nauki jest jednak poszukiwanie tak zwanych obiektywnych prawidłowości, nie zaś rozpraszanie naszych rozterek. Co naturalnie nie oznacza, iż stwierdzenia nauki nie mogą być pomocne w rozwiązywaniu kwestii natury pozanaukowej, na przykład w szukaniu odpowiedzi na pytanie "po co?".
Zmierzam do tego, żeby ostrzec Czytelnika: urzekające logiką wnioski Ditfurtha oparte są na przesłankach naukowych, ale czasami wykraczają poza sferę, którą dzisiejsze nauki ścisłe uznają za swój teren. Fundamenty są trwałe (choć, jak zobaczymy dalej, i w nich poczynają się rysować jakieś pęknięcia) – wszakże na takich fundamentach można budować różne konstrukcje.
Być może, przedstawiona w tej książce wizja świata jest prawdziwa. Na razie jednak możemy się tylko spierać, czy jest mniej, czy bardziej prawdopodobna.
Ditfurth wprowadza nas na szlaki, którymi od najdawniejszych czasów krążyła myśl ludzka: zaczyna od poszukiwań prapoczątku i pramaterii.
Anaksymander z Miletu, Grek żyjący w VI wieku przed naszą erą, uważany jest za twórcę pojęcia "arche" – zarazem początku i głównej zasady wszechrzeczy. Pojęcie zaś pierwotnej materii, z której miało ukształtować się wszystko – "ylem" – przewija się przez całą historię filozofii przyrody. Zresztą we wszystkich starożytnych kosmogoniach, również spoza kręgu śródziemnomorskiego, występuje zwykle jakaś jedna prazasada, różnie ujmowana, ale mająca wyjaśniać istnienie Wszechświata i wypełniających go bytów. Szukanie początków, rzeczy najpierwotniejszych, jest zapewne istotną właściwością umysłu ludzkiego i tym samym naszą trwałą potrzebą.
Tak się składa, że współczesna kosmologia w pewnym zakresie potwierdza koncepcje zrodzone kiedyś z rozmyślań nad przyrodą. W każdym razie z przyjmowanego dziś wyjaśnienia zjawiska "przesunięcia ku czerwieni" (dokładnie i jasno przedstawi je dalej Ditfurth) wynika wniosek, iż znany nam Wszechświat musiał "zacząć się" – i nawet można obliczyć, jak dawno nastąpił ów początek. Pewne obserwowane przez astronomów procesy w połączeniu z analizami teoretycznymi wskazują zgodnie, iż wszystko zaczęło się przed trzynastoma-piętnastoma miliardami lat Notabene, ostatnio wysunięto hipotezę, iż jeszcze wcześniej – przed dwudziestoma miliardami lat.! Wszakże oceny ilościowe mogą się zmieniać, istotą rzeczy jest zaś fakt, że nasz świat miał w ogóle początek.
Co było na początki? Hoimar von Ditfurth przedstawia najpowszechniej dziś przyjętą teorię "wielkiego wybuchu" (ang. Big-Bang theory): obecnie istniejący Wszechświat powstał wskutek gigantycznej eksplozji i dotychczas się rozszerza. Nie próbujmy pytać o cokolwiek więcej. Specjaliści, którzy nie zechcą opuścić stałego gruntu nauk ścisłych, odpowiedzą tylko tyle: na początku był wybuch, ale nie wiemy, czego to był wybuch i dlaczego nastąpił – i, być może, nigdy nie będziemy tego wiedzieli. "Zamiast pytać o przyczynę Wszechświata uczony pyta o przyczynę obecnego stadium Wszechświata" – napisał swego czasu filozof Hans Reichenbach.3 Tak więc nasze pytania o to, co było przedtem i dlaczego się wszystko zaczęło, współcześni uczeni uznają za "niesensowne", najwyżej dodadzą coś jeszcze bardziej niezwykłego: w "chwili początkowej" (albo "chwili zero") nie istniał ani czas, ani przestrzeń i nie obowiązywały znane nam prawa przyrody, nic więc dziwnego, że nie możemy sensownie rozważać tego stanu. A nadto Wszechświat nie rozszerza się "w przestrzeni" – to sama przestrzeń się rozszerza...
Nie jest zresztą wykluczone, że po długim czasie rozszerzania nastąpi coś w rodzaju "wielkiego kurczenia", przestrzeń wraz z materią powrócą do "osobliwości początkowej", by znowu wybuchnąć... i tak dalej i dalej. Byłby to model Wszechświata cyklicznego (albo oscylującego), być może nawet dla ludzkich umysłów łatwiejszy do przyjęcia – ale ten ostatni wzgląd, naturalnie, nie może być powodem wybrania tego właśnie modelu spośród innych.
Na razie pozostaje nam oczekiwać na odkrycie dalszych faktów weryfikujących – to znaczy potwierdzających albo podważających daną teorię. W tej sytuacji jest i tak godne najwyższego podziwu, iż nauka potrafi z dużym prawdopodobieństwem określić, co działo się zaraz po rozpoczęciu "naszego" wybuchu (przy założeniu, że wydarzenie to rzeczywiście nastąpiło). Kiedy więc od początku upłynęły zaledwie tysięczne części sekundy – zaczęły się pojawiać przeróżne elementarne cząstki i antycząstki materii. W następnych tysięcznych owej pierwszej sekundy powstały jądra helu i wodoru. Po upływie kolejnej chwili tworzyły się głównie atomy wodoru – i tak już miało się dziać przez dłuższy czas. Dopiero dużo, dużo później z wodoru zaczęły się tworzyć pozostałe pierwiastki, a z nich – wszystko, co dziś mieści się w Kosmosie, razem z nami oczywiście.
Na początku był więc wodór i historia Wszechświata jest zarazem "naturalną historią wodoru".
Wszystko pięknie, ale Ditfurth tak prowadzi swój wywód, jakby teoria wybuchającego Wszechświata była zweryfikowana ostatecznie. Jest to rzeczywiście teoria najlepiej tłumacząca liczne zaobserwowane fakty, więcej, potwierdzona nawet przez odkrycie przewidywanego przez nią zjawiska – promieniowania resztkowego (tj. promieniowania pozostałego po wybuchu). To bardzo dużo, nie można nawet więcej wymagać od teorii, wszakże... zaczęły już pojawiać się pewne kłopotliwe trudności.
Koronnym obserwacyjnym dowodem rozszerzania się Wszechświata jest "przesunięcie ku czerwieni". Od pięćdziesięciu lat tłumaczy się to zjawisko właśnie ucieczką galaktyk i w istocie nie ma na razie lepszego tłumaczenia. Trzeba przecież dodać (o czym nie mógł jeszcze wiedzieć Ditfurth w czasie pisania tej książki), że na sympozjum Międzynarodowej Unii Astronomicznej w Paryżu w roku 1976 grupa wybitnych kosmologów przedstawiła 21 argumentów, przemawiających na rzecz innego wyjaśnienia. Znany fizyk szwedzki Hannes Alfven (laureat nagrody Nobla z roku 1970) posunął się nawet do stwierdzenia, że teoria "wielkiego wybuchu" "jest tylko wspaniałym mitem". Istnieje też ciekawa hipoteza niedawno zmarłego wybitnego polskiego elektronika Stanisława Bellerta: "przesunięcie ku czerwieni" jest wynikiem pewnych właściwości samej przestrzeni, nie zaś efektem ucieczki galaktyk.
Nie mogą tu przedstawiać nowych argumentów ani tym bardziej oceniać ich prawomocności (dodam, że spotkały się z silnym oporem zwolenników teorii klasycznej). Niemniej Czytelnik tej książki powinien sobie zdawać sprawę z pewnej możliwości. Otóż, gdyby jednak udowodniono, że "przesunięcie ku czerwieni" nie jest wywołane ucieczką galaktyk (czyli rozszerzaniem się Wszechświata), całą kosmologię trzeba by budować na nowo, a być może oznaczałoby to również rewolucję w fizyce. Co ciekawe, sam odkrywca "przesunięcia", Edwin Hubble, nie wykluczał takiej możliwości, był bowiem prawdziwie wielkim uczonym.
Na razie – powtarzam – teoria "wielkiego wybuchu" dalej święci triumfy, nie wykluczone, że poradzi sobie w końcu z argumentami przeciwników. Możemy więc spokojnie kontynuować z Ditfurthem naszą podróż w czasie.
Oto długa ewolucja pierwotnych obłoków wodoru doprowadziła między innymi do ukształtowania się u krańców Galaktyki – Układu Słonecznego i Ziemi. Spośród trzydziestu teorii wyjaśniających, jak to się stało, Ditfurth przedstawia dwie najpowszechniej dziś przyjmowane. Dla porządku wspomnę, że w roku 1977 pojawiły się dwie nowe hipotezy. Amerykanie Wil-liam Herbst i George Assousa (Carnegie Institution w Waszyngtonie) dowodzą, iż układy planetarne we Wszechświecie mogą być efektem wybuchów gwiazd supernowych w obłokach materii kosmicznej. Jeśli hipoteza powyższa zyska potwierdzenie, wesprze chyba koncepcję o wielości układów planetarnych, a tym samym i myśl Ditfurtha: nasz układ jest obiektem raczej typowym, zatem nie powinien się niczym specjalnym wyróżniać w Kosmosie.
Anglik Michael Woolfson powraca natomiast do starej i – zdawało się – całkowicie już przekreślonej koncepcji swego rodaka Jamesa Jeansa. Woolfson opublikował pewne nowe dane, wskazujące na możliwość katastrofy kosmicznej – nasze Słońce miałoby niegdyś "wyrwać pasmo materii" z przypadkiem blisko mijającej je "zimnej" gwiazdy (Jeans sądził, że smuga materii wyrwana została ze Słońca, nie zmienia to jednak istoty rzeczy). Z tego pasma powstały później planety. Zdaniem znawców, hipoteza powyższa dość dobrze tłumaczy pewne nie wyjaśnione dotąd osobliwości Układu Słonecznego. Znowu jednak wprowadza na arenę przypadek i wspiera przez to założenie, iż układy planetarne są rzadkością (bo przecież katastrofy kosmiczne nie mogą być regułą). Wówczas rzadkością w Kosmosie – niemal jakimś wybrykiem natury – musiałoby być również białkowe życie...
Rozumiemy, jak dużo znaczy wyjaśnienie przyczyny powstania i mechanizmu ewolucji Układu Słonecznego. Jest osobliwością współczesnej astronomii, iż w gruncie rzeczy jej stwierdzenia na temat całych galaktyk i najodleglejszych gwiazd są właściwie pełniejsze i pewniejsze niż wiedza o rozwoju najbliższych nam planet.
Zatem istnieje już Słońce, są planety i wśród nich – Ziemia. Pora na pojawienie się życia. Niezwykle sugestywnie pokazuje Ditfurth ewolucję materii martwej i powolne wyłanianie się życia. Odważnie i zręcznie brnie między rafami konieczności i przypadku...
Nie trzeba przypominać, że spór na temat roli przypadku (spór o charakter determinizmu w przyrodzie) toczy się od dawna i nie jest jednoznacznie rozstrzygnięty. "Wszechświat nie był brzemienny życiem, podobnie jak biosfera nie była brzemienna człowiekiem. Po prostu nasz numer wypadł w ruletce w Monte Carlo. Cóż w tym dziwnego, że podobnie jak ktoś komu udało się wygrać milion, odczuwamy niezwykłość naszej sytuacji" – napisał wybitny biolog francuski, laureat nagrody Nobla Jacques Monod.4 Jego zdaniem życie wprawdzie mogło się pojawić, ale bynajmniej nie musiało, więcej nawet – prawdopodobieństwo powstania życia było znikome, bliskie zeru. I stąd już wniosek: tak niezwykłe, nieprawdopodobne zdarzenie mogło mieć miejsce najwyżej raz w ciągu miliardów lat trwającej historii Ziemi i zapewne raz tylko w całej historii Wszechświata.
Pogląd Monoda krytykowany jest przez wielu współczesnych biologów, również Ditfurth (jak wiemy, jest on profesorem neurologii, ma wykształcenie biologiczno-medyczne) rozwija koncepcję absolutnie odmienną: życie jest nieuniknioną konsekwencją ewolucji materii martwej i w związku z tym ma "uniwersalną siłę urzeczywistniania się" (s. 128). Skoro zaś tak, jest najpewniej rozpowszechnione w Kosmosie.
Monod z jednej strony, Ditfurth zaś z drugiej – reprezentują opinie dość skrajne. Pogląd Ditfurtha bliższy jest materializmowi dialektycznemu w tym sensie, iż uznaje w rozwoju materii obiektywną prawidłowość, nie absolutyzuje przypadku. Można wszakże odnieść wrażenie, iż w rozważaniach na temat ewolucji życia autor nie rozdziela wystarczająco wyraźnie pewnych odrębnych kwestii.
W pytaniu, czy pojawienie się życia jest efektem pewnego szczególnego zbiegu warunków, wydarzeń takich właśnie, jakie miały miejsce na Ziemi – zawarte jest założenie, iż życie nierozłącznie związane jest z formami białkowymi, znanymi nam z autopsji. Do takiego założenia uprawnia nas w pełni dzisiejsza wiedza, ale odpowiedź twierdząca na powyższe pytanie oznacza, iż sednem rzeczy staje się ocena ilościowa występowania we Wszechświecie układów planetarnych podobnych do Układu Słonecznego. Bowiem tylko w takich miejscach mogły się ewentualnie pojawić istoty białkowe.
Ale nasze pytanie możemy sformułować dużo ogólniej: czy powstanie życia jest zawsze koniecznym etapem samorzutnego komplikowania się struktur materialnych? Odpowiedź twierdząca oznacza w tym wypadku "większe możliwości" dla życia, bo "sposób jego istnienia" nie miałby zasadniczej wagi. Mogłyby istnieć formy życia absolutnie nam obce, niewyobrażalne i wobec tego nie moglibyśmy ograniczać ich obecności określonymi warunkami.
Otóż Ditfurth zdaje się odpowiadać twierdząco na oba pytania, ale "dowód prawdy" przeprowadza tylko dla odpowiedzi "tak" na pytanie pierwsze. Jest to zrozumiałe, bo weryfikacja drugiej hipotezy jest nieporównanie trudniejsza.
Przy okazji więc tylko przypomnę: fizykochestnik Ilia Prigogine (uczony belgijski pochodzenia rosyjskiego, laureat nagrody Nobla z roku 1977) przedstawił w roku 1971 "termodynamiczną teorię struktur", wedle której w odpowiednich warunkach tzw. układy otwarte samorzutnie wytwarzają bardziej skomplikowane nowe układy. Mówiąc prościej, Prigogine dowiódł, iż odpowiednio złożone struktury zgodnie z prawami fizyki muszą przekształcać się,; w bardziej złożone, jeśli tylko spełnione zostaną pewne warunki w ich otoczeniu. Rozwój "w stronę złożoności" byłby więc niejako "obowiązkiem" materii. Być może, za wcześnie jeszcze na wyciąganie z termodynamicznej teorii struktur zbyt daleko idących wniosków. Niemniej może ona być pierwszym krokiem do tiznania odpowiedzi "tak" na nasze drugie pytanie za odpowiedź zgodną z rzeczywistością.
Na razie musimy się trzymać Ziemi – dosłownie i w przenośni. Nie odrzucając możliwości istnienia w Kosmosie zupełnie odmiennych form życia, wróćmy jeszcze do pytania o możliwość występowania poza naszym globem komórkowych istot białkowo-nukleinowych. Ditfurth sądzi, że Wszechświat jest właściwie pełen takich istot. Nauki przyrodnicze dostarczają różnych argumentów pośrednich za i przeciw. Na przykład bardzo rozbieżne są oceny liczby systemów planetarnych. Chociaż byłoby dziwne i właściwie niezrozumiałe, gdyby Układ Słoneczny okazał się w Kosmosie wyjątkiem, to jednak bezpośrednich dowodów na istnienie licznych systemów planetarnych nauka jeszcze nie zdobyła. Trzeba też pamiętać o dość szczególnych cechach Ziemi jako planety. Z drugiej jednak strony niemal każdy miesiąc przynosi ostatnio odkrycia w dalekiej przestrzeni złożonych substancji biogenicznych (tj. takich, jakie na Ziemi służą do syntezy podstawowych cząsteczek układów biologicznych). W obłokach międzygwiazdo-wych rozpoznano już około czterdziestu substancji, m.in. wodą, amoniak, formaldehyd, hydrocjanid, cjanoacetylen, alkohol. W roku 1971 wykryto w obłokach kosmicznych związek pokrewny chlorofilowi i hemoglobinie, a w roku 1972 złożony węglowodan – celulozę, podstawowy składnik błon komórkowych ziemskich roślin! W meteorytach wykryto liczne związki węglowe, m.in. adeninę i gwaniną – ważne składniki substancji genetycznej DNA. Nie ma wprawdzie na razie żadnych dowodów, iż kosmiczne związki azotowo-węglowe mają coś wspólnego z żywymi organizmami, ale jest też pewne, że na Ziemi ewolucja życia korzystała z takich właśnie związków.
W roku 1977 dwaj uczeni brytyjscy, słynny kosmolog Fred Hoyle i nie mniej wybitny astronom Chandra Wickramasinghe, wystąpili z hipotezą, że zarodki życia krążą swobodnie we Wszechświecie i przenoszone są na ogromne odległości przez komety (powtórzenie starej teorii panspermii Svante Arrheniusa, jednak w postaci zmodyfikowanej i tym razem lepiej umotywowanej). Hoyle uważa, że organizmy z Kosmosu mogły przed miliardami lat zasiedlić Ziemię i przybrać znane nam formy. I nie tylko – inwazje obcych ustrojów na nasz glob miałyby zdarzać się wielokrotnie do dziś – większość ginie, niszczona natychmiast przez życie ziemskie, niektóre jednak... wywołują epidemie. (Taka była przyczyna – zdaniem Hoyle'a – m.in. wielu epidemii średniowiecznych.)
Najnowsza (nie zweryfikowana!) hipoteza Hoyle'a i Wickramasinghe'a wspiera zatem koncepcje Ditfurtha.
Z kolei wybitny genetyk radziecki Nikołaj Dubinin uważa, że ewolucja substancji martwych musiała wprawdzie przygotować podłoże dla rozwoju życia, ale istoty żyjące mogły pojawić się tylko jeden jedyny raz i tak właśnie zdarzyło się na Ziemi. Ewolucja życia nie jest automatycznym przedłużeniem ewolucji materii – musi ją zainicjować jakiś "zapłon" – szczególny czynnik (oczywiście natury materialnej), którego jeszcze nie znamy. Dubinin skłonny jest istnienie życia wiązać przede wszystkim z Ziemią i uznać to zjawisko za zdarzenie raczej przypadkowe, choć występujące w koniecznym ciągu zjawisk. Znakomity astronom radziecki Josif Szkłowski powiada wręcz: "aprioryczne prawdopodobieństwo powstania życia na jakiejkolwiek odpowiedniej ku temu planecie Galaktyki może być dowolnie małe".5
Zatem wśród twórców współczesnej nauki istnieją całkowicie różne zdania w kwestii życia we Wszechświecie, pasjonującej ludzi od czasów najdawniejszych.
U początków był wodór – ale ukoronowaniem ewolucji wodoru jest pojawienie się istot obdarzonych świadomością i inteligencją. Społeczności takich istot musi być we Wszechświecie dużo. Wobec tego następnym etapem rozwoju będzie połączenie wszystkich kultur Drogi Mlecznej "w jeden potężny galaktyczny nadorganizm, wyposażony w świadomość..." (s. 442). Owa "supergalaktyczna" świadomość musi być koniecznym efektem "tego wszystkiego, co się działo w minionych trzynastu miliardach lat" (s. 419).
Taka jest końcowa teza Ditfurtha, jej uzasadnieniu poświęca ostatni ro.-:dział książki. Jest to niewątpliwie teza piękna i optymistyczna, wychodząca naprzeciw nadziei, którą żywi większość ludzi. Musimy sobie jednak zdawać sprawę, że tym razem autor zboczył ze szlaków wytyczonych przez nauki ścisłe – wyprowadza nas na szeroki gościniec fantastyki naukowej. Chciałbym być dobrze zrozumiany: nigdy nie uważałem, że idee, pomysły czy wizje, zrodzone przez naukową fantazję, są niegodne zastanowienia. Przeciwnie – sądzę, że są źródłem ożywiającym umysły, wskazują perspektywy, których nauka instytucjonalna zwykle nie może, a czasem nie chce dostrzegać. Jednakże zawsze bardzo ważne jest ścisłe rozróżnienie granicy między obszarem zdobytym już przez naukę a rozległą krainą fantastyki naukowej.
"Nieświadomość kosmiczna" jest w ujęciu Ditfurtha pewną poetycką przenośnią – chodzi o nawiązanie fizycznej łączności z innymi cywilizacjami w Kosmosie. Taka stała łączność pozwoli wymienić doświadczenia, poglądy, informacje, przede wszystkim zaś – pozwoli zespolić możliwości intelektualne dla osiągnięcia postępu. Powyższa uwaga wydaje mi się potrzebna, ponieważ pojęcie zespolonej "nadświadomości", noosfery, występowało już w historii myśli ludzkiej. Najpełniej – w ujęciu idealistycznym – wyraził je w swym systemie filozoficznym w latach pięćdziesiątych Pierre Teilhard de Chardin, wybitny filozof i paleontolog. Ditfurthowi przecież – jak się zdaje – chodzi o coś innego, o pewną konkretną działalność istot świadomych, mającą na celu całkowite opanowanie Kosmosu, stworzenie "cywilizacji wszechogarniającej".
Na temat możliwości życia rozumnego we Wszechświecie pisze się ostatnio i mówi coraz więcej. Czytelnicy tej książki należą do pierwszego pokolenia ludzkości, które podjęło konkretne techniczne próby nawiązania łączności z obcymi, planuje odebranie i zrozumienie ich ewentualnych sygnałów. Przyszłość pokaże, czy są to próby bezowocne; nie ulega jednak wątpliwości, że sprawa ta ma dla nas znaczenie zupełnie wyjątkowe. Gdyby rzeczywiście udało się nawiązać kontakt z rozumnymi istotami spoza Ziemi, fakt ten musiałby w sposób istotny wpłynąć na całą przyszłą historie ludzkości.
Gdyby... Na razie, korzystając z możliwości, jakie mają autorzy wstępów, z których uwagami autorzy książek nie mogą dyskutować, spróbuję wykazać pewne słabe punkty w rozumowaniu Ditfurtha. Tak więc samo założenie wyjściowe, podawane tutaj bez zastrzeżeń – o powszechności w Kosmosie istot rozumnych – oparte jest na wciąż niepewnych podstawach. Nie mamy jeszcze pewności, czy poza Ziemią występuje życie w ogóle – cóż dopiero życie obdarzone świadomością. Nie znaleziono dotąd żadnych dowodów empirycznych, które chociażby pośrednio mogły zaświadczyć o istnieniu we Wszechświecie innych cywilizacji (mam na myśli dowody uznane przez współczesną naukę).
W gruncie rzeczy istnieje tylko jeden, główny argument za – i ciekawe, jest to argument bardzo dawno już wysuwany, przewijający się stale w historii rozważań na ten temat. Wydaje mi się bardzo istotny, bo sprzeciwia się geocentryzmowi i antropocentryzmowi. W III wieku przed naszą erą tak go sformułował epikurejczyk Metrodoros: "uważać Ziemię za jedyny zasiedlony świat w bezgranicznej przestrzeni byłoby nonsensem równie oczywistym, jak twierdzić, że na ogromnym zasianym polu mógłby wyrosnąć jeden kłos pszeniczny". A w XX wieku naszej ery sławny amerykański astronom Harlow Shapley pisał: "Liczby kosmiczne są dostatecznie wielkie, a czas kosmiczny wystarczająco długi na to, by nawet skrajnie rzadkie zjawiska zdarzały się powszechnie."6
Dla Szkłowskiego, na którego opinię raz się już powoływałem, argumenty tego typu nie mają wielkiego znaczenia. W cytowanym artykule pisze: "Wniosek, że jesteśmy sami, jeśli nie w całym Wszechświecie, to przynajmniej w lokalnym systemie galaktyk, uzasadniony jest nie gorzej, lecz znacznie lepiej niż tradycyjna koncepcja wielości zamieszkałych światów." Josif Szkłowski znany jest polskim Czytelnikom z wydanej u nas pięknej książki Wszechświat, życie, myśl7, poświęconej omówieniu problemów życia poza Ziemią. W pracy tej – jak pamiętamy – autor prowadził do nieuchronnego wniosku: prawdopodobieństwo istnienia bytów rozumnych we Wszechświecie, poza Ziemią, jest bardzo duże. Wydaje się ciekawe, iż ten uczony, niegdyś jeden z gorliwszych obrońców idei wielości cywilizacji pozaziemskich, w ostatnich latach tak radykalnie zmienił pogląd na tę sprawę!
Nie przytaczam opinii licznych uczonych będących zwolennikami tezy, której broni Ditfurth. Moim celem jest tylko zwrócenie uwagi na istotną rozbieżność poglądów także i w tej kwestii.
Jeśli przecież zgodzimy się z założeniem o wielości cywilizacji kosmicznych, w koncepcji "wspólnoty kosmicznej" pozostanie niestety jeszcze jeden słaby punkt. Mianowicie – w problemie technicznej realizacji łączności między ośrodkami życia rozumnego. Utworzenie wspólnej "superkultury" wymaga stałej wymiany informacji. Nośnikiem tej informacji muszą być fale elektromagnetyczne, bo szybszego posłańca nie znamy. Ale nawet ich gigantyczna szybkość jest za mała wobec rozmiarów przestrzeni kosmicznej. Rozmowa, w której wymiana myśli trwa tysiące lat (bo większość hipotetycznych cywilizacji może być od siebie wzajem odległa o tysiące i więcej lat świetlnych8) przestaje mieć sens. W każdym razie traci sens dla istot, których życie trwa najwyżej 100 lat, a cała historia ich cywilizacji liczy około 10 tysięcy lat.
Z naszego punktu widzenia możliwe jest więc przechwycenie sygnału od innych istot rozumnych i wysłanie własnego sygnału do nich. Można też liczyć, że w "rozsądnych" odległościach od Słońca znajduje się choć jedna obca inteligencja – mimo że nadzieja taka ma bardzo kruche podstawy. Ale niemożliwa jest normalna, stała łączność z wieloma cywilizacjami, jaka byłaby konieczna dla stworzenia ditfurthowskiej kultury międzygalaktycznej.
Chyba że znajdziemy zupełnie inne możliwości przekazywania sygnałów... To wszakże musiałoby oznaczać odkrycie nowych, nie znanych jeszcze praw fizyki.
Ditfurth należy do tych popularyzatorów nauki, którzy mają indywidualny, charakterystyczny styl pisarski. Stylem tym przekazuje w sposób jasny najbardziej zawiłe sprawy z zakresu współczesnej wiedzy o przyrodzie. Przedstawia też własne, niekiedy bardzo oryginalne przemyślenia tych spraw, własne wnioski i pomysły. Nie musi trzymać się wyłącznie tych interpretacji, które obecna wiedza przyjmuje za obowiązujące, nie musi też przywoływać tysięcy zastrzeżeń – książka ta nie jest podręcznikiem ani pracą naukową. Wszakże powinienem zwrócić uwagę Czytelników na sformułowania autora, które wydają się dyskusyjne, zbyt daleko idące czy po prostu niejasne (specjaliści znajdą zapewne takich sformułowań więcej).
Autor "historii naturalnej wodoru" dowodzi przekonywająco, że prowadząca do powstania życia ewolucja materii odbywała się "samoczynnie, sterowana wyłącznie przez właściwości wynikające z atomowej budowy uczestniczących w tym procesie materiałów oraz przez prawa natury" (s. 121–122). Ditfurth – jak myślę – chce podkreślić, iż wyklucza w tym procesie udział jakichś czynników zewnętrznych, sprawczych. Ale powinniśmy sobie zdawać sprawę, że w tym miejscu (a i w niektórych innych) niebezpiecznie zbliża się do potępionego już w nauce "wulgarnego mechanicyzmu" czy – jak by delikatniej powiedzieli dzisiejsi filozofowie – do tzw. redukcjonizmu. Chodzi po prostu o to, iż zdaniem większości biologów, zjawiska i prawidłowości biologiczne nie dają się całkowicie sprowadzić (zredukować) do fizyki i chemii, nie dają się wyjaśnić do końca wyłącznie na gruncie prawidłowości fizykochemicznych.
Inne znowu ustępy książki skłaniają do wrażenia, jakby jej autor hołdował jakiemuś "naukowemu pan-teizmowi", jakby obdarzył samą naturę swoistym rodzajem świadomości, rozumu. "Możliwość świadomości i inteligencji była założona i daje się stwierdzić na tym świecie od samego początku" – pisze we wstępie (s. 34). Albo:.....dążenie do celu i przystosowanie, uczenie się i dokonywanie prób, twórcza inwencja, a także pamięć i wyobraźnia – wszystko to istniało już dawno, zanim pojawiły się mózgi" (s. 31).
Nieporozumienie może wyniknąć z faktu, że Ditfurth nadaje tym wszystkim pojęciom nieco odmienne znaczenie niż to, w jakim przywykliśmy je używać. Właśnie dlatego nie powinien się nimi posługiwać w takim ujęciu. Lepiej w tym wypadku mówić o ewentualnych analogiach do funkcji i zachowań właściwych mózgowi, lepiej tego rodzaju terminy wyjaśnić na gruncie cybernetyki i teorii systemów. Stwierdzenie, iż "możliwe jest istnienie rozumu bez istnienia mózgu" (s. 29–30), jest stanowczo zbyt daleko idącą przenośnią – nie możemy się z nim zgodzić, nie chcąc opuścić obszarów nauki.
Oryginalną koncepcją Ditfurtha jest myśl, iż mózg ludzki jest czymś w rodzaju integratora inteligencji, wyobraźni, pamięci, które już istniały w przyrodzie przed mózgiem, że świadomość ludzka może być ujmowana jako kombinacje elementów już zastanych. Nie wydaje się to zbyt jasne – na pewno również autor nie docenia niesłychanie istotnej w rozwoju mózgu i świadomości roli zachowań i doświadczeń społecznych, w ogóle środowiska społecznego. "Świadomość" jako właściwość ludzkiego mózgu nie jest poza tym sumą czy kombinacją jakichś elementów – jest zasadniczo nową jakością, która na Ziemi pojawiła się – jak sądzimy – wraz z pojawieniem się Człowieka. Dyskusja na ten temat pozostaje oczywiście otwarta.
Z innych spraw: kiedy Ditfurth powiada, że "istotne i elementarne warunki naszego bytu zostały z góry ustanowione i zdecydowane już na początku świata" (s. 78) albo że "historia świata jest historią rozwoju tego, co w tym początku było założone" (s. 158) – brzmi to tak jak wykładnia skrajnego determinizmu i przypomina zarzuconą od wieków teorię preformacji (wedle której w jaju lub plemniku tkwi już całkowicie ukształtowany miniaturowy organizm; Wszechświat w pierwszych chwilach swego istnienia byłby więc takim "jajem", zawierającym wszystko, co się później pojawi). Jednakże, jak sądzę, sformułowanie to jest tylko niezręcznym wyrażeniem bardzo ważnej i bardzo trafnej idei, będącej osnową tej książki. Mianowicie idei, że zrozumienie dzisiejszego stanu przyrody (i nas, jako jej części) jest absolutnie niemożliwe bez poznania historii rozwoju przyrody, wszystkich etapów jej ewolucji.
Nauka zwykle zmierza do syntez. Współczesna nauka wytrwale zdąża ku syntezie najogólniejszej, dającej jednolity obraz świata, w którym makrokosmos łączyłby się z mikrokosmosem, żywe z nieożywionym, przeszłość – z teraźniejszością i przyszłością. Wśród przyrodników przeważa dziś jednak pogląd, iż stworzenie nowych, uogólniających teorii mniej zależy od wykrycia jakichś nie znanych jeszcze faktów i prawidłowości, bardziej zaś od zmiany naszego sposobu myślenia o faktach już poznanych. Jednym słowem, zrozumienie rzeczywistości musi wiązać się z nowym spojrzeniem na rzeczywistość.
Sądzę, iż Hoimar von Ditfurth kieruje się takim właśnie przekonaniem i chce je uzasadnić. Dlatego ważną zaletą tej książki wydają mi się próby ukazania pewnych nawyków myślowych, do których jesteśmy z wielu względów przywiązani, a które utrudniają rozumienie najnowszych wyników nauki. Na przykład, ponieważ wiedza o rzeczywistości podzielona jest na liczne, nieraz bardzo wąskie segmenty (systemy nauczania utrwalają te podziały), mamy skłonność do rozdzielnego traktowania również samej rzeczywistości. Łatwiej na ogół przyswaja się "rozczłonkowany" i zarazem statyczny obraz świata; trzeba czasem sporego wysiłku, by dostrzec wielorakość powiązań, współzależność zjawisk i zmienność wszystkich rzeczy – a zwłaszcza ich historyczną naturę.
Ditfurth stara się pokazać, jak łatwo umysł poznający wpada w zasadzki antropocentryzmu, jak zawodne jest zaufanie do tzw. zdrowego rozsądku i do możliwości własnej wyobraźni. "Niewyobrażalność" czegokolwiek nie jest żadnym argumentem przeciw istnieniu "niewyobrażalnego". To prawda – w XX wieku postęp nauki zmusza do rozwoju również naszą wyobraźnię. Zaczynamy zdawać sobie sprawę, że w przyrodzie to, co uważamy za najbardziej dziwne i nieprawdopodobne, jest bardziej prawdopodobne od tego, co przywykliśmy uważać za "naturalne" i oczywiste.
Logika sterowanych prawami przyrody przemian Wszechświata jest dla autora te...
magazyn13