JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI SEMKO CZASY BEZKRÓLEWIA PO LUDWIKU (Jagiełło i Jadwiga) TOM PIERWSZY Jesieniš 1382 roku, w poczštkach padziernika, mało się jeszcze zbliżanie zimy czuć dawało. Ludzie stšd różne wycišgali wnioski, twierdzili niektórzy że mrozy i niegi przyjdš nierychło. A że i ptactwo nie wszystkie jeszcze ku południowi odleciało, inne też znaki przedłużone ciepło zapowiadały na polach się jeszcze wieniacy z radełkami około roli krzštali i bydełko z owcami szło na paszę, bo trawa zieleniała jakby wiosnš chociaż tak zdrowš i posilnš jak wiosenna nie była. Na Wile tuż pod Płockiem rybacy i przekupnie, co różny towar spuszczali z wodš, korzystali z wezbranej jesiennym przyborem rzeki. Z wysokiego brzegu, od zamku widzieć było można tu i ówdzie przesuwajšce się czółna, łodzie i większe statki. Wieczór nadchodził i słońce jaskrawo ozłacalo obłoki, jakby nazajutrz na wiatr zanieć się miało gdy duża łod, którš dwóch ludzi pędziło, ukazała się w dali i kołujšc a zbliżajšc zwolna ku brzegom szukała miejsca dla przystani. Szła ona pod wodę, dwaj powożšcy, to wiosłami, to długimi dršgami, gdzie dna mogli dostać, pracowali silnie, aby się oprzeć pršdowi Znali oni widać dobrze Wisłę swš, wiedzieli, gdzie były głębie a mielizny, bo mieniali wiosła i długie żerdzie z wielkš pewnociš, zawczasu. Ubiór ich wskazywał też, że tutejsi być musieli. Duża ich łód pełnš była niewodów i rybołowskich przyborów, w cebrzyku pluskały złapane płocie i małe szczupaczki. Oprócz dwu przewoników nie widać było nikogo. Z bliska dopiero dostrzec można było na dnie garć słomy 23 i wiszaru, na nim sukiennš pociółkę, a w kšcie pod ławš skurczonego co, szarš osłonionego opończš. Człek ten, w łódce jakby schowany i ukryty, zdawał się spać czy odpoczywać, głowę miał osłoniętš, twarz zakrytš, niewidocznš. Nie poruszał się długo. Ludzie w milczeniu sterujšcy ku brzegowi spoglšdali nań niekiedy, między sobš co szepczšc po cichu, jak gdyby budzić go nie chcieli. Nie spał on wszakże i szara opończa, cokolwiek uchylona, dozwalała mu widzieć, gdzie się znajdował. Łód miała już przybijać nie opodal od zamku, którego mury na górze i krzyż na tumie* widać było, gdy leżšcy na pokładzie całkiem opończę odrzucił, głowę uniósł trochę i poczšł się przygotowywać do wylšdowania. Spod kapturka, który odrzucił, widzieć się dawała blada twarz jego i głowa okryta czapeczkš futrem obramowanš z uszami. Wyszarzana suknia spodnia, ciemnej barwy, z sukna grubego, krojem swym zdawała się oznaczać, że podróżny do duchownego należał stanu. Nosili jš naówczas i tacy, co żadnych więceń nie majšc, do nich się przysposabiali. Jeżeli klechš w istocie był leżšcy w łodzi, to chyba jednym z tych ubogich, wędrownych, którzy sukni księżej używali, aby w niej po dworach, miastach i klasztorach łatwiej znaleć gocinę, włóczyć się i żebrać. Znajdowało się naówczas klechów niemało handlujšcych przepisywanymi modlitewkami, ewangeliami, zaklęciami od chorób, którzy też czytywali błogosławieństwa, więcili domy itp. Z twarzy naszego wędrowca trudno było czego się domyleć, a nawet wiek jego rozpoznać. Starym nie był, ale i na młodzieniaszka nie wyglšdał... Zarostu wcale prawie nie miał, tylko gdzieniegdzie rzadki włos krótki, na tej wyschłej roli biednie porastajšcy. Żółta skóra okrywała mu policzki, jakby nalane i zbrzękłe, a fizjognomia, mimo fałdów, co jš pokrywały, więcej wyżyta niż zestarzała, należała do tych, co się z wiekiem */tum kociół katedralny. 24 zmieniajš mało. Dziećmi tacy ludzie wydajš się starzy, podżywszy zdajš się młodzi. Rysy miały babiš jakš miękkoć, wyraz dziki, szyderski i niemiły. Oczu dwoje ciemnych, małych, ostro patrzšcych, biegajšcych żvwo i niespokojnie, skierowanych teraz na wodę, wlepione w niš nieruchomie, oznaczały, że się zadumał głęboko... Z nałogu poruszały się one nie widzšc nic i do jednego punktu wracały machinalnie. Rękš jednš sparłszy się na rozpostartej opończy, drugš trzy- mał na kolanach. Obie one z palcami długimi, suchymi, wybielałe, nigdy pewno nie pracowały, bo ani skóra na nich zgrubieć, ni opalić się nie miała czasu. Wypieszczone były jak niewiecie. Żółtawa powłoka twarzy okrywała je także. Włos spod czapeczki wymykajšcy się, nie bujny, jakiej niepewnej barwy, ciemnawy, w skšpych kosmykach spadał na skroń i szyję. Z białš tš twarzš i rękami strój się niezbyt godził, bo był zmięty, wyszarzany i ubogi. Sukno w wielu miejscach barwę postradawszy więciło nićmi białawymi. Długie poły sutanny nie okrywały nóg, na których proste buty z mało co zadartymi nosami, bez ozdób i oków, jakie wówczas noszono, zrudziałe były i popękane. Skórzany pasek obejmował mu biodra, a przy nim z jednej strony lichy, mały mieczyk podróżny w prostej pochwie ze skóry zbrukanej, z drugiej wisiała tobołka* na guzy spięta, jakiej pisarze w podróży zażywali. Zaczynało już się ciemniać, gdy łód nosem się wryła w piasek na brzegu, zachwiała się i stanęła. Z tyłu stojšcy wiolarz ogromnym dršgiem wepchnšł jš tak na lšd, aby suchš nogš wysišć z niej było można. Wstrzšnięcie to nagłe, które myli podróżnemu przerwało zmusiło go też zaraz powstać na nogi. Chwycił opończę, otrzepujšc jš z zielska i słomy, które do niej przylegały, poprawił czapki, ocišgnšł pas, obejrzał się na dno statku, jakby tam */tobołka (starop.) torba podróżna 25 Jeszcze szukał czego, i z ludmi co poszeptawszy poczšł się na brzeg wybierać. Przewonicy spoglšdali nań na wpół z poszanowaniem jakim, wpół z pewnš obawš. Gdy wstał, okazał się niepoczesnš, chuderlawš figurkš, której ręce i nogi długie, laskowate, główka spiczasta na szyi cienkiej osadzona, trochę przygarbione plecy osobliwš powierzchownoć nadawały. Twarz zadumana rozbudziła się, gdy powstał, oczy zaczęły biegać żywiej, ale trudno było znowu odgadnšć, czy się z przybycia radował, smucił lub niepokoił nim. Wyskoczył z łodzi na brzeg dosyć zręcznie, a że zapewne tu nie po raz pierwszy gocił, oczyma rzuciwszy w prawo i lewo, dopatrzył zaraz nie opodal cieżynę, która pomiędzy płotami dwóch ogrodów pięła się w górę. Nie potrzebował przewodnika i nie łatwo by go tu znalazł w tej porze. Ogrody stały puste, bo z nich rzepę i inne zieleniny powykopywano, badyle tylko suche, połamane tyczki, powyrywane zielsko się gdzieniegdzie walało. Dróżyna do rzeki przez rybaków wydeptana wprost prawie na przedmiecie prowadziła, pod murami obwodowymi roz- siadłe. A że na podzamczu zatrzymywać się nie mylał przychodzień dostawszy się na górę, między słomš i dranicami kryte chałupy dalej wšskimi i krętymi uliczkami musiał przedzierać się dobry kawał, nim do miejskiej dostał się bramy. Stała ona jeszcze otworem, straży nawet przy niej nie było; tylko co bydło z paszy przypędzili pastusi i w ulicy, która od miejskich wrót do zamku wiodła, widać było jeszcze spónione krowy, powolnym krokiem do znajomych sobie domostw dšżšce. Niektóre u wrót stały i ryczšc wpuszczenia się dopominały. W ulicy oprócz pastuszków, bydła, dziewczšt, które z wiadrami pełnymi przesuwały się z jednych podwórków na drugie, mało widać było ludzi. 26 Miasto, chociaż grubym murem z basztami obwiedzione, z dala pokane, wewnštrz nie bardzo się czysto i ozdobnie przedstawiało. Jesienne kałuże stały w porodku drogi, którš wozy poryły głęboko, gdzieniegdzie kupy miecia niedaleko od domostw, w częci już trawš porosłe, okazywały, że o wywożeniu ich nikt nie mylał. Jeżeli deszcze nie sprzštnęły. Bokami tu i owdzie leżały potrzaskane kładki, aby czasu błota suchš nogš z chaty do chaty przebrnšć można. Dworki ku ulicy zwrócone lub głębiej stojšce w podwórkach, płotami od niej oddzielone, z grubych bierwion sosnowych pobudowane, z dachami wysokimi, wszystkie do siebie podobne, niczym się nie odznaczały od chałup włociańskich, chyba trochę większymi rozmiarami. Nad niektórymi z nich dym się już podnosił, parujšc przez nieszczelne pokrycie i szparami wyciskajšc się dokoła. Mało z nich było glinš polepionych i cokolwiek czyciejszych lub w dymniki opatrzonych. Tu i owdzie zamiast ciany domu wychylał się ogródek z drzewami, na których jeszcze resztka lici pożółkłych się trzymały; sterczały wrota kryte z furtš lub tyn* i ostrokoły... Nad nimi żurawie studnie występowały ciemno malujšc się na niebie, jeszcze zorzš wieczornš rozjanionym. Życie przy schyłku dnia całe się już do wnętrza domu tuliło, których pouchylane okienniczki wiatło ognisk i dym czerwony widzieć dawały. Po nich snuły się cienie niewiecie to w namitkach* na głowie, to w wieńcach i kosach. Podróżny pod chatami się przesuwajšc kroczył długo większš ulicš aż ku rynkowi i targowicy, do której nie doszedłszy zwrócił na prawo między cianiejsze opłotki i ogrody i tu do wrót wysokich dopadłszy chwilę im się przypatrywał. Wiele im podobnych pominšł, rozglšdał się więc, czy nie omylił. Większa brama wjazdowa stała już zaparta, dla pieszych */t y n ogrodzenie warowne namitka (gwar.) ubiór głowy mężatek; chusta 27 była furta osobna na parę wschodów podniesiona. I tę już podróżny znalazł zamkniętš, tak że do niej kołatać musiał. Nierychło kroki w podwórzu słyszeć się dały, zasuwa w furcie podniosła ostrożnie i otworzono jš zobaczywszy przychodnia. Stara kobieta w okopconym od dymu zawiciu na głowie, milczšc, skłoniła się nieco gociowi, który żywo jš pominšwszy szedł ku domowi w głębi stojšcemu. Porzšdniejszym on był i czyciejszym od innych wielu, okna miał nieco większe i w częci zaszklone, a do budynku głównego przytykał rodzaj ...
Domator2