Kraszewski Józef Ignacy - Pan major.rtf

(274 KB) Pobierz

JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI — DZIEŁA

PAN MAJOR

POWIEŚĆ

Inne miasta żyją teraźniejszością, przyszłością. Kraków żyje przeszłością samą, zaczerpniętymi w niej siłami, odkradzionym od niej życiem, tlejącym pod szarymi popioły.

Wszystko w nim stare; nawet młodość rozkwita poważniej, trwać się zdaje króciej i zlewa co prędzej z harmonijnym tonem całości.

Wszelka budowa nowsza, powłoka świeższa razi w starym Krakowie, na którego licu szczerby, marszczki, mchy i pleśnie są jakby blizny wyniesionymi z historycznego pobojowiska wieków. W ulicy też spotykasz przeważnie starców i staruszki, młodość zdaje się ukrywać i wstydzić siebie: na sukniach widać zużycie, na twarzach zadumanie, progi próbuje porastać trawa, a mury zdobywają drzewa, gmachy zdają się gniewać na ręce, co je podtrzymują, odejmując im fizjognomią zgrzybiałą, która najlepiej miastu grobów przystała. Obcy człowiek, przybywający do tego muzeum, zrazu zrozumieć go nie może i od dworca kolei począwszy, na którym spotyka ludzi tak dziwnie zaniedbanych i zbrukanych, jakby po jałmużnę przyszli, powozy z końmi wyglądające na przeszłowieczne zabytki, wszystko go zdumiewa i niepokoi.

Ludność w mieście zdaje się odpoczywać, tu i ówdzie snują się ludzie najdziwaczniejszych postaci i twarzy, zadumani, przeżyci, wlokący się powoli bez celu, nikt się tu nie spieszy, nikomu czas nie jest drogi i mnóstwo osób wszelkiego stanu gromadzi się, patrzy, myśli, pogrąża w jakichś marzeniach. Tłumy snują się jakby uśpione, senne, wyczekujące czegoś, przygniecione jakimś życia niesmakiem.

Ale wpatrzywszy się w lica tych ludzi, na pierwszy rzut oka zwiędłe i pożółkłe, dostrzeżesz na nich nigdzie indziej nie spotykanego charakteru. Panuje na nich jakaś duma pańska siebie pewna i naigrawać się zdająca z teraźniejszości.

Żebrak spogląda na cię prawie z tą litością, z jaką ty powinien byś patrzeć na niego... czuje się on potomkiem jakiegoś wielkiego rodu, co kosztował tu czasów szczęśliwszych, nosi w swej torbie talizman, który mu gorycz i głód dni powszednich osładza. Przyjmując grosz, zdaje ci się robić łaskę.

Nikt ci się nie przystraja i nie przypochlebia powierzchownością, wszystko przedstawia się w łachmanach królewskich z dumą granda hiszpańskiego, udrapowanego w aksamitną togę. Kościoły poczerniałe wzdrygają się ozłocić na nowo, złoto starłoby z nich przeszłość nieocenioną, nikt pyłu nie ociera, bo to pył kości spopielałych, nikt nagromadzonych nie tyka gruzów.

W innych miastach Europy już to, co się zowie cywilizacją, przyoblekło nawet twarze niwelacyjnym jakimś przyzwoitości pozorem, charaktery nie śmieją wpływać na nie, na masce nie widać nic oprócz znamienia ogólnikowego człowieka XIX wieku, indywidualności poznikały — tu na obliczach widać jeszcze całą grę namiętności, wrażeń, charakterów, bólu, tęsknot i pragnień. Człowiek nadto jest dumny, żeby się ukrywał, jest, jakim jest, i dla malarza nie ma ciekawszych studiów ludzkiego lica nigdzie jak tutaj. Czytasz jak w księdze otwartej dzieje prawie każdej z tych żywych cegieł wielkiego gmachu, na każdym czole napisana historia człowieka, z każdych oczów myśl tryska szerokim strumieniem, żywa i gorąca... Nigdzie rysy te, na pozór tak jednostajne, dziwniejszej nie doszły rozmaitości, od ideału do karykatury masz tu wszystko, co z twarzy człowieka uczynić można... Dodaj do tego postacie najosobliwiej wykształtowane nałogiem, obyczajem, znękaniem, zobojętnieniem, dodaj suknie, pokrajane jakby umyślnie dla tej ludności nieboszczyków, z grobowego zda się całuna, pokapanego woskiem świec katafalkowych... oryginalniejszego nic nie napotkasz nigdzie w XIX wieku.

Tylko autochtoni mogą nie czuć i nie widzieć, jak drogocennymi są dla znękanego jednostajnością Europy nowej owe leki. W istocie o wał opasujący gród zdaje się opierać fala, co nieustannie oblicze ziemi coraz nowo przetwarza. Tu cisza i martwość świata, który walczy i opiera się powszechnemu prawu metamorfozy nieustannej, będącego nieustannym grobowcem; tu cała siła, jaką Bóg dał, zużywa się na to, by nie żyć, ale trwać, nie zmienić się, nie przerosnąć. Człowiek, nawet przesadzony z innej strefy, przywykły do zrzucania skóry coraz nowej, traci powoli tę władzę, martwieje i zrasta się z tym światem skamieniałości.

Kreślim obraz, nie wyciągamy wniosków, determinujemy stan, nie sądząc, co z niego wyrosnąć może. Tak jest, a jest to wielce oryginalnym, dziwnym. Jeśli się kto chce zaznajomić z przeszłością, niech tu wnijdzie, ale zrzuci już domino XIX wieku na progu. Z fizjognomią wychowańca stolic współczesnych nie przejdzie przez ulicę, żeby go ulicznicy nie ścigali. Tu się nie godzi być dzisiejszym, coś wczorajszego tylko czyni znośnym człowieka, indywiduum jak z igły samo się siebie wstydzi... W sklepach nie wiadomo, czy co prócz starożytności znaleźć można, ale za to, cokolwiek przeżyło się i znikło gdzie indziej, odnajdzie się tu pewnie.

Handel, najruchawsza rzecz w świecie, tu ma jeszcze jakąś inną fizjognomią; kupiec siedzi i czyta, zapytany, zdaje ci się łaskę czynić, jeśli odpowie, wszyscy się znają, wchodzący często dla gawędy więcej niż dla kupna przybywa, przysuwa stary stołek, stękają we dwóch. Zbiera się kupka... gospodarz sklepiku, gościnny, czasem przyjmuje jak w domu, nie idzie mu o zysk; jak w przededniu tysiącznego roku, jutro się spodziewa ruiny, a więc wszystko jedno. Spytasz o przedmiot, nikt nie wie, czy gdzie jest w sklepie, na składzie, na strychu, pod pyłem, a jeśli to coś nowszego, uśmiechają się, ruszając ramionami — na co się to komu zdać może? Ot!!

Całe też społeczeństwo grodu, choć jak stara kumoszka lubi plotki i bliźniego jeść się nie wzdryga, gdy głodne... żyje by jedna rodzina... Powie ci pierwszy spotkany historią każdego, a przybysz, co tu wpadnie, spływa po wierzchu tych fali, nie mogąc się w nich ukryć na chwilę. Nic niespodzianego, a miasto ma swe rozrywki coroczne, comiesięczne, cotygodniowe i cogodzinne. Trzyma się świętych tradycji czując ich cenę, i żyje tak chlebem prądnickim, jak zabawą pradziadowską... odwieczną. Każdy Barnum, który przybywa w nadziei zwabienia nowością, oszukuje się okrutnie, bo tu nowość jest zbrodnią, nie tylko nie pociągającą, ale odstraszającą od siebie, przerażającą człowieka; grozi ona szczerbą gmachowi, który stać pragnie i jak piramidy zwyciężyć wieki, zjeść rdzę, zniszczyć zniszczenie. Takim jest Kraków teraźniejszy, a biada temu, kto pod pozorem i w imię postępu nie uchyli przed nim czoła, kto by się ważył lekceważąco u tego monumentu przeszłości uśmiechnąć. Uśmiech ten byłby szyderstwem wśród poświęconego cmentarza.

Wielkim majestatem mówi do duszy wędrowca naprzód ta ulica cicha od Floriańskiej Bramy, w której palą się lampy przy obrazie katafalkowym blaskiem pogrzebu — potem niezrównany Rynek... wpośród którego ciemnoczerwony, oczerniały kościół Panny Marii strzela swą jedną ukoronowaną wieżycą gdzieś aż ku niebiosom... Dokoła świątyni kamień napiętnowany jakimś słowem, twarzą, startym obliczem, krzyżem lub godłem... Spoza krat widzisz potrzaskane stosy drzewa i kamieni, których nikt się tknąć nie waży, bo któż wie, co by zniszczył, czyniąc porządek?... Omszone kamienie wyczekują ruiny lub odnowienia cierpliwie, a wkoło nich co dzień lata uskrzydlona, strzegąc ich — modlitwa... Twarz w twarz, jedyne dziecko Ratusza — który padł, nim się w przeszłości rozkochać umiano — patrzy wieżyca miejska w swą panią, Wieżę Mariacką. Zdają się po nocach rozmawiać z sobą... ale któż je zrozumie i kto ich szepty powtórzy? Ratuszowa sierota z podartymi boki, na których znać jeszcze odjętych jej kości wyciski, męczennica osamotniała, stała się grobowcem domu, którego była ozdobą. Pusto wieje w jej wnętrzu wiatr po nocach, ale nie śmie szarpnąć z niej cząsteczki, bo to świadectwo murowane stać musi wieki... Wie to wiatr lepiej niż ludzie... Szanuje on i Sukiennice, gdy się pod sklepienia ogromnej sali balowej zabłąka. Wpada do niej jak urwis szalony, ale w tej ciszy ciemnej, ogromnej, przelękły przypada w kącie i zamiera... Choć dziwnie zaprawdę wygląda sala balowa... w której świecznikach kotwicowych jeszcze by znalazł niedogarek świecy dawno, bardzo dawno zagasłej, herbowne paludamenta pył gruby pokrywa... Na posadzce, po której ślizgały się pani Kossowska, Potocka i... tutte ąuante... Stoją wory z mąką i wąsata przekupka w zatłuszczonej sukni dokazuje jak w domu... Drzwi, które wiodły do gabinetów dla pięknych pań poprzybieranych w makaty, wiodą do sklepików żelastwa, słoniny... Któż tam wyliczy jakich życia nędzy potrzeb — a jakby na przekorę zbytkowi, który tu balować śmiał, nędza i trud spocony rozłożył się aż w jego przybytku chwilowym, nie starłszy panegiryków z naddrzwi, nie powywracawszy kandelabrów nad głową... Kotwice nie świecą... a łojowa świeczka przekupki pali się tu co dnia... Bieda zawsze przeżyje bale.

Gdyby gmach ten zakaszlał, zdaje się, że runąłby natychmiast, szczęściem ziemia się nie wstrząsa, a słoty przechodzą, nie nabawiając go kataru. Stoi więc ta majestatyczna pustka, a w niej, jak w muszli perłowej drobne żyjątka, ruszają się handelki groszowe na popiołach cynamonowych ogniska Wierzynka...

Tak wszędzie wczorajsza wielkość pokrajała się na kawałeczki, idąc w spadku na maleńkich ludzi — każdy swoje cząstkę wziął pod pachę i nosi ją z sobą. Stąd ta duma ludzi, którzy między sobą korowaj przeszłości pokrajali. W każdym podwórcu tych domów, co otaczają Rynek, w każdej klatce małej bocznej uliczki, choćby ją malatury kilku pokoleń pokrywały coraz nową koszulą, opadającą w suchych łuskach nazajutrz po świętokradzkiej mazaninie, domacasz się pamiątek niespodzianych a mówiących często więcej niż najwspanialsze monumenta.

Już w progu u bramy przejmuje cię dreszcz na widok tych szachownic światła i cieni pod gotyckimi łuki, wśród pnących się wschodów, poczepianych ganków i pouwieszanych przybudówek. Gdy z mrokiem oswoją się oczy, ze ścian wychodzą godła, lata, imiona, znaki, zabłysną misterne żelazne okucia, wysuną się odrzwia żłobione spod grubych wapna pokryw... i hieroglify przeszłości zagadają sfinksowym językiem... Co krok spotka cię niespodzianka malownicza, jakieś żebro wielkoluda kamiennego, które próżno karły nadkosić się starały. A któż opowie tajemnice piwnic i strychów, grubych murów, których wnętrzności nikt nie zna, i kryjówek, których zagadki śmierć wydać nie dopuściła. Czasem runie kawał kamienicy sam, jak by mu się uprzykrzyło dźwigać zbyt długo powierzone skarby, i posypią się zbutwiałe papiery... więcej pamiątek niż złota... Co dzień ktoś tu coś nowego odkrywa, a w rzeczy zakryte jest wszystko prawie.

Kto wam powie o nowym domu w Krakowie, nie wierzcie mu; nowe są tylko kletki i szałasze, których nikt strzec nie będzie, a powietrze ich tutejsze nie wyżywi... ale o zniszczeniu starego czegoś powieściom nie wierzcie równie; w tej atmosferze zachowawczej to, co runie i obali się... jeszcze stoi tak w pamięci, oczach, jak by w rzeczywistości istniało. Starzy ludzie opowiadają, że w piękne noce księżycowe, byle oczy dobre po temu, w Rynku można widzieć obalony Ratusz takim, jak był.

I tak jest wszędzie...

Na ulicy Sławkowskiej (nie mogę powiedzieć, w którym miejscu i pod jakim numerem, aby dzisiejszemu posiadaczowi tego kawałka muru nie czynić przykrości), stoi jedna z bardzo starych kamienic od wieków będąca w posiadaniu rodziny... ale imienia nie pamiętam także, nazwiemy ją choćby... rodziną Matesów.

Z dwóch stron ściśnięta ścianami wielkich gmachów, które należały do możnych familij, kamienica ta ma trzy okna od frontu, w dole bramę niską wjazdową i jedno tylko zakracone przy niej okienko. Nad drugim piętrem wznosi się szczyt z parą oknami, szczyt gotycki zębiony... którego trójkątne zakończenie zdobi kamień ze znakiem czy godłem, tak dobrze zamalowywanym wapnem, iż już archeologa nawet oko oznaczonego imienia nadać mu by nie śmiało. Wprawdzie jest to coś między gryfem skrzydlatym a lwem św. Marka pośredniego, ale Bogiem a prawdą, mógłby to równie być pierwiastkowe i ptak, i leżący człowiek, i cudowne drzewo, i symboliczny kwiat. Gdyby epoka, w której kamień został wyrzeźbiony, mogła być z pewnością zadeterminowaną, archeologia systematyczna, poszukawszy w swych rejestrach, znalazłaby pewnie zwierzę i symbol ad hoc, ale kamienica ta istniała odwiecznie, bo najstarsze akta miejskie już ją starą Matesów gospodą zowią. Czemu gospodą? to niech tam już uczeni rozwiążą.

Dosyć, że dom dla ludzi dobrego serca i łatwej imaginacji mógłby uchodzić za współczesny Krakusowi, a z małym wysiłkiem można by w nim dostrzec gospodę owego Skuby inwentora trefnego trucizny na smoki, w kamieniu zaś można by widzieć smoka... i... tysiące innych rzeczy.

To pewna, że przekroczywszy bramę starą tak okutą, jak by oblężenie wytrzymywać była niegdyś obowiązaną, w korytarzu już czuć starożytność. Sklepienia niskie, ciężkie poprzedziły jeszcze gotyckie budowy... mury grube... tu i ówdzie pod pobiałą przedziera się rzeźba pochowana i zalepiona. Na wschodach ciemno, wchodzi się na nie przez arcydzieło ślusarskiej roboty, przezroczyste podwoje we floresy, na których wśród kwiatów od rdzy zjedzone stoją niedobitki gotyckich liter jakiegoś pobożnego pozdrowienia... I tak co krok, w izbie przy bramie, w lochach pod bramą, w komnatach pierwszego piętra, w izbach drugiego, na strychu, w całym domostwie, które, nie mogąc się rozpierać na boki, wyjechało w głąb daleko, wkupiło się na place dawniej cudze i poszło światła szukać na sąsiedniej ulicy lub ponad dachami sąsiadów.

Widocznie nie jeden to człowiek ani wiek budował, murowano, zbijano, lepiono, psuto, naprawiano i z tych usiłowań kilkusetletnich wyrósł ul osobliwy, po którym z nicią Ariadny tylko podróżować było można. Nieostrożny przechodzień, który, ufny w owe trzy okna od ulicy, zapuszczał się na wschody i korytarz z odwagą i zarozumiałością nie wierzącego w obłędy człowieka, po kilku chwilach wędrówki spadłszy w dół, podniósłszy się do góry, pokręciwszy się w lewo i prawo, ostatecznie zmuszony był domagać się litości i przewodnika, bo ani nazad, skąd przyszedł, ani tam, gdzie iść chciał, nie trafił. Niejednemu ta przygoda wcale nieprzyjemną sprawiła niespodziankę, albowiem w domu Matesów (przed kilku laty) niełatwo się było dowołać żywej duszy... Lokatorowie z fortepianami, przywykli do tapetów, odwykli od progów, nie lubiący sklepień i okien sali głęboko w murze siedzących, że do nich jak do osobnych pokoików przechodzić potrzeba — wyrzekli się tego domu zupełnie, na dole tradycyjnie mieszkał zawsze jakiś szewc (może od czasów Skuby)... na pierwszym piętrze stary Mates, inaczej zwany panem Sykstusem lub Sykstem... na drugim jego siostrzenica Jadwisia ze służącą starą i kucharką razem, Kunegundą, na strychu kilka gołębi... W głębi domu, w zakomurkach i izbach, komorach, komnatach i dupkach, nie było nikogo oprócz myszy i czarnego kota, który, nad wyplenieniem ich na próżno pracując, utył, zniedołężniał i dał eksterminacji za wygraną, gdyż panna Kunegundą przez wzgląd na wiek dodała mu młodszego adiutanta...a jemu naznaczyła emeryturę miski kuchennych ochłapów.

Lat temu jeszcze kilka wprzód skromni lokatorowie mieścili się na tyłach domostwa i może by byli wytrwali, ale pan Sykstus utrzymywał, że nie ma się gdzie sam pomieścić, i różnymi sposoby się ich popozbywał... Był wszakże sam jeden i jedyny... dlaczego zaś co dzień mu się robiło ciaśniej, to da poznać bliższe wpatrzenie się w pana Syksta Matesa, który na to ze wszech zasługuje względów.

Zacny ten potomek rodziny krakowskiej, która w radzie i magistracie zajmowała niegdyś ważne urzęda, przyszedł na świat w tych czasach, gdy już mieszczaninowi krakowskiemu niewiele pozostawało do czynienia. Handel, który jego przodków zajmował i zbogacił, dla różnych przeszkód miejscowych coraz się mniej stawał korzystnym, zwinąć go więc musieli rodzice. Ojciec Syksta umarł podobno na strapienie, obliczywszy się po spłaceniu długów, że mu tylko kamienica pozostała i bardzo szczupły kapitalik do niej z dawnych bogactw i zamożności wielkiej... Sykst i siostra wychowywani byli przez matkę już samę, dobrą kobietę, która do śmierci płakała męża, opłakiwała straty i modliła się po kościołach więcej, niż siedziała w domu. Sykst, nie dokończywszy nauk, wyrwał się do wojska, powrócił chromy na nogę, rozczarowany, już po pogrzebie macierzy. Wydał siostrę za mąż, ale ta, wkrótce owdowiawszy, jedyną córkę wujowi zdała na opiekę i wstąpiła do klasztoru, gdzie lat tylko trzy przebywała i zmarła. Jadwisia odtąd pozostała przy panu Sykście, który jej całą zgasłą zastępował rodzinę... On, stara Kunegunda sługa, co się stała jakby krewną i należącą do familii przez swe do niej poświęcenie, wreszcie Jadwisia, składali małe kółko odosobnione i sobą żyjące. Do Jadwigi przychodzili nauczyciele i nauczycielki, ale w domu była samą z wujem tylko i Kunusią.

Pan Sykst, o kiju wróciwszy z wyprawy, z krzyżem wprawdzie, ale schorzały i bezsilny, nie pomyślał się już żenić, choćby mu to było przyszło łatwo. Był bowiem młodym jeszcze, stosunkowo miał się nieźle, bo (co rzadko) długu nie było na kamienicy ani grosza, a kapitalik mały do niej w zapasie. Ale serce mu przywiędło zawczasu i zwykł był odpowiadać zachęcającym go do stanu małżeńskiego, iż na krótkie życie przysposabiać sobie boleści kosztem kilku chwil szczęścia nie było warto.

Pan Sykst był milczący, mało towarzyski i wyjąwszy Jadwisi, serca nikomu nie otwierał. Powróciwszy z wojska, zamknął się w domu i życie uregulował jak zegarek, i stał się zrazu zagadką i tajemnicą dla przyjaciół rodziny. Długo bowiem nie umiano odkryć, na jakim liściu zielonym żyje ta cicha gąsienica. Któż nie wie, że wszelaka istota czymś się żywić musi? myślą, nadzieją, namiętnością, słabostką, marzeniem, nałogiem.... Każdy z nas ma ten liść, który wysysa, od którego barwy nabiera. Starano się odkryć, co on tam robi zamknięty po dniach całych w pustych izbach swego domu i gdyby nie stare kumoszki i nie Kunusia, którą do spisku wciągnięto, wiele by próżnych wyszafowano domysłów. Niektórzy posądzili go o alchemią, gorsi o fałszowanie pieniędzy, pijacy o ukrywaną słabość do trunków, kobieciarze o wstydliwe pod kluczem miłostki, pobożni o skryty ascetyzm, a wszystko to okazało się fałszem, gdy Kunusią wyjawiła, że Sykst... musiał pożyczać na lichwę, gdyż w pokojach jego gromadziły się stosy takich rupieci, których przytomność inaczej doprawdy dla niej wytłumaczoną być nie mogła. Myliła się szanowna panna Kunegunda, ale nie oswojonej z nauką archeologii mogło to być przebaczonym; pan Sykst, rozkochany w przeszłości, zbierał jej szczątki... Z tego sobie zrobił cel życia. Wstydził się on tego defektu, ukrywał z nim, wypierał się go nawet, czuł niedorzeczność całą podobnego zajęcia, ale im dłużej dał nad sobą panować słabostce, tym ona go nielitościwiej pod swe rządy zajęła. Nic tak nie pochłania człowieka, jak przedsiębiorstwo zbierania tego, co los rozprasza umyślnie... niszczy, sieje, łamie, chowa, aby się naśmiewał z ludzkiego trudu. Jest to walka z przeznaczeniem, bój z dolą zniszczenie wyrokujący, coraz gorętszy, zajadlejszy, namiętniejszy; im się zdaje szczęśliwszym na pozór, tym jest daremniejszym w istocie. Rozum nie stawi tu granic, pragnienie je coraz rozsuwa, ze szczupłego naczyńka, które dwie łzy mogłyby wypełnić, robi się Danaid beczka bezdenna.

To pewna, że gdy p. Sykst z nudy i tęsknoty zaczął zbierać guziki od mundurów różnych, nie domyślał się wcale, iż od nich przyjdzie do medalów, do sprzętów, do ubiorów, do ksiąg, pieczęci, obrazów, rzeźb, naczyń itp. Z małymi zasobami nie mógł się nawet porywać na rzeczy wielkie, ale namiętność rosła, trudno jej było, od ust sobie odejmując, nie karmić... a w świecie, począwszy od guzika, tak się wszystko trzyma jedno drugiego, że guzik prowadzi wprost do granitowej bryły... Nie dała namiętność spokoju panu Sykstusowi, ale mu się wypłaciła chwilami niewypowiedzianych zachwytów. Miały one to cudownego do siebie, że nie nasycały do przesytu i obudzały nowe pragnienia nieugaszone... a szczęście ziemskie jestże czym innym, jak sztuką wiekuistego pragnienia, to jest niewyczerpanej nadziei? Formułą jego musi być nie to, co się pochwyci całe, ale czego człowiek spożyć nie może, a żąda bez końca... Na małą skalę kolekcjomania rozwiązuje zadanie ludzkiego szczęścia tym, że nigdy nie ma ostatniego terminu, a w pośrednich swych stadiach chwilowo uszczęśliwia osiągnieniem cząstkowych zachceń, okupionych pracą, więc drogich człowiekowi.

Raz zaprzągłszy się do tego pługa, p. Sykst uczuł się zgubionym, zawrócić się nie było sposobu, miał cel w życiu, zajęcie, miłość, żądzę, ale stracił spokój i swobodę rządzenia sobą. Należał odtąd do przeszłości i jej odłamków. Nawet przywiązanie do Jadwisi nieco ostygło od tego żaru i gorączki antykwarskiej, której w dodatku potrzeba się było wstydzić i zapierać przez jakieś uczucia niewytłumaczone. Sykst przyznać się nie chciał nikomu, co robił, obawiał się szyderstw, a tajemnica, którą się otaczał, pozbawiała go największej może z przyjemności rzemiosła — chwalenia się przed ludźmi ze zdobyczy. W początkach guziki mieściły się w kilku szufladach, a szuflady w jednej komódce, ale się zbiór urozmaicać począł; jeden pokój nie starczył, zająć musiano drugi, trzeci i tak dalej rozpostrzeć po całym piętrze.

Kolekcja starożytności miała lat już piętnaście, gdy Jadwisia dochodziła dziewiętnastu... obie prawie razem wyrosły... Zrazu dla siostrzenicy nawet i Kunegundy był zbiór niedostępnym, ale w końcu skryć go przed nimi stało się niepodobieństwem... jak potop zalewał coraz odleglejsze kąty.

Sykst miał i szczęście osobliwe, i umiejętność zbierania rzadką. Uczucie, które było pierwszą pobudką do tworzenia zbioru, niewiele widziało i odgadywało w przeszłości, choć ją kochało; nauka nie szła mu w pomoc, ślepe a namiętne dawało się oszukiwać, łudziło samo, stąd i zbiór najdziwaczniejsze stosy gratów przedstawiał, do których Sykst tylko szczególną z jakichś pobudek pochwyconych w powietrzu przywiązywał wagę. Można powiedzieć, że z niczego tworzył to muzeum, którego zabytkom nadawał znaczenie, historią, wartość, wydobywając z nie dostrzeżonych jakichś oznak cechy i rodowody przeszłości. Obok najcenniejszej pamiątki leżały tam najniezrozumialsze odłamy, które on tylko sam wytłumaczyć umiał. Te, co dla oczów i nauki były najmniej cennymi, jemu się wydawały najdroższe. Na ostatek zbierał wszystko... chwytał i znosił, co napadał. Całe dnie spędzał wśród pyłu, rdzy, pleśni i stęchlizny najrozmaitszej, zamkniętej, rozkoszując się w tym grobowym królestwie.

Tymczasem Jadwisia rosła... o swoich siłach, ale nauczyciele, rówieśnice, młodość, osamotnienie krzepiły ją i uzbrajały do żywota. Z rana przychodziła pocałować w rękę wuja, któremu przynosiła kawę do jedynego pokoiku przystępnego dla wszystkich, w którym rupieci swych nie trzymał. Pan Sykst czekał już zwykle ubrany w stary surdut ze zbrukaną orderową wstążeczką, z czapką i kijem, gotów do wyjścia, wychodził bowiem co rano na łowy, oglądy, targi i różne spekulacje... Rozmowa była krótka i obojętna; czasem popatrzył na nią i uśmiechnął się, a gdy był w bardzo dobrym usposobieniu, pocałował. Jadwisia szczebiotała o rzeczach obojętnych, nie wolno jej było bowiem zapytać się o to, co więcej robił, co myślał i czego dokonał lub co go gryzło... Czasem, bardzo rzadko, gdy pod świeżym wrażeniem zdobyczy jakiej weselej mu było w duszy, a rzecz, o którą szło, przystępną mu się zdawała dla pojęć i smaku dziewczęcia, częstował ją widokiem jakiego klejnotu, kawałka materii lub starego na korku trzewika... Jadwisia, która wierzyła w niego, unosiła się, a pan Sykst uśmiechał tryumfująco.

Sykst szczególnie był brzydki, gdy twarz jego wyraz ten przybierała; kulawy, pochylony na lewą stronę, głowę nosił z wysiłkiem prosto na szyi stojącą, na wysokiej twardej rogówce czarnej, która była niegdyś wojskowym halstuchem. Z wojska został mu na pergaminowej, żółtej twarzy wąs szpakowaty, gruby, ale dla wygody od dołu równo ucięty pod linią; pod nim kryły się usta tak szerokie, że zdawały się krajać twarz na dwie nierówne części; wychodziły one daleko za wąsy i przepadały kędyś kółkami w pomarszczonych policzkach... Gdy się śmiał Sykst, usta te rozszerzały się, twarz skracała i robiła podobną do jakiejś figurki drewnianej, do dziadka od orzechów.

Zaraz po kawie Sykst brał czapkę i kij i wychodził... nikt nie wiedział, dokąd i po co... Spotykano go wśród dnia w najrozmaitszych miejscach, po klasztorach, na strychach, za miastem grzebiącego w ziemi; na wszystkich licytacjach, a czasem po najnędzniejszych chałupach i kletkach.

Doświadczenie bowiem nauczyło pana Syksta, że sprzęty i ludzkie pozostałości wedle niezmiennego prawa powoli schodzą z pałaców do lepianek, albo przeistaczając się nieco lub tylko nędzniejąc i zużywając... Często też bardzo zabytków zamku, szczątków zbytku, szukał pod strzechą słomianą i znajdował je tam... Utrzymywał on, że jak na dnie stawu można oznaczyć czas zatopionego drzewa po głębokości, w której spoczywa, tak wiek przedmiotu da się wyliczyć głębiną, do jakiej spadł po szczeblach... przez wieki... Pan Sykst, gdy mu pochlebiało odkrycie, był nadzwyczaj w ocenieniu jego łatwowiernym.

Około południa wracał zwykle ze zdobyczą bocznymi ulicami, tak, by go nie widziano, ucieszony, ale kryjąc się ze swą radością, bo się obawiał niesłychanie szyderstwa. Pomimo największego starania, aby ukryć swą namiętność i jej skutki, pan Sykst, podejrzywany, odgadnięty wreszcie, zaczepiony, ujrzał się wydanym na łup ludziom, którzy go zrozumieć nie myśleli wcale, ale radzi byli wypłatać mu figla lub jak się to pospolicie zowie, wziąć go na fundusz. Łatwowierność antykwariusza czyniła go łupem najbezwstydniej obmyślanych psot, a doświadczenie nie było nauką na dzień następny. Wywiedziony w pole, nazajutrz dawał się oszukać bez wielkiego wysiłku na też niecną psotę. Prowadzono go często do najbrudniejszych kątów pod pozorem jakiegoś nabycia, rzucano wśród ludzi nie rozumiejących, czego żądał, narażano na tysiączne nieprzyjemności i złe obejście. Znosił on to jak nieuchronne ciężary powołania i nasapawszy się, nałajawszy, nakląwszy, powracał niezmożony do dawnego trybu poszukiwania. Ponieważ pan Sykst przywiązywał się do nabywania rzeczy nie mających wartości dla wielkiego ogółu śmiertelnych, a zarobek stosunkowy na nim był nęcący, przemyślni i złośliwi najwięcej z niego korzystali. Oszukiwano go, ale w tym starym Krakowie, gdzie o zabytki nietrudno, i kędy ich naówczas, gdy pan Sykst poczynał, nikt jeszcze tak bardzo nie cenił, znalazły się w istocie cenne rzeczy, które weszły do magazynów łowów i rupieci pana Syksta.

W ostatnich czasach pierwsze piętro kamienicy przedstawiało osobliwy widok, mało komu dostępny prócz tragarzy, którzy znosili i ustawiali, i Kunusi czasem wpuszczanej tu dla ścierania pyłów i pomocy staremu. Jadwisia wciskała się bardzo rzadko, korzystając z dobrego humoru wuja, ale pan Sykst tak się i od niej szydersko obraniał, śledził jej wejrzenia, taki był niespokojny, widząc ją krzątającą się wśród swego muzeum, że nie chcąc mu czynić przykrości, dobre dziewczę mimo zaciekawienia co prędzej, uspakajając starego, uchodzić musiało.

Kletki sklepione różnych rozmiarów, w których zbiór się mieścił, byłyby dla malarza wnętrzów szacownym materiałem do obrazu. Wciskające się wąskimi okienkami światło fantastycznie ozłacało posągi świętych, z kościołów zrujnowanych ocalone, całe ołtarze, rzeźby, obrazy, wieka grobowe, figury, zegary, zbroje, tarcze, dywany, obicia, suknie porozwieszane, szafy rzeźbione, stoły złociste, krzesła o wysokich poręczach, misy, dzbany, porcelany, szkła, tysiączne łupiny żywota przeszłego, świadczące wymownie o twarzy lat zmarłych.

Było tam wszystko, co zamarzyć można, aż do ksiąg i rękopismów, pereł i drogich kamieni, łańcuchów i medalów... Cały dochód od kapitału, wszystek grosz oszczędzony, zresztą nie wiedzieć skąd brane, często pożyczane pieniądze poświęcił Sykst swoim zbiorom. Chodził w jednym podartym surducie, w tak lichym, że z czarnego stał się kasztanowatym, jadł chleb z masłem lub suchy, odzwyczaił się od fajki, byle grosza dla swej namiętności przysporzyć.

Gdy znalazł przedmiot ponętny, a zaceniono mu go wysoko i obawiał się być podkupionym, dokazywał cudów, aby go sobie nie dać wydrzeć.

Takim był ów pan Sykst, wujaszek Jadwisi. Sądzimy, że się go już zresztą domyślicie. Trudniej odgadnąć dziewczę samotne, w pokoikach drugiego piętra wiodące życie prawie zakonne. Mieszkanie było dosyć wesołe od ulicy i tak świeże a życiem tchnące, jak Syksta zapylone i stęchłe... Na oknach kwitły proste, ale wonne i pstre kwiatki, powiewały w nich białe firanki, świeciło przez szyby słonko, jakoś ochoczo się wdzierając do panieńskiego przybytku. Jadwisia miała swój salonik ze starym fortepianikiem wiedeńskim, na którym grywała, małą biblioteczkę, stół do roboty, krosienka i obok sypialnię w kształcie ołtarza, w którym był stary obraz N. Panny, darowany przez wuja, ale z warunkiem, że z domu nigdy wyjść nie miał... Była to deska, przed wieki gdzieś na wschodzie pobożną starannie malowana ręką. Sykst był najpewniejszy, że się przed tym obrazem modliła królowa Jadwiga. Otóż wśród czego upływało życie dziewczęcia pobożnego jak wszystkie krakowianki, co dzień chodzącego na mszę w towarzystwie Kunusi, która ją wiodła, szła potem na targ i ze mszy odprowadzała do domu. Kilka rówieśnic znajomych, przychodzących czasem po cichu na kawę, z warunkiem, że się będą bardzo cicho sprawowały, stanowiły całe towarzystwo. Czasem pani Sylwestrowa, daleka krewna Jadwisi, zapraszała ją do siebie za pozwoleniem wuja, brała na przechadzki i dostarczała rozrywek żywszych, których dziewczę łakomym nie było.

Cichą ptaszynę lubiącą gniazdko swoje Pan Bóg stworzył na szczęście; nawet myślą nie odlatywała od niego daleko. Kochała bardzo wujaszka Syksta, lubiła muzykę, chowała gołębie, szyła drobne rzeczy do kościołów i nie wiem, czy pomyślała kiedy, żeby w jej życiu zajść mogła jaka zmiana. Tak, jak było, było jej dobrze, nie pragnęła więcej, aby nie stracić tego, co stanowiło szczęście. Rzadko w młodej główce tyle co u niej spokoju i taki instynkt prawdziwych celów żywota.

Gdy rówieśnice szczebiotały o swych projektach, często zuchwałych, dziwacznych i do zbytku niepodobieństwy przekarmionych, Jadwisia się śmiała z nich, bawiła nimi, ale ją chętka do naśladowania nie ogarnęła nigdy. „A, kiedy mnie tak bardzo dobrze!" — mówiła... Użalano się, że jej być musi nudno w tym pustym domu pełnym strachów i dziwadeł; trzęsła główką i powtarzała: „I nienudno, i niestraszne, i przywykłam, i z tym mi dobrze, i niczego innego nie pragnę..."

Uważano też Jadwisię za wzór rozsądku, ale po cichu osądzono ją za chłodną, a figlarniejsze panienki szeptały sobie całkiem niesprawiedliwie, że Jadwinia musi być trochę ograniczoną. Myliły się w tym wielce; poważną była, nie chlubiącą się sobą, ale samotność nazwyczaiła ją wcześnie do myślenia i pracy nad sobą, a spokój duszy i serca ułatwił trud i czynił go miłym.

Jadwisia czytała wiele, odgadywała więcej jeszcze, ale jak wuj jej wstydził się swego antykwarstwa, tak ona kryła się z nauką i myślami, aby się na śmiech nie narażać. Wiedziała, a raczej czuła, że rozumniejszym nad tych, co nas otaczają, bezkarnie nikomu być nie wolno... Skromność przy tym była najwybitniejszą jej cnotą, a miłość pokoju najgoręcej upragnionym dobrem.

Jadwisia nie była tą, którą zowią piękną, chociaż rysom jej twarzy nic zarzucić nie było można — nie ożywiała ich trzpiotowata młodość, nie tryskało na zewnątrz życie, był to, jakby alabaster, w którego łonie blado, bojaźliwie paliła się lampka żywota. Cerę miała trochę ciemną, oczy niebieskie, usta kształtne, ale zaledwie zarumienione, owal twarzy regularny, figurkę zręczną, lecz form niezbyt pełnych. Nic w niej nie porywało, nie uderzało, nie pociągało na pierwszy rzut oka, ale im dłużej spoczywało na niej wejrzenie, tym więcej odkrywało skromnego wdzięku, a pamięć twarzy wpajała się głęboko. Gdy szła do kościoła w czarnej sukience z książeczką pod pachą, nikt nie miał ochoty gonić ją wzrokiem, lecz przypatrzywszy się jej, oderwać od tajemniczej, bladej twarzyczki już mu było trudno... Kochali ją też wszyscy, a choć rówieśnice trochę miały za powolną i za chłodną, przywiązywały się do niej, przywykały tak do jej towarzystwa, że nieznacznie obojętne stosunki w nierozerwaną zmieniały się przyjaźń. Wuj ją kochał po swojemu, mniej pewnie niż stary ołtarzyk, który miał za dzieło Wita Stwosza, ale więcej trochę niż potłuczoną szafę gdańską, z odbitym skrzydłem jednym, nie mogącym się dopełnić... Kunusia miała dla niej przywiązanie macierzyńskie, ubóstwiała ją, z jej przyczyny trochę nawet czasami nienawidziła starego Syksta, że się ani poznać na siostrzenicy, ani jej życia i rupieci swych poświęcić nie umiał.

Dnie upływały w starej kamienicy bardzo jednostajnie. Sykst wracał na obiad o południu, jadł mało, pił trochę kawy i zamykał się potem w swym muzeum dla porządkowania; wychodził niekiedy po obiedzie raz jeszcze na Plantacje, a o zmierzchu był już przy lampie i stoliku, od którego nie zawsze wstawał do wieczerzy. Częściej mu ją Kunusia nosiła i nazajutrz z nie tkniętą wracała. Sykst pracował po nocach, chodził po pokojach, stukał, straszył tymi wędrówkami nocnymi ludzi, niekiedy zasypiał dopiero nade dniem, czasem nie kładł się wcale... słowem, dziwaczył. Jadwinia, około dziesiątej odmówiwszy z Kunusia nabożeństwo przed N. Panną, kładła się spać wcześniej i wstawała rano.

Pan Sykst, znajomy całemu miastu, bo któż się choć z widzenia nie zna w Krakowie, wśród którego nowy człowiek wygląda jak świeża łata na przechodzonej sukni? — mało miał bliższych, poufalszych znajomych, a prawdę rzekłszy przyjaciela żadnego. Niedowierzający, podejrzliwy, zbliżyć się do siebie nie dawał, przyjmował grzecznie, zimno, milcząco, ale niezmiernie odstręczającym chłodem. Mówił tyle tylko, ile konieczna wymagała potrzeba, nie wywnętrzając się prawie nigdy. Gdy poczuł, że się wygadać pragnie, szedł w pustą jaką uliczkę, rozmawiał sam z sobą półgłosem, rozruszał ręce, narzucał głową i nasunąwszy starą czapkę na uszy, uspokojony monologiem, powracał do domu. Namiętność trzymała go w takiej niewoli, że mu zresztą wszystko w świecie zobojętniało, oprócz jednej tylko rzeczy... wspomnień jego wojskowych i ludzi tej epoki, gdy był młodym, nie chromał jeszcze...

Życie coraz starzejącego się dziwaka może by było upłynęło całe tym trybem zegarowego wahadła, powracającego do jednego miejsca, by od niego, odbitym wprzódy, znowu rozpocząć wędrówkę, gdyby nie wcale niespodziewana okoliczność.

Jednego wieczora gdy wyszedł na Plantacje, żeby się trochę chłodem orzeźwić, wybierając ulice, w których ludzi było jak najmniej, pan Sykst nagle zetknął się z wysokiego wzrostu mężczyzną w granatowym surducie zapiętym pod szyję, w czarnym, twardym halstuchu, z laską pod pachą. Ów jegomość był mniej więcej wieku pana Syksta, ale daleko od niego rzeźwiejszy, twarz miał rumianą, opaloną, włosy rzadkie, widocznie poczernione, i wąs kruczomiedzianej farby, zdradzający grzebyki ołowiane i preparata chemiczne, które mu nadały tak nieposzlakowaną barwę. Pan Sykst byłby go swoim zwyczajem pewnie, uchyliwszy się na stronę, minął i nie poznał, gdyby nieznajomy, popatrzywszy nań z góry, bo był głową od niego wyższy, nie stanął, a potem nagle nie uderzył go szeroką dłonią po ramieniu tak silnie, że Sykst aż przysiadł, krzyknął i myślał, że go złoczyńca napada.

Ale razem z tym energicznym pozdrowieniem wyleciały z ust owego jegomości wyrazy:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin