Coonts Stephen - Jake Grafton 02 - A-6 Intruder.rtf

(764 KB) Pobierz

Stephen Coonts

 

A-6 Intruder

(The Intruders)

 

Tłumaczył Jerzy Łoziński


Od Autora

 

Za życzliwą poradę, jeśli chodzi o techniczne szczegóły niniejszej książki, autor chciałby serdecznie podziękować kapitanowi w stanie spoczynku Marynarki USA Samowi Sayersowi oraz kapitanowi Marynarki Bruce’owi Woodowi.

Podstawą dla opisanych tu incydentów podczas startu z lotniskowca i lądowania na nim były rzeczywiste wydarzenia, chociaż nie zawsze kończyły się one tak jak w mojej książce. W pewnych przypadkach, gwoli czytelności i zwięzłości opisu, uprościłem przedstawienie wnętrza kabiny samolotu, a także szczegółów kontroli powietrznej oraz procedur awaryjnych. Nie zamierzałem tworzyć podręcznika pilotażu ani poradnika dla samouków.

Mam nadzieję, że pomogę czytelnikowi w lepszym zrozumieniu umiejętności, profesjonalizmu i poświęcenia mężczyzn i kobiet, którzy związali się z lotnictwem Marynarki i piechoty morskiej USA. Im dedykowana jest ta powieść.


1

 

Wielki kadłub okrętu górował nad nabrzeżem, które wrzynało się w wody zatoki. Wszystko: okręt, przystań, ciężarówki, nawet krzątający się wokół marynarze, wydawało się mroczne i namoknięte za sprawą deszczu padającego z niskich, ołowianych chmur.

W budce przy wejściu na nabrzeże skulił się marynarz z głową wtuloną w postawiony kołnierz i rękami wciśniętymi w kieszenie kurtki. W środku nie było piecyka, panował więc chłód taki sam jak na zewnątrz, ale chłopak miał przynajmniej schronienie przed wiatrem. Porywisty i wilgotny, w nie osłonięte ciało uderzał jak pejcz, potrafił także przez nogawki spodni dobrać się do łydek.

Marynarz po raz kolejny zerknął na pokład startowy, z którego sterczały za burtę ogony i skrzydła samolotów. Potem powiódł wzrokiem wzdłuż całego kadłuba, długiego na ponad trzysta metrów. Ogromny stalowy potwór wydawał się tak masywny i niewzruszony, że ledwie chciało się wierzyć, iż w każdej chwili gotów jest wyruszyć w rejs.

Woda lała się ciurkiem ze spływników opadających z pokładu startowego. Każdy ostrzejszy podmuch wiatru rwał te strużki i rozmywał w potokach deszczu, które chlupotały o nabrzeże i odbojnice, chroniące kadłub przed uderzeniami o beton, oraz niespokojne czarne wody zatoki.

Chłopak spoglądał, jak drobne fale podrzucają śmiecie i nerwowo rozbijają się o stalową bryłę, która, oczywiście, ani drgnęła, zastygła, jakby wrośnięta w dno.

A przecież już niedługo zacznie przesuwać się w ciemnej, oleistej toni: dziewięćdziesiąt pięć tysięcy ton stali jutro rano ruszy przez zatokę pod mostem Golden Gate. Na pokładzie było już wszystkich dziewięćdziesiąt samolotów, z wyjątkiem jednego, którego dźwig właśnie przenosił na windę z przodu prawej burty. Przez cały poprzedni tydzień trwało ładowanie bomb, naboi, fasoli w puszkach, papieru toaletowego i mnóstwa innych rzeczy, które dostarczane były przez ciężarówki i wagony wtaczające się aż na środek nabrzeża.

Fakt, że okręt ze swymi samolotami i załogą liczącą ponad pięć tysięcy osób oderwie się od lądu i swobodnie zacznie przesuwać między oceanem a niebem, wydawał się zadziwiający, cudowny, jakby nierzeczywisty. Stworzona ludzką ręką planeta będzie przemierzać przestwór oceanu, wichrów, burz, czasami także słońca. Planetę tę zamieszkają ludzkie mrówki, harując i jedząc, harując i śpiąc, harując i wypróżniając się, harując i zanosząc modły, żeby gdzieś, kiedyś, okręt przybił znowu do lądu.

Pośród nich znajdzie się także on, dziewiętnastolatek, dla którego będzie to pierwszy w życiu rejs. Myślał o tym z lekkim zdziwieniem i odrobiną strachu.

Przez ciało młodziutkiego marynarza przebiegł dreszcz – czy aby na pewno z zimna? – i chłopak raz jeszcze rzucił okiem na sterczące znad pokładu ogony samolotów. Jak to jest, kiedy katapulta ciska którąś z tych maszyn w powietrze albo kiedy ląduje się na pokładzie i wyhamowuje na jednej z lin? Nie wiedział tego i nigdy też pewnie się nie dowie, co odrobinę go zasmuciło. Jemu przypadła w udziale rola magazyniera, urzędnika, podczas gdy ci na samolotach to oficerowie starsi od niego i z pewnością nieporównanie bardziej doświadczeni, ludzie żyjący jakby w innym świecie. Może jednak kiedyś? Dla dziewiętnastolatka przyszłość jest jak autostrada, która zatraca się w oddali. Któż wie, co znajduje się przy tej w nieskończoność ciągnącej się drodze? Chłopak nie lubił jednak zajmować się tajemnicami niezbadanej przyszłości: jego myśli daleko bardziej absorbowała chwila obecna. Tęsknił za domem. Została tam także dziewczyna, o której nie myślał zbyt poważnie, kiedy po szkole zgłaszał się do Marynarki. Ale magia oddalenia zmieniła wszystko. Pisał teraz do niej trzy listy tygodniowo, plus jeden do staruszków, plus jeden do brata. Dziewczyna... No cóż, pewnie już sobie znalazła innego. Ta myśl nie dawała mu spokoju.

Zastanawiał się właśnie, co napisać jej w następnym liście – ostatnią odpowiedź otrzymał przed trzema tygodniami – kiedy pod bramę podjechała taksówka. Wysiadł z niej odziany w kurtkę i białą czapkę porucznik, i przez chwilę stał zapatrzony w lotniskowiec. Zaraz jednak ocknął się, wręczył należność zastygłemu w oczekiwaniu kierowcy i z bagażnika wydobył dwie wielkie torby marynarskie, z których jedną przerzucił przez ramię, drugą chwycił w lewą rękę i podszedł do budki.

Młody wartownik sprężystym ruchem wyskoczył na deszcz, zasalutował i powiedział: – Przepraszam, panie poruczniku, ale muszę zobaczyć pańskie dokumenty.

Ich oczy zetknęły się na chwilę; porucznik miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szare oczy i nos odrobinę za długi w proporcji do reszty twarzy. Opuścił torby na zmoczony beton, poszperał w kieszeni i wręczył chłopakowi legitymację. Ten, starając się ochronić listę przed zacinającym deszczem, starannie wykaligrafował na niej: PORUCZNIK JACOB L. GRAFTON, MARYNARKA USA, a potem zwrócił oficerowi plastikowy prostokącik wielkości karty kredytowej.

– Dziękuję, panie poruczniku.

– W porządku.

Oficer schował legitymację i, ignorując deszcz, znowu wpatrzył się w okręt, by po dłuższej chwili spojrzeć na chłopaka.

– Wasz pierwszy rejs?

– Tak jest, panie poruczniku.

– Skąd jesteście?

– Z Iowa, panie poruczniku.

Oficer ponownie zarzucił jedną torbę na ramię, a drugą dźwignął w wyprostowanej ręce. Chłopak zgadywał, że każdy wór waży około trzydziestu kilogramów, co najwidoczniej nie robiło na poruczniku większego wrażenia.

– Iowa to kawał drogi stąd – rzucił przyjaźnie przez ramię.

– Tak jest, panie poruczniku.

– Trzymajcie się.

Chłopak patrzył za oddalającą się sylwetką, zapomniawszy przez chwilę o deszczu. Iowa... Tak, bardzo daleko stąd. A blisko: okręt, ocean, Hawaje, Hongkong, Singapur, Australia... Jutro rano wyruszą. Jeszcze tylko jedna noc. Wrócił do budki i zamknął drzwi. Cichutko pogwizdywał pod nosem.

Godzinę później porucznik Jake Grafton stawiał swoje torby w kajucie. Nie zastał w niej współlokatora, też porucznika Marynarki, ale dolna koja była już najwyraźniej zajęta, zaczął więc rozkładać się na górnej pryczy.

Pół roku pobytu na lądzie – po trzech latach służby w dywizjonie lotnictwa Marynarki, podczas których odbył dwie tury – upłynęło jak z bicza strzelił. I oto znowu wyruszał w morze, tym razem w dywizjonie lotnictwa Korpusu Piechoty Morskiej. Ale mu się trafiło! Będzie latał z szajbusami!

Jak się w to wszystko wpakował?

Świat zaczął się pruć w szwach trzy tygodnie temu, kiedy pojechał do Chicago, żeby zobaczyć się z Callie. Jake przymknął oczy i wsłuchany w odgłosy okrętowego życia, zanurzył się we wspomnieniach.

– Znasz Chicago? – zapytała Callie McKenzie.

Była godzina jedenasta, a oni z lotniska O’Hare jechali do centrum. Prowadziła Callie.

– Nie – odpowiedział Jake z uśmiechem i poprawił się w fotelu.

Spojrzała na niego badawczo. Ciągle jeszcze miała na twarzy rumieniec, którym spłonęła, kiedy została obdarzona namiętnym pocałunkiem na oczach pasażerów i pracowników lotniska. Potem nastąpiła wymiana czułych uścisków. Teraz zielona torba Jake’a spoczywała w bagażniku, a lotnisko ze wszystkimi swoimi rozjazdami i ślimakami zostawało coraz dalej za nimi.

– Dziękuję za listy – powiedziała. – Tyle ich było.

– Ja też dziękuję za twoje.

Chwilę jechała w milczeniu, znowu spłoniona, potem odezwała się: – Kolano już w porządku? Znowu latasz?

– Tak, jasne.

Jake nieświadomie potarł nogę, w którą pół roku wcześniej został postrzelony nad Laosem. Natychmiast uprzytomnił sobie, co robi, roześmiał się i powiedział: – Ale to już historia, wojna się skończyła, jeńcy wrócili do domu, jest czerwiec, ty jesteś piękna, ja jestem z tobą i muszę powiedzieć, że życie mi się cholernie podoba.

Callie raz jeszcze zaczerwieniła się mimo woli. Oto był obok niej mężczyzna, którego poznała zeszłej jesieni w Hongkongu, i z którym spędziła piękny, choć przyprawiony goryczą tydzień na Filipinach. Wszystkiego siedem dni; a przecież wystarczyło, żeby się zakochać.

Chciwie czytała po kilka razy jego listy i w odpowiedzi wypisywała długie, rozgadane epistoły. W każdej linijce wyznawała, jak go kocha. Zadzwoniła też do niego natychmiast po powrocie do Stanów, kiedy skończył się jej dwuletni pobyt w Hongkongu z ramienia Departamentu Stanu To było dziesięć dni temu. A teraz Jake siedział tuż przy niej.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin